poniedziałek, 31 października 2011

Dzień czterdziesty dziewiąty

Jutro wybory, czuję się podekscytowana. Niby mało prawdopodobne, że coś się wydarzy, ale i tak trochę dziwnie żyć w mieście, w którym lada chwila wydarzyć się może rewolucja. Trochę sobie z Kirgizami debatuję o tutejszej sytuacji politycznej. Zasadniczo wszyscy moi znajomi z Biszekeku zamierzają głosować na jednego kandydata, obecnego premiera Atambajewa. Zasadniczo nikt nie uważa, że jest to jakichś szczególnie dobry wybór, jednak uważają, że głosując na niego wybierają mniejsze zło. Powszechnie uważają go za nieudacznika, jednak jest to nieudacznik bezpieczny, bo już znajomy. Podczas dwóch ostatnich rewolucji walczył czynnie przeciwko reżimowi poprzedniego prezydenta, Bakijewa. Przyczynił się też do uchwalenia obowiązującej konstytucji i zmiany systemu z prezydenckiego na parlamentarny. Zasadniczo zatem wiadomo, że będzie kontynuował obecną linię polityczną i nie wprowadzi jakichś radykalnych zmian, a w szczególności nie będzie próbował przywrócić przedrewolucyjnego porządku. Mimo wszystko Kirgizi nie wiążą z nim jakichś wielkich nadziei, jest po prostu postrzegany jako szansa na jako taką stabilizację i spokój. Dwóch pozostałych liczących się kandydatów uważanych jest za nacjonalistów. Jeden z nich ma bardzo poważne powiązania z mafią, a drugi był ministrem do spraw nadzwyczajnych za czasów poprzedniego prezydenta. Obaj chcą rewizji konstytucji i mają zapędy dyktatorskie. Obaj też chcą żeby Kirgistan był bardziej kirgiski, co wydaje się szczególnie niebezpieczne w kraju, gdzie tyle jest mniejszości narodowych. Wydaje się jednak, że żaden z nich nie zdoła wygrać, o ile oczywiście wybory zostaną przeprowadzone uczciwie, co wcale takie pewne nie jest. Dwa dni przed wyborami państwowa komisja wyborcza miała problemy z ustaleniem faktycznej liczby uprawnionych do głosowania. Liczba ta wahała się od 2,5 to 3 milionów. W kraju tak małym jak Kirgistan pomyłka rzędu pięciuset tysięcy wyborców wydaje się wręcz niemożliwa. Ciężko też uwierzyć, żeby tak poważny organ jak państwowa komisja miała tak poważne problemy z liczeniem i to na dwa dni przed wyborami, które zdecydują o losach kraju. No cóż. Zobaczymy.

Kirgistan żyje wyborami, ale też obchodami Helloween. Dla mnie to pierwszy raz, kiedy udałam się na imprezę z tej okazji i to tylko dlatego, że była to impreza firmowa i musiałam pójść. Żałuję z całego serca. To, co się tam działo, jest nie do opisania. To było moje pierwsze pracownicze party i teraz wiem na pewno, dlaczego ludzie tak nie cierpią podobnych imprez. Mój szef wynajął dom, mniej więcej taki jak nasze mieszkanie, czyli salon i kuchnia na dole i sypialnie na górze. Pokoje na górze oczywiście służyły za gniazdka miłości dla spragnionych wrażeń. Dobra, może jestem stara i konserwatywna, ale się oburzam. Byłam rok na Erasmusie, ale takich rzeczy jak tu to nie widziałam. Impreza była dla uczniów, nauczycieli i menagerów. Sam pomysł nie wydawał się taki zły, jednak realizacja – masakra. Po pierwsze nie popieram picia wódki z własnymi uczniami, którzy mają na oko lat piętnaście. Po drugie w ogóle nie mieści mi się w głowie jak można nawiązać romans z ludźmi, których się uczy. Po trzecie nie ogarniam zupełnie, jak można taki romans uskuteczniać zupełnie otwarcie na oczach współpracowników. Chociaż może to wcale nie jest takie dziwne, większość ludzi widząc nauczyciela obmacującego dwudziestoletnią uczennicę reagowali entuzjastycznie i gratulowali mu osiągnięcia. Żal. Normalnie trafiłam na orgię, co może normalnie by mnie nie ruszało, ale postanowiłam nie pić i doszłam do wniosku, że na trzeźwo takie rzeczy są nie do zniesienia. Chyba jednak dorastam albo się starzeję, bo to co się tam działo nie wydawało mi się ani zabawne ani fajne. Zasadniczo tak bardzo się oburzam, bo to obrazuje jak wielka hipokryzja tutaj panuje. Na co dzień na zajęciach nie mogę nawet wymówić słowa „seks” bo się bulwersują, a jak przychodzi co do czego to się zachowują jak psy spuszczone ze smyczy. Na co dzień tyle mówią o tym, jak ważna dla nich jest rodzina, a na imprezie widziałam przykładnego ojca i męża całującego się z jakąś małolatą. Nie twierdzę, że w Polsce czy w Europie jest inaczej ani że jesteśmy lepsi od Kirgizów. Po prostu nie rozumiem, po co ta cała gadka o tym, jak bardzo są moralni i wierzący.

Dzień czterdziesty ósmy

Na dworze zimno i ciemno, a u nas w mieszkaniu kolejna tragedia. Za dobrze nam się powodziło ostatnio. Pralka, lodówka, takie zbytki. Jedno z nas chyba nie wytrzymało życia w takim luksusie i postanowiło uśmiercić czajnik, próbując zagotować pustkę. Okrutna śmierć dla czajnika, a i podłoga trochę się podwędziła. Zasadniczo bardzo nas to zasmuciło, sama nie wiem dlaczego aż tak bardzo, ale naprawdę atmosfera zrobiła się grobowa. Wszyscy wokół czajnika się zgromadziliśmy i urządziliśmy mu pogrzeb przy akompaniamencie naprawdę przejmującej muzyki (zawsze wiedziałam, że kiedyś nadejdzie moment kiedy Sigur Ros będzie pasować :D). Powstał nawet film dokumentujący naszą żałobę, jest naprawdę przejmujący, bo naprawdę wyglądamy na cierpiących, zwłaszcza kiedy rytualnie pijemy ostatnią herbatę, którą udało nam się za pomocą zmarłego czajnika przygotować. Naszła mnie po raz kolejny refleksja, że dobrze, że z tymi ludźmi mieszkam, bo świetnie rozumieją mnie i moją potrzebę odreagowywania stresów w dziwny sposób. Bez pogrzebów czajników, rytualnego i naukowego liczenia ziemniaków wysypanych na klatce schodowej oraz tańców w marszrutkach Biszkek nie byłby dla mnie tym samym.

Dzień czterdziesty siódmy

Czasami moi uczniowie są naprawdę wspaniali, kochani i skłonni do współpracy. Czasami jednak mam ochotę zabijać. Unicestwić ich wszystkich. Mam jedną grupę, która w ogóle mnie nie słucha, nic do nich nie dociera. Filmów oglądać nie chcą, gry ich nudzą, prac domowych nigdy nie robią, a w ogóle to przecież powinniśmy na zajęciach rozmawiać po rosyjsku albo najlepiej po kirgisku. Chyba muszę jednak moje plany na przyszłość zrewidować. Czy ja naprawdę chcę pracować z nastolatkami? Hormony szaleją, romanse, alkohol, bunty, depresje, myśli samobójcze, brak dyscypliny, no dramat normalnie. Jak z nimi za długo przebywam to też mi się nastrój pogarsza szczerze mówiąc i też mi się wydaje, że wszystko jest bez sensu. Na szczęście wieczorami uczę grupę składającą się z prawie samych żołnierzy, co mi niesamowicie poprawia humor bo chłopcy mimo że po angielsku prawie nic nie mówią i mało co rozumieją, to bardzo są weseli i radośni. Równowaga musi być. Ciężko jednak zachować pogodę ducha, zwłaszcza odkąd tak niespodziewanie zaczęła się zima. Jeszcze dwa dni temu było naprawdę bardzo ciepło, a dzisiaj pada śnieg i jest naprawdę nieprzyjemnie. Doszłam do wniosku, że Biszkek jest brzydki. Nie jest jednak w swej brzydocie fascynujący, tak jak na przykład mój ukochany Bukareszt. Jest po prostu brzydki i tyle. Żadnej tajemnicy, żadnej fascynacji, nic. Szare miasto pełne bardzo długich ulic na których w kółko widać to samo – gazprom, narodnyi (całodobowy sklep w rodzaju Alberta), chińska knajpa, neonowe drzewa, kasyno, begemot („kirgizki macdonalds”). Nic się nie zmienia. Teraz zimą brzydota Biszkeku ujawniła się z całą mocą, wszędzie jest szaro, ciemno, pusto. Mimo wszystko to mnie jakoś bardzo nie rusza. Co więcej, okazuje się, że nawet w tak niesprzyjającym miejscu można sobie życie ułożyć całkiem znośnie. Otoczenie jednak niczego nie determinuje, ważni są ludzie. Tak tak, wiem że banałami zarzucam, ale tak mnie jakoś naszło, bo zawsze myślałam, że potrzebuję żyć w pięknym miejscu, że bez tego ani rusz. A tu proszę. Biszkek jest brzydki. Kocham Biszkek mimo wszystko i na chwilę obecną nie zamieniłabym go na żadne Nowe Jorki ani Paryże.

Dzień czterdziesty szósty

Dzisiaj z jedną z moich bardziej zaawansowanych grup chciałam przeprowadzić debatę. Oczywiście musiałam zrezygnować z moich ulubionych tematów o równości kobiet i mężczyzn tudzież o kwestiach asymilacji różnych grup etnicznych. Starałam się wybrać coś prostego i bezpiecznego, ale moi uczniowie znowu mnie zaskoczyli. Temat o zdrowym odżywianiu i pytanie, czy wobec epidemii otyłości wśród dzieci i młodzieży państwo powinno zdelegalizować fast foody. Przyznaję, pytanie trochę z dupy, ale wydawało mi się, że nie mogą się tym zbytnio podekscytować. Okazało się jednak, że naprawdę się ożywili i zaangażowali. Co więcej, wszyscy prawie twierdzili, że państwo powinno zakazywać wszystkiego co jest niezdrowe i szkodliwe i że zasadniczo rząd i władze powinny życie obywateli organizować od początku do końca, bo przecież po to są. Wolność jednostki, prawo wyboru się nie liczy. Odniosłam wrażenie, że ludzie tutaj sami po prostu nie chcą myśleć, wolą, żeby ktoś za nich decydował, nie chcą brać za swój los odpowiedzialności. Lata dominacji sowieckiej jednak zrobiły swoje.

Dzień czterdziesty piąty

Lodówka już nie jest bezsensowna, przywieźli też pralkę, nasze życie tutaj nabiera nowego sensu! Bardzo dobrze, że mamy lodówkę, bo akurat ambasady Niemiec i USA radzą swoim obywatelom zrobić zapasy jedzenia na co najmniej tydzień, bo w niedzielę wybory i różnie może być. Zgniły Zachód jak zawsze przesadza i obawia się wszystkiego, widziałam kiedyś że USA odradza swoim obywatelom podróże do Rumunii, bo to dziki kraj przecież. Niemniej jednak przyznaję, coś może się wydarzyć. Kirgizi mówią, że nie będzie to taka krwawa rewolucja jak ostatnio, ale zamieszki mogą być. Z amerykańskiej bazy dotarł do nas przeciek (ponoć od samego kirgiskiego kgb, hmm), że poplecznicy jednego z kandydatów naprawdę szykują się do walki, jeśli ich ulubieniec przegra. W sumie nie jest to zaskakujące, to Azja Środkowa, tutaj takie rzeczy się dzieją. Ponoć jednak ludzie są już zmęczeni. W ubiegłych latach było naprawdę krwawo i bezsensownie, wielu ludzi zginęło a tak naprawdę nic się nie zmieniło. Mimo wszystko wyczuć można atmosferę niepokoju, chyba ludzie spodziewają się, że może być różnie. Młodzi Kirgizi mobilizują się i masowo wstępują do milicji obywatelskich, które w razie czego patrolować będą ulice i uspokajać ludzi. Odliczamy dni do niedzieli.

dzień czterdziesty czwarty

W akademiku mieliśmy kiedyś współlokatorkę z Mongolii, Mungo. Była pierwszą osobą z Azji, z którą miałam jako taki kontakt, chociaż pamiętam, że za bardzo się nie integrowała. Piszę o Mungo, bo pamiętam, że swego czasu kiedy plątałam się po Wrocławiu i spotykałam dziewczyny o tych charakterystycznych rysach, zawsze miałam ochotę się przywitać, bo zawsze miałam wrażenie, że to ona. Za nic nie potrafiłam odróżnić jej od innych dziewczyn o podobnym pochodzeniu. Tutaj w Kirgistanie dalej mam ten problem, oni po prostu dla mnie wszyscy wyglądają podobnie. Przez moje zajęcia przewinęło się ponad dwustu uczniów. Oczywiście wszystkich nie zapamiętałam i teraz kiedy kręcę się po Biszkeku popadam w lekką paranoję, bo wydaje mi się, że wszystkich znam i że powinnam się przywitać, bo to na pewno któryś z moich uczniów. Przyznaję, jest lepiej niż na samym początku, bo już trochę się bardziej w tych twarzach orientuję. Mam jednak pewność, że nigdy nie osiągnę tej zdolności natychmiastowego rozpoznawania grupy etnicznej. Kirgizi to mają, jedno spojrzenie i wiedzą, czy ktoś jest Kazachem, Ujgurem, Tatarem, Dunganem… Ja potrafię tylko odróżnić Rosjanina od Kirgiza, a to też nie zawsze. Nauczyłam się już, że o Kirgistanie i o byciu Kirgizem należy rozmawiać delikatnie albo w ogóle, bo często robi się gorąco, właśnie z powodu tych różnic etnicznych. Czasem jednak kiedy widzę, że atmosfera jest w miarę dobra, nie mogę się powstrzymać i ich podpytuję trochę. Strasznie to ciekawe i dla mnie chyba nie do pojęcia. U nas to takie proste. Jestem z Polski, jestem Polką, moi rodzice są Polakami, w domu mówimy po polsku. W tym sensie nie mam problemu ze zdefiniowanie siebie. Jasne, może moje życie jest trochę uboższe, bo mam dostęp do jednej tylko kultury, ale też jednocześnie dużo prostsze. Tutaj to dużo bardziej skomplikowane. Ojciec mojego ucznia jest Kałmukiem, matka Kazaszką, mieszkają w Kirgistanie, mówią po rosyjsku. Kim ten chłopak jest? Pełno jest takich przypadków. Rosjanie, którzy w Kirgistanie są zbyt rosyjscy a w Rosji zbyt azjatyccy. Koreański nastolatek o rosyjskim imieniu, który uważa się za Kirgiza ale marzy o mieszkaniu we Francji. Gruzin wychowany w Azerbejdżanie, który do Kirgistanu przyjechał po lepsze życie. Chińczycy, Pakistańczycy, Afgańczycy, Uzbecy. Wszystko tutaj jest. Dodatkowo trzeba się jakoś orientować pomiędzy Kirgizami z Biszkeku i z innych regionów, zwłaszcza z południa. Ci pierwsi są bardziej nowocześni, bo na nich w znaczący sposób wpłynął związek radziecki. W Biszkeku, wszyscy mówią po rosyjsku, bez tego nie można normalnie funkcjonować, zwłaszcza nie można znaleźć dobrej pracy. Kirgizi z wiosek są bardziej konserwatywni, bardziej religijni i bardziej przywiązani do tradycji, w szczególności do języka. Poza Biszkekiem są miejsca, gdzie w ogóle po rosyjsku dogadać się nie można. Stanowi to dosyć duży problem, bo ludzie z wiosek nieustannie napływają do stolicy i ciężko im się bez języka odnaleźć. Z drugiej strony w Biszkeku poznałam wielu Kirgizów, którzy po kirgisku nie mówią prawie wcale, co też jest smutne, bo bez języka naród powoli umiera, język to tradycja i kultura. Chociaż w sumie nie dziwię im się, kirgiski jest zupełnie inny niż rosyjski i chyba trudny do nauczenia. Ja umiem tylko powiedzieć „beszparmak”, co dosłownie znaczy pięć palców, ale też jest nazwą najlepszej tradycyjnej lokalnej potrawy. Dobra, poza tym wiem też jak powiedzieć, że lodówka jest bezsensowna i zapytać kogoś, czy nie chce przypadkiem w mordę, ale to mi się chyba nie przyda.

niedziela, 30 października 2011

Dzień czterdziesty trzeci

Kolejny wypad w góry, tym razem oglądaliśmy wodospady. Nie były może jakieś przeogromne i powalające, ale i tak mnie zachwyciły. Natura w Kirgistanie mnie nieustannie zadziwia, jak to możliwe, że tu jest tak pięknie, i to w całym kraju? W sumie oprócz Biszkeku są tutaj tylko dwa większe miasta, a poza tym pustka, tylko te przeogromne góry i od czasu do czasu jakieś zagubione wioski i ludzie wciąż żyjący w jurtach. Wszyscy bez wyjątku Kirgizi uważają, że przyroda jest największym skarbem i są z tych swoich gór bardzo dumni. Nawet oczywiście jest odpowiednia legenda, o tym jak to się stało, że Kirgizom w takim pięknym zakątku przyszło żyć. Otóż kiedy Bóg rozdzielał krainy wszystkim narodom, Kirgizi nie stawili się, bo mieli gości. Wiadomo, naród to niesamowicie gościnny więc przybyszów odpowiednio przyjęli, biesiada zatem na pewno zawierała tańce, picie kumysu i mnóstwo mięsa. Kiedy zabawa się skończyła, Kirgizi z przerażeniem zorientowali się, że nie mają własnej ziemi. Udali się zatem do Boga i poprosili o jakąś krainę, choćby najmniejszą. Bóg słysząc, że to taki gościnny i porządny naród ulitował się i dał im w posiadanie ten mały górski zakątek, który pierwotnie przeznaczony był dla niego samego jako drugi raj. Tak właśnie Kirgizi to widzą. Niestety nie szanują za bardzo swojej ziemi i przyrody, wszędzie tutaj walają się śmieci, miejscami góry wyglądają gorzej niż wały nad Odrą w sezonie grillowym. Świadomość ekologiczna tutaj nie istnieje, nawet wśród młodych ludzi, którzy na co dzień prezentują raczej zachodni styl myślenia. Ze szczytu wracałam z młodą Kirgiską, która tak jak wszyscy uważa, że w tym kraju nie ma perspektyw, zapatrzona jest w USA i trochę gardzi tradycją. Nagle po prostu otworzyła plecak i wyrzuciła wszystkie możliwe śmieci w krzaki. Kiedy próbowałam z nią o tym porozmawiać usłyszałam tylko, że przecież to i tak nie ma znaczenia, że wszyscy tak robią i że i tak tutaj już tyle brudu jest, że jedna butelka różnicy nie zrobi. Z takim myśleniem tych pięknych gór za kilka lat w ogóle nie będzie widać spod góry śmieci. Zasadniczo jednak wydaje mi się, że problem jest głębszy, że nie chodzi tylko o śmieci ale o generalną postawę życiową. Ludzie uważają, że nic od nich nie zależy, że jednostka nie ma absolutnie żadnych szans w starciu z systemem, bo system jest zbyt potężny. Na co dzień zatem nie podejmują żadnych prób, akceptują te wszystkie zasady i nawet jeśli im się nie podobają to i tak nic z tym nie robią. Co więcej, próbują znaleźć jakieś dobre strony w systemie. Często słyszę, że to dobrze, że panuje korupcja i nepotyzm, bo dzięki temu chociaż niektórzy ludzie mają szansę na dobrze płatną pracę. System tak zatem trwa, ludzie w sumie robią się coraz bardziej zmęczeni i zniechęceni, aż w końcu wybucha rewolucja, która w gruncie rzeczy i tak niczego nie zmienia, władze są inne ale system pozostaje ten sam. Moi najbliżsi Kirgizi należą do ludzi, którzy mimo wszystko chcą zmian, starają się walczyć i pracować u podstaw. Ich zdaniem jedyną szansą na zmianę są obcokrajowcy, którzy mogli by nauczyć młodych ludzi nowego sposobu myślenia i pokazać im, że można żyć inaczej. Nie jestem do tej koncepcji przekonana. Owszem, w sensie materialnym poziom życia w Europie Zachodniej czy USA jest nieporównywalnie wyższy, ale to wcale nie znaczy, że ludzie tam są szczęśliwsi. Wpływy zgniłego zachodu niszczą wiele dobrych rzeczy, widzę to po sobie samej. Z resztą nie wiadomo, czy to w ogóle mogłoby się tutaj przyjąć, Europa Wschodnia jednak mimo wszystko kulturowo bliższa jest Zachodowi niż Azja Środkowa. Poza tym nie wiem, czy w ogóle mam prawo tutaj „nauczać”. Łatwo być obcokrajowcem, który przyjeżdża tutaj na pół roku czy rok, głosi te swoje wyzwolone koncepcje a potem wraca do siebie i dalej jest hipsterem i udaje, że gardzi konsumpcją w swoim ekonomicznie bezpiecznym państwie, w którym nic mu nie grozi. A ludzie tutaj zostają z nowymi problemami. W ogóle nie wyobrażam sobie, że mogłabym komuś powiedzieć, że powinien się bardziej starać, że jednostka może coś zmienić, że warto poddać w wątpliwość system. To nie jest Europa. Owszem, w Polsce też bywa ciężko, też walczymy z biurokracją i korupcją, ale to jednak mimo wszystko to nie to samo. W Polsce są szanse na sukces, mówcie co chcecie, ale jednak da się. Tutaj ktoś, kto rzuca wyzwanie systemowi najprawdopodobniej zostanie zdeptany i wyrzucony poza nawias, tak to się kończy. Zatem nie wiem, kiedy mnie moi uczniowie pytają o mój styl życia i o Polskę odpowiadam szczerze, ale nie staram się ich jakoś bardzo przekonywać, że to jest lepszy wybór, bo w sumie przecież pewności nie mam. Znowu zatem przeżywam te dylematy emigranta, ech, dramat.

Dzień czterdziesty trzeci

Dzisiaj święto, do pracy dopiero na 15! Skorzystaliśmy z tej wspaniałej okazji i urządziliśmy sobie wycieczkę na bazar, w końcu pralka dalej jest bezużyteczna, a w czymś trzeba chodzić. Byłam już wcześniej na kirgiskim bazarze, ale ten – Dordoi – mnie zafascynował. Jest naprawdę ogromy – największy w Azji Środkowej i jeden z większych na kontynencie w ogóle. Pracuje na nim ponad 20 tysięcy ludzi i naprawdę można spędzić tam cały dzień oglądając na przykład tylko buty. Na Dordoi kupić można dosłownie wszystko. Cały interes zarządzany jest przez lokalną mafię, więc wcale nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że oprócz podrabianych ciuchów i elektroniki można tam też nabyć towary niecodzienne, np. narkotyki albo nerki. W sumie łatwo mogę wyobrazić sobie handel organami, bo pośród tych wąskich i zatłoczonych alejek naprawdę można zginąć i to śmiercią straszną, bo rozjechanie przez taczkę z której sprzedają samsy* wydaje mi się naprawdę dramatycznym końcem żywota. Na szczęście na bazar wybrałyśmy się z jednym z Kirgizów, więc udało nam się nie zginąć, nie zgubić i nie dać się okraść. Co więcej, kupiłyśmy mnóstwo ciuchów, podszkoliłyśmy ruski i uczyłyśmy się sztuki targowania. W sumie nigdy nie myślałam, że będą mnie cieszyć zakupy na bazarze, przecież ja z zasady gardzę bazarami, a tu proszę, jaka radość. No cóż, chyba po prostu tutaj to jest naturalne, chyba nie da się inaczej, po prostu jakoś się staram wpisywać w ten klimat. Oczywiście do końca to nigdy się nie uda, mimo że ponoć trochę wyglądam jak Rosjanka to podobno i tak na kilometr można rozpoznać, że nie jestem stąd. Mimo to staram się nie wyróżniać, dlatego też na dzisiejszy wypad do klubu założyłam najbardziej imprezowe z moich ciuchów, bo tu zawsze laski się niesamowicie lansują. Nie pomogło. W porównaniu z Kirgizkami ja i Niemka wyglądałyśmy naprawdę biednie, bo tu zasadniczo wszystkie panny wyglądają jak dziwki, a kolesie przypominają alfonsów, taki stajl. Wciąż mnie to zaskakuje, bo generalnie za dnia wszyscy wyglądają raczej skromnie, a moi uczniowie w większości robią wrażenie porządnych, a nawet zbyt porządnych. Jednak hipokryzja tutaj jest straszna, ludzie wydają się naprawdę mili, sympatyczni i w porządku, mówią dużo o zasadach i wartościach a potem nagle okazuje się, że potrafią odwalać numery, które w głowie się nie mieszczą. Tak, wiem że to się zdarza też w Polsce i zasadniczo wszędzie, ale tutaj wydaje się to być problemem bardzo powszechnym, systemowym wręcz. Ludzie tutaj są ograniczeni przez te wszystkie zasady i konwenanse, na co dzień nie mogą się wyszaleć, więc czasem jak się nadarzy okazja to naprawdę dają czadu i nie zawsze to na dobre wychodzi. W sumie nie oceniam i nie potępiam, sama miewam podobnie, ale mimo wszystko przykro czasem bywa patrzeć na to wszystko.

* Samsy to tradycyjna lokalna przekąska. Wygląda trochę jak bułka albo ciastko francuskie, tylko w środku są ziemniaki i mięso – najczęściej kurczak albo wołowina, ale ponoć na Dordoi sprzedaje się głównie samsy z kotów i psów.

Dzień czterdziesty pierwszy

Biszkek mnie zadziwia i fascynuje, ale też sprawia, że poddaje w wątpliwość rzeczy, które dawniej wydawały mi się niezbędne i oczywiste. Taka na przykład komunikacja miejska. We Wrocławiu a nawet w Bukareszcie nie mogłam sobie wyobrazić poruszania się po mieście bez rozkładu jazdy i bez głosu miłej pani w autobusie czy w metrze, który radośnie oznajmiał „następny przystanek: Koszarowa”. Poza tym, żeby jeździć komunikacją miejską trzeba mieć bilet, prawda? Tutaj jednak okazuje się, że to może być zorganizowane zupełnie inaczej i nawet o dziwo można się do tego przyzwyczaić w miarę szybko. Przystanki nie tylko nie mają oficjalnych nazw, one nie istnieją! Przyznaję, w przypadku autobusów i trolejbusów mniej więcej wiadomo, gdzie zwyczajowo powinny się zatrzymać. Jednak marszrutki to totalny odlot, za każdym razem trzeba kierowcę prosić, żeby nas wysadził gdzieś na skrzyżowaniu, co zasadniczo jest trudne, jeśli nie ma absolutnie żadnej szansy, żeby zobaczyć gdzie akurat jesteś. Na początku myślałam, że to bez sensu i tęskniłam za tym europejskim stylem, ale teraz doszłam do wniosku, że może to wcale takie tragiczne nie jest. Może wcale rozkładów nie potrzebujemy, tak czy inaczej marszrutka w końcu przyjedzie. Może biletów (a tym bardziej automatów biletowych, co za burżujstwo) też nie potrzebujemy, przecież da się kierowcy zapłacić wysiadając. Oczywiście nie twierdzę, że należy rezygnować z tych wszystkich udogodnień, które mamy, ale chyba jednak będąc w Azji muszę zaakceptować fakt, że tutaj wiele problemów rozwiązuje się zupełnie inaczej niż u nas. I może to jest w porządku.

Niemniej jednak nie wyrzekam się całkowicie mojego stylu życia i dalej sobie po europejsku tutaj działam, chociaż łatwo nie jest, bo różnice kulturowe są ogromne. Dzisiaj na przykład gadaliśmy o tym, że w Europie często pijemy grzane piwo. Tutaj jest to wynalazek zupełnie nieznany i oczywiście Azjatów zafascynował. Zupełnie nie wiem kiedy i nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale w każdym razie na imprezie postanowili spontanicznie taki specjał przygotować, czyli po prostu zagotować piwo w czajniku. Rozbroiło mnie to zupełnie, chociaż w sumie logika jakaś w tym jest, grzane piwo to w końcu grzane piwo. Chyba jednak powinnam im przygotować je tak jak robimy to w Polsce, chociaż w sumie nie wiem dokładnie z czego składa się „przyprawa do grzańca” i czy można to kupić w Kirgistanie. Poza tym zbliżają się moje imieniny i chciałabym tradycyjnie przygotować turbo kisiel. Tanie wino może jakieś się tu znajdzie, ale zupełnie nie mam pojęcia jak zrobić kisiel domową metodą, to w ogóle da się?

Dzień czterdziesty

Po czterdziestu dniach wydaje mi się, że wreszcie zaczynam się zadomawiać. Dzisiaj chyba pierwszy raz od przyjazdu mój dzień nie był szalony, dziwny, zaskakujący ani pełen wrażeń. Nie miałam żadnych problemów ze zrozumieniem lokalnych zwyczajów, nie zrobiłam z siebie głupka, nie naruszyłam żadnego tabu ani nie dałam się oszukać. Zupełnie zwyczajny dzień, zupełnie banalny i zupełnie przewidywalny. Bieganie, gotowanie, zakupy, sprzątanie (ach, jakże by się chciało dorzucić „pranie”, ale niestety ta diabelska maszyna jest wciąż bezużyteczna). Praca, po której już wiem czego się spodziewać. Najspokojniejszy na świecie wieczór z chłopakami. Powinnam się cieszyć, bo to chyba faktycznie znaczy, że to dziwne miasto pełne kasyn i neonów staje się w jakiś sposób moim domem. Poza tym wrażeń ostatnio miałam aż za dużo, więc trochę spokoju pewnie mi się przyda. Z drugiej strony ciężko się przyzwyczaić. Przez czterdzieści dni moje życie było nieustanną przeprawą przez nieznane, ciągle coś się działo, wszystko było nowe i zaskakujące. Uwielbiam żyć w stanie nieustannego zdziwienia, w końcu jestem poszukiwaczem ciekawostek, ale chyba czasem każdy potrzebuje mieć poczucie, że życie jest bezpiecznie nudne, że wszystko jest w porządku i nie ma co się spinać. Ciężko taki stan osiągnąć w Azji, ale chyba się udało, przynajmniej na jeden dzień. Myślę, że to na razie wystarczy, a jutro znowu coś się wydarzy, spodziewam się niespodziewanego!

czwartek, 20 października 2011

Dzień trzydziesty dziewiąty

W naszym mieszkaniu odkryliśmy kolejny bezsensowny sprzęt. Tym razem chodzi o pralkę, która psuje się średnio raz w tygodniu i za każdym razem potrzeba co najmniej dwóch tygodni, żeby ją naprawić. Czasem któreś z nas się uprze, że jednak pranie zrobi, co kończy się powodzią w całym domu i skargami sąsiadów. Zasadniczo z sąsiadami nie mamy tu dobrych stosunków, hałas strasznie się tu niesie przez rury w łazience czy przez nie wiem co tam i generalnie słychać dokładnie wszystko. Dobra, rozumiem, że czasem się trochę drzemy po nocach, ale żeby od razu mówić naszemu właścicielowi, że co wieczór urządzamy orgie? Oczywiście wszyscy uznali, że to moja wina, bo kiedy mam napady hiperaktywności biję się chłopakami i ponoć wydaję dziwne dźwięki. Tak tak, zawsze to wina hiperaktywnych ludzi, zawsze. W każdym razie opracowaliśmy nową zasadę: zanim rozpoczniesz orgię, upewnij się, że drzwi od łazienki są zamknięte :D Czasem czuję się jak w jakiejś komunie, chociaż nie nazwałabym jej hipisowską, raczej hipsterską. W każdym razie pralki nie ma, zatem wszyscy chodzimy w lekko brudnych ciuchach, okradamy się nawzajem z czystych skarpetek, a ja i Niemka chodzimy w męskich bluzach (jak faceci to robią, że zawsze mają więcej ciuchów?). Zatem oficjalnie przyznaję, nie wyglądam dobrze, oj nie. Mimo wszystko mam wzięcie jak nigdy, jak to działa? Wieczorami mam totalnie początkującą grupę, składającą się z samych dorosłych mężczyzn. Ledwo co dukają po angielsku, jednak zadziwiająco dobrze radzą sobie z pytaniami o mojego chłopaka i o mój numer telefonu, co za żal.

Ok, teraz co wrażliwszych i poprawnych politycznie czytelników uprzejmie wypraszam, bo będzie rasistowsko, wrednie i w ogóle z brzydkimi słowami. Chyba muszę zmienić bloga na takiego dozwolonego od lat 18, bo poważne tematy tu się pojawiają czasem. W każdym razie muszę to napisać: mam problem ze współpracownikiem i jakkolwiek to strasznie brzmi wydaje mi się, że jedną z przyczyn jest to, że jest czarny. Żeby nie było, wydawał się strasznie sympatyczny i wydawało mi się, że możemy się normalnie kumplować, bo chłopak niesamowite poczucie humoru ma. To taki typowy nyga pliz, nieustannie uśmiechnięty i mówiący do mnie bro albo man, a powszechnie wiadomo, że się tym jaram. W każdym razie zamiast do pracy (jest didżejem, wszystkie laski robią łaaaaał) przyszedł na moją imprezę urodzinową. Nie powiem, było mi szalenie miło i w rewanżu spontanicznie zaprosiłam go na piwo. Jestem pewna, że ciąg dalszy wydaje się oczywisty dla wszystkich ale dla mnie takie rzeczy są zawsze zaskoczeniem, w swojej naiwności nigdy się nie spodziewam takich akcji. W każdym razie dla mnie to było piwo, dla mojego nyga to była randka. Ok, całą tę gadkę o tym, jaka to jestem cool i speszjal jeszcze bym przełknęła, ale potem zaczęło robić się serio jakoś nie bardzo. Ja oczywiście w szoku, bo jak mógł pomyśleć, że ja coś od niego chcieć potencjalnie mogę, hę? Nyga też w szoku, no i come oooon, Kasza, come oooon. No kurwa! (Przepraszam, ale nie znajduję zamiennika). Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale nyga dostał lekko po mordzie, scena, dramat, co się dzieje? Niby focha nie ma, jest w porzo, ale na litość, niech mi ktoś codziennie przypomina smsem, że randki w pracy to ZAWSZE kłopoty, dobra? Bo ja tego nie ogarniam. Tak na marginesie, jakby ktoś chciał się martwić to nie ma potrzeby, nyga nie był jakiś szczególnie agresywny, ale po prostu się zdenerwowałam i mnie poniosło, bo cholera mówię nie to znaczy nie, no szanujmy się. Można to chyba zakwalifikować jako incydent na tle rasistowskim, ech. W każdym razie nowa złota zasada: Kowalska, zanim pójdziesz gdzieś z przedstawicielem innej kultury zastanów się sto razy. A potem jeszcze sto.

Dzień trzydziesty ósmy

Dobra, wiem że to słabe i w ogóle nie wypada, ale muszę to powiedzieć: mój ruski naprawdę się niesamowicie polepszył i normalnie się dogaduję, zatem tak, to oficjalne: jaram się! A tak całkiem serio to bardzo przydatne, przynajmniej mogę dobrą cenę za taksówkę wytargować, zatem oszczędności całkiem realne są.

W ramach bratania się z lokalnymi aktywistami wybrałam się na piwo z ajsek-sektą, która w swej dobroci mnie tutaj wysłała. Nawet nie chce mi się komentować tego, że znowu spóźnili się godzinę i jeszcze dziwili się, że pretensje mam, co za naród. Tym razem jednak zaskoczyło mnie coś innego. Siedzieliśmy w barze – piwo, żarcie (po 20, biczuję się), plotki – całkiem normalnie. Nagle jednak okazało się, że jest tam wifi i nagle impreza przeobraziła się w globalne fejsbuk party połączone z wzajemnym komentowaniem swoich słit foci. Ja rozumiem, że tu Internet jest z rzadka, ale bez przesady, odebrałam to jako obraźliwe. Zapraszają mnie gdzieś, a potem nie chce im się ze mną gadać, o co chodzi? W Polsce to chyba jednak nie do pomyślenia. Dobra, przypominam sobie kilka akademiowych imprez sponsorowanych przez youtube, ale to jednak nie to samo bo znamy się długo, no i porządne disco polo tudzież familiada zawsze w cenie. Skoro już wspomniałam o xxlatce, to już po moich urodzinach zatem sezon na słuchanie Last Christmas uważam za rozpoczęty, muszę sobie tu zapodać, chociaż nie wiem czy uda mi się znaleźć, bo tutaj mało kto takie klimaty ogarnia. Ostatnio zapytałam moich uczniów, czy znają jakiegoś słynnego koszykarza i powiedzieli mi, że tak, nazywa się George Michael. Na usta oczywiście cisnął mi się jakiś suchar o tym, jakie to Dżordż sporty uprawiał, ale na szczęście tym razem się powstrzymałam, znowu byłby skandal.

Poza tym znowu zmienili mi grafik. Trzy dni pracuję tylko po południu (co w sumie mnie nie cieszy bo i tak wstaję rano), a w kolejne trzy kończę o 21.40, rzeź. Czuję się przez to trochę jak zły rodzic moich młodych współlokatorów. Wstaję rano – oni jeszcze śpią, wracam z pracy – oni już śpią. Nie mam życia, oj nie mam.

Dzień trzydziesty siódmy

Bałam się trochę reakcji moich współpracowników, robią sobie ze mnie żarty tak czy inaczej, więc myślałam, że impreza będzie tematem numer jeden. Kolejny raz mnie zaskoczyli, wszyscy mi mówili, że świetnie się bawili i nie usłyszałam ani jednego złośliwego komentarza. Dziwne, ja bym sobie nie odpuściła.

Zasadniczo coraz lepiej mi się pracuje, przyzwyczaiłam się już do moich podstawowych grup i już nawet się nie irytuję tak bardzo, kiedy nie rozumieją najprostszych pytań i uparcie gadają do mnie po rusku a nawet (o zgrozo!) po kirgisku. Całkiem dobrze jest.

Dzisiaj miałam chyba pierwszy poważny kryzys. Zwykle wracam do domu i spędzam cały wieczór z ludźmi, więc nie mam czasu na zamulanie. Dzisiaj jednak okazało się, że wszyscy gdzieś poszli razem i trochę siedziałam sama. W połączeniu z urodzinowym poczuciem tego, że się nieuchronnie starzeję a jednocześnie nie robię się mądrzejsza, zaowocowało to lekkim dołem. Mogę chyba już powiedzieć, że w emigrowaniu i przeprowadzkach jestem doświadczona, więc wiedziałam, że to nadejdzie, ale nie powiem, żebym na to była przygotowana. Takie kryzysy zawsze są na swój sposób niespodziewane i zaskakujące. Mimo wszystko poradziłam sobie chyba jednak dobrze, nie mam w planach przedwczesnego powrotu do Polski, bo wciąż uważam, że mój pobyt tu ma niesamowity sens!

poniedziałek, 17 października 2011

Dzień trzydziesty szósty

Postanowienie wzięło w łeb. Impreza w klubie nie skończyła się dobrze. Straciłam masę kasy i nie zaprezentowałam się najlepiej. No cóż. Życie. Nawet moralna babuszka podeszła do tego ze zrozumieniem, więc chyba nie było źle.

Mimo wszystko postanowiłam, że muszę być konsekwentna i rano użyłam całej mojej siły woli żeby wstać i wybrać się na wycieczkę do kanionu. Naprawdę było warto, okolica tutaj jest przecudowna. Niezapomniane widoki, niedługo wrzucę zdjęcia bo tego nie da się opisać! Po prostu czysta natura i niczym niezmącona przestrzeń. Kanion jest naprawdę przeogromny i zupełnie pusty. Nie ma szlaków turystycznych, nie ma zasięgu, niczego nie ma, jest po prostu idealnie. Oprócz cudownych widoków miałam też świetne towarzystwo: moi ironiczni współlokatorzy o absurdalnym poczuciu humoru oraz profesjonalny radziecki przewodnik, Michaił Machajłowicz , który cały czas powtarzał, że wszystko jest jak najbardziej w parjatkie i że nie nada się bać, co to dla nas takie góry. I faktycznie, wcale nie było wysoko ani strasznie, a widoki i tak były przecudowne. Mimo wszystko ja i Niemiec dokonaliśmy po raz kolejny niemożliwego i trochę się zgubiliśmy, mimo że droga była prosta. Nie chciało nam się wracać, postawiliśmy zatem trochę na skróty przejść przez coś, co wyglądało jak zaschnięta ziemia. Oczywiście okazało się, że to błoto, ale takie jakieś dziwnie wciągające, przez moment serio myśleliśmy, że to działa tak, jak ruchome piaski. Na szczęście jakoś udało nam się wyjść ale utaplaliśmy się w błocie po kolana i oczywiście wzbudziliśmy małą sensację, jak to możliwe że tak wyglądamy? Przecież jest 20 stopni, nie pada, a po drodze nie ma żadnej rzeki. No cóż, impossible is nothing. Poza tym po raz kolejny przekonaliśmy się, jak magicznym środkiem transportu jest marszrutka. Oczywiście ludzi było więcej niż miejsc, ale to przecież nie problem, Michaił Michajłowicz i na to znajdzie radę! Można przecież w marszrutce postawić taboreciki, co to za problem tak jechać dwie godziny po wybojach, sama radość i jeszcze pewnie na zdrowie wyjdzie. Na szczęście nam jako burżujom z zachodu przypadły lepsze miejsca, dzięki czemu podróż przebiegła całkiem przyjemnie. Ogólnie wycieczka bardzo pozytywna, uwielbiam te krajobrazy i nadziwić się nie mogę, że tu tak pięknie jest!

Dzień trzydziesty piąty

Czasem mój szef mnie zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem, co zasadniczo nie powinno zwiastować niczego dobrego, a tu proszę – okazało się, że dzisiaj pracuję tylko po południu, bo skoro mam urodziny i robię imprezę to mi się należy wolne. Jednocześnie szef ubolewa, ale sam do klubu przyjść nie może, bo wiadomo, żona i dzieci. Idealnie to się wszystko złożyło!

Moi współlokatorzy zrobili mi najlepszy prezent na świecie, normalnie chyba jeszcze nigdy nie miałam takich fajnych urodzin. Od kilku dni marudziłam, że muszę iść do fryzjera ale nie mam czasu i nie wiem, jak to zorganizować, bo przecież potrzebuję kogoś z Kirgistanu żeby ze mną poszedł i tłumaczył. Poza tym wybór fryzjera to nie taka prosta sprawa, wiadomo. Moi współlokatorzy wytrzasnęli skądś Kirgizkę, której koleżanka prowadzi mega wypasiony salon i zafundowali mi wizytę! Tak oto pożegnałam się z moim starym wyglądem. Mam teraz ciemne włosy i pasemka, nie spodziewałam się, że mogę sobie coś takiego zafundować, a tymczasem wyglądam całkiem znośnie. Tak więc nowy fryz już mam, czas nowe życie zacząć. Chyba wiek zobowiązuje, powinnam zacząć być trochę poważniejsza, takie postanowienie mam.

Dzień trzydziesty czwarty

Mimo przekonania mojego szefa, że jestem złym nauczycielem i ogólnie leniem, dostaję dobre komunikaty zwrotne, co mnie cieszy strasznie. Dokarmiają mnie snikersami, dziewczynki przynoszą mi laurki, a jedna kobieta nawet zmieniła grupę, bo chciała, żebym to ja ją uczyła. Najlepsza niespodzianka spotkała mnie jednak ze strony mojej zaawansowanej grupy, składającej się prawie wyłącznie z samych nastoletnich chłopców. Wszyscy są szalenie inteligentni, świetnie mówią po angielsku, ale nigdy nie robią prac domowych i wybrzydzają kiedy wymyślam im ćwiczenia i gry. Ogólnie ciężko z nimi. Kiedyś przypadkiem zdradziłam swoje zamiłowanie do szalonych ciekawostek. Nie myślałam, że to w ogóle zapamiętali, a tymczasem dzisiaj jeden z nich przyniósł listę 50 najbardziej bezużytecznych faktów! Dowiedziałam się zatem, że serce przeciętnego jeża bije średnio 300 razy na minutę, jak ja mogłam wcześniej żyć bez tej wiedzy? Zasadniczo znowu zaskakuje mnie wyobraźnia moich uczniów, dla każdego bezsensownego faktu potrafili znaleźć co najmniej kilka zastosowań. Czasem ta praca cieszy, nie powiem.


Dzień trzydziesty trzeci

Tito jednak nie odpuścił. Foch mu przeszedł i znowu atakuje. Tym razem dopraszał się o numer telefonu, bo chce się ze mną umówić na randkę. Kiedy bardzo (naprawdę bardzo) zdecydowanie odmówiłam, stwierdził że to przez to że jest Kirgizem, więc zasadniczo jestem rasistką. To, że jest moim uczniem i ma 16 lat nie ma żadnego znaczenia, dyskryminuję go ze względu na pochodzenie. Gdzie ja jestem w ogóle? Chyba jednak przyda się interwencja moich braci, bo szef stwierdził tylko, że to takie żarty i mam się nie przejmować, a ja się jednak przejmuję, bo to szalenie irytujące jest.

Żeby się trochę odstresować wybraliśmy się z Niemcem do kina. Uznaliśmy, że więcej nie damy się okraść i postanowiliśmy w marszrutce rozmawiać tylko po rusku, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Chyba działa, no i przy okazji ćwiczymy. Film oczywiście z ruskim dubbingiem, wybraliśmy zatem najgłupszy z możliwych czyli jakiś sensacyjny gniot dla nastolatek, w którym główną rolę gra gwiazda „Zmierzchu” (mnie to nic nie mówi, ale ponoć znany jest). W każdym razie bawiliśmy się świetnie, chociaż chyba czasem trochę zbyt entuzjastycznie reagowaliśmy. Kiedy udało nam się jakąś skomplikowaną kwestię zrozumieć, powtarzaliśmy ją na głos. Jako że uczymy się wspólnie to mamy podobny zasób słów, zatem większość rzeczy powtarzaliśmy razem, co musiało wyglądać dosyć komicznie. Siedzą sobie dwa głupki w kinie i krzyczą: Zdrastwujcie! Kanieeesznaaa! Twaja mamaaaa! Uroczo.

Niestety ani ja ani Niemiec nie mamy orientacji w terenie, przez to nocny powrót do domu okazał się dużym wyzwaniem. Naprawdę byliśmy przekonani, że na marszrutce napisana była nazwa naszej dzielnicy, oboje to widzieliśmy, nie mogliśmy się mylić przecież! Normalnie droga z kina zajmuje około 7 minut. Kiedy po 20 minutach okolica zaczęła się robić niepokojąco pusta ja zaczęłam się martwić, ale Niemiec ciągle mówił, że budjet charaszo i że na pewno dojedziemy. Dałam się przekonać i nawet cieszyliśmy się wspólnie, że pierwszy raz jedziemy pustą marszrutką, co za przeżycie. Oczywiście okazało się, że była pusta bo to koniec trasy i nam „nada” wysiadać gdzieś na zadupiu, to już chyba nawet nie był Biszkek. Na szczęście udało nam się złapać taksówkę i nawet wytargować dobrą cenę, zatem skończyło się dobrze. Niestety po raz drugi w tym tygodniu rozczarowaliśmy moralną babuszkę, ciężko mi z tym żyć teraz.

Dzień trzydziesty drugi

Zatrucie wciąż trwa, zatem dużo nie napiszę. Zapamiętać: używki, które można kupić na ulicy za 50 groszy nie są dobre. Są złe. Najlepszy ze współlokatorów, ze względu na swoją lekko nadopiekuńczą postawę moralną babuszką, jest rozczarowany naszą postawą. Raz nas wypuścił samych na miasto, to się potruliśmy i jeszcze nas okradli. Fail.

wtorek, 11 października 2011

W Kirgistanie wszystkie imiona coś znaczą, imię jakie nadają człowiekowi rodzice determinuje poniekąd całe jego życie. Zawsze mnie rozczula, kiedy moi uczniowie przedstawiają się podając od razu znaczenie swoich imion. Większość z nich to naprawdę wspaniałe i inspirujące rzeczy, na przykład „Gwiezdny Wojownik” albo „Górski Kwiat”. Czasem jednak zdarza się, że dziewczynki z lekkim zażenowaniem wyznają, że ich imiona znaczą „Zakręt”, albo „Dość”. Takie imiona nadają rodzice, kiedy po raz kolejny rodzi im się córka. Tutaj posiadanie córek nie uchodzi za jakąś straszną tragedię, zasadniczo kochają tu wszystkie dzieci, ale wiadomo, rodzina bez męskiego potomka jest niepełna. Dlatego trzeba jakoś przekonać Allacha, żeby los się odmienił, stąd ten „Zakręt” właśnie. Trochę to smutne, zwłaszcza jeśli modły nie zostały wysłuchane i taka dziewczynka o imieniu „Dość” jest ostatnim dzieckiem w rodzinie. Ciekawe czy ma wyrzuty sumienia albo jakieś wewnętrzne poczucie porażki.

Moja szkoła językowa znów uczy mnie, że wszystko jest możliwe. Przerabiałam już pracę przy świeczkach, bo to ponoć norma, że czasem prądu nie ma, chociaż w sumie Kirgistan energię eksportuje. Dzisiaj okazało się, że jeden z nauczycieli nie przyszedł więc dali mi dwie grupy naraz i wcale im nie przeszkadzało, że jedna była średnio zaawansowana (naprawdę dobrze mówili) a druga tak początkująca, że nie umieli się przedstawić. Bardzo się starałam, serio, ale ciężko z takiej sytuacji coś konstruktywnego wycisnąć. Oczywiście dla menagerów różnicy nie ma żadnej, angielski to angielski, a nauczyciel jest od tego, żeby sobie radzić. Na szczęście w większości przypadków chyba radzę sobie całkiem nieźle. Aż mi czasem głupio, że dostaję od moich uczniów prezenty, w większości to tylko słodycze, ale ostatnio dostałam cudowny szalik, masakra. Poza tym dzieciaki z grup, w których już nie uczę nieustannie pytają czemu ich zostawiłam i mówią, że tęsknią. To w sumie najlepszy chyba feedback jaki mogę dostać, to co gada mój szef chyba nie ma aż takiego znaczenia. Mimo wszystko on wciąż ma władzę i niestety z niej korzysta, przez co dostaję ostatnio tylko grupy podstawowe co mnie doprowadza do szału, bo naprawdę nie mogę się z nimi dogadać. Dzisiaj na przykład mieli bardzo proste zadanie: napisać co lubią i czego nienawidzą. Potem losowali kartki i mieli zgadnąć kto jest autorem odpowiedzi. Jeśli nie mogli zgadnąć, musieli pytać, np. „Ana, do you like winter?” Niby proste, niby nic niespodziewanego nie powinno się zdarzyć. Niestety, jeden chłopiec przeczytał zdanie: „I hate riding a ham” i zanim zdążyłam zareagować chodził po klasie i pytał wszystkich: „Do you hate riding a ham?” Gdzie ja w ogóle jestem, moje dziesięciolatki z absolutną powagą pytają się nawzajem o to, czy lubią jeździć na szynce (ujeżdżać szynkę?). Oczywiście kiedy pytam, czy wiedzą co to jest szynka zawsze odpowiadają, że tak. Upewniam się, tłumaczę, że szynka to to coś, co kładzie się na kanapce. Twierdzą, że rozumieją i wcale ich nie dziwi, że na szynce można jeździć. Absurdistan w najlepszym wydaniu.

Dzisiaj jeden z moich uczniów zauważył mój rozorany łokieć (skutki ekstremalnej gry w karty). Dla nich poobijana kobieta jednoznacznie kojarzy się z ofiarą przemocy domowej, doszli zatem do wniosku, że mam tutaj złego chłopaka, który mnie bije i postanowili, że zrobią z nim porządek. Z jeden strony to słodkie, szesnastolatki chcą stawać w mojej obronie. Z drugiej strony to strasznie smutne, że to dla nich takie normalne i powszechne, że kobiety są bite przez mężczyzn. Najgorsze jest to, że żaden z nich nie powiedział „rzuć go”, tylko wszyscy od razu zaproponowali, że załatwią to za mnie, bo tu oczywiście kobieta sama z takimi problemami radzić sobie nie może, nawet nie powinna próbować.

W ogóle zaczęłam czytać moje stare notki i dochodzę do wniosku, że czasem są bez sensu. Co to w ogóle znaczy „nazywają mnie tu leniem, bo nie jem po dwudziestej?” Czasem piszę tego bloga robiąc inne dziwne rzeczy jednocześnie, ale na litość, czemu mi nikt nie zwraca uwagi? Chyba że nie czytacie, wtedy zajdzie foch i nie będzie więcej, pfff J

Dzień trzydziesty

Myślałam, że skoro mój żołądek wytrzymał tutaj miesiąc bez żadnych ekscesów to już się uodporniłam na tutejsze zarazki, brudy i grzyby, ale jednak chyba nie. Dzisiaj troszkę sobie z moim Niemcem umieraliśmy przez zatrucie, ech. No ale tak to jest jak się żuje tytoń, je podejrzaną baraninę z ulicznej budy i trzyma żarcie w lodówce, która nie działa, ale mimo wszystko podłączona jest do prądu bo uspokajająco buczy. Straszne to dziwne, ale ta lodówka stała się centrum naszego mieszkania i tematem wielu pasjonujących rozmów. Dzięki temu umiem powiedzieć „bezsensowna lodówka” w siedmiu językach, w tym m.in. po kirgisku, jak bardzo to jest bezużyteczne? Może powinnam się jednak bardziej serio przykładać do nauki tych lokalnych języków bo jednak na razie ciężko mi udawać, że jestem miejscowa, a to zaiste szkodzi. Na przykład na bazarze kiedy widzą, że człowiek nie jest stąd zawsze proponują jakąś absurdalnie wysoką cenę. Tak samo jest z taksówkami, z kantorami, ze wszystkim. Ostatnio wracaliśmy do domu zatłoczoną marszrutą i oczywiście zamiast stać spokojnie i się nie odzywać to głośno żartowaliśmy po angielsku i chyba faktycznie robiliśmy wrażenie turystów, a tutaj skojarzenia są zawsze takie same: turysta – człowiek z Ameryki – bogaty. Nie trudno się domyślić, że nasza wesoła przejażdżka skończyła się dosyć smutno, kiedy okazało się, że jeden z moich Niemców stracił portfel. Tak to bywa, trzeba być ostrożnym, nasz kirgiski przewodnik zwracał nam uwagę, że w marszrutce powinniśmy generalnie udawać, że nas tam nie ma, ale jak zwykle nie posłuchaliśmy więc teraz mamy za swoje.

Dzień dwudziesty dziewiąty

Wszystkiego trzeba spróbować, tak? Jem zatem koninę, chodzę do lokalnych mordowni i zwiedzam jurty. Dzisiaj podczas wycieczki na miacho spontanicznie zakupiliśmy paczkę tabaki od ulicznego sprzedawcy. Promocyjna cena wynosiła około 40 groszy. Zawsze uważałam, że żucie tabaki to domena starych mężczyzn, jakoś tak kojarzy mi się to z zapuszczonymi stuletnimi Afgańczykami. Tymczasem jednak okazało się, że może to być też rozrywka dla młodzieży ze zgniłego zachodu. Strasznie to hipsterskie i chyba w złym stylu (to całe plucie jest obleśne) ale ubaw był straszny. Chyba nadrabiam sobie moje młodzieńcze lata, kiedy to mimo wszystko się nie wyszalałam i dzieciństwo, kiedy byłam zbyt zakompleksiona żeby się dobrze bawić. Teraz mam zasadniczo wszystko gdzieś i spędzam wieczory grając w jakieś ekstremalne karciane gry wymagające tarzania się po podłodze. Tak, polała się krew i to ostro, ale warto było.

sobota, 8 października 2011

Dzień dwudziesty ósmy

Dzisiaj z kolejną grupą oglądaliśmy film o przywództwie. Widać było na nim urywki ważnych wydarzeń historycznych i sławne postaci. Był m. in. Nelson Mandela, ale kiedy zapytałam dzieciaki, czy rozpoznają tego gościa odpowiedzieli, że owszem, przecież to Morgan Freeman. Z drugiej strony kiedyś zapytałam ich o Denzela Washingtona i odpowiedzieli, że był pierwszym prezydentem USA. Zadziwiające jaki śmietnik mają w głowach. Wydają się rozdarci między MTV, Zmierzchem i Justinem Bieberem a koreańskimi serialami dla nastolatków, Bollywoodem i zamiłowaniem do tradycyjnego kirgiskiego żarcia (oczywiście „begemot”, ta zwykła buda z kebabem, uważany jest za milion razy lepszy od mcdonalda). Wszyscy chcą jechać do Stanów, chociaż większość z nich nie ma bladego pojęcia czym te Stany właściwie są. Wydaje im się, że pojadą tam, zarobią kupę kasy i dalej będą mogli żyć tak jak w Biszkeku, mówić po rusku i jeść plow i koninę rękoma. To chyba jednak tak nie działa. Większość Kirgizów którzy byli w USA wraca dosyć rozczarowana. Wszyscy tęsknią za lokalnym żarciem i za górami, od tego chyba nie ma ucieczki.

Dzisiaj na własnej skórze poczułam, że tutaj jest inaczej niż w Europie, że nawet najbardziej wyzwoleni Kirgizi ciągle tkwią w tych konwenansach, rytuałach i dziwnych regułach. Razem z moim współlokatorem wracaliśmy wieczorem z zakupów i potknęłam się dosyć niefortunnie, bo oczywiście tu nie ma ani światła ani chodników (i kiedy mówię, że nie ma to naprawdę znaczy że nie ma, nie tak jak w Rumunii). Zrobiłam małą aferę, nic mi się nie stało, ale muszę czasem pohisteryzować, żeby nie zapomnieli że jestem dziewczyną. Najlepszy ze współlokatorów zachował się godnie i mnie przytulił. Tak sobie staliśmy przytuleni i wszystko było pięknie, aż nagle ktoś zaczął iść w naszą stronę i wtedy nagle i zupełnie niespodziewanie zostałam odsunięta na odległość co najmniej dwóch kroków. Inaczej nie można, publiczne zgorszenie, chłopak i dziewczyna przytulający się na ulicy po 22 to przecież zgroza jakaś.

Dzień dwudziesty siódmy

W Polsce i innych krajach europejskich pogadanki o liderach i o przedsiębiorczości należą do moich tematów. Większość dzieciaków w Europie ma dosyć idealistyczne podejście, wierzą że mogą coś zrobić i zmienić, chcą być liderami. Ich wiara w to, że własna firma to przepis na sukces jest co prawda przesadnie idealistyczna i naiwna, ale to urocze i chyba stosowne do ich wieku. Rozmowa na temat przywództwa w Kirgistanie to jednak zupełnie co innego. Śliski temat. Po pierwsze zaraz chcą rozmawiać o polityce, co wzbudza zbyt dużo niezdrowych emocji. Po drugie z reguły tylko chłopcy chcą na ten temat powiedzieć cokolwiek. Dziewczynki przeważnie mówią, że nie czują się liderami i nawet nie chcą być, a firma a często nawet praca to nie dla nich. Na moje milion razy powtarzane pytanie „why?” patrzą na mnie ze zdziwieniem i ciągle odpowiadają to samo: „because I’m a girl”. To takie oczywiste. Jesteś kobietą, nie możesz nic zrobić. Lepiej sprawdzisz się w domu wychowując dzieci. Daj sobie spokój, znajdź szybko męża. Kariera to mrzonki albo ucieczka dla brzydkich dziewczyn, których nikt nie chce. Oczywiście staram się nie przemawiać do nich z tą charakterystyczną dla zgniłego Zachodu wyższością ale czasem nie mogę się powstrzymać i próbuję ich przekonać, że może powinny spróbować, że może okaże się, że się da. Potem jednak zawsze sobie myślę, że nie powinnam, że w sumie nie mam moralnego prawa ich nauczać czegokolwiek. Może to życie jakie tu mają jest dobre, może są szczęśliwi. Może gdyby przeszczepić tutaj rozwiązania z Zachodu Kirgistan stałby się bogatszy i lepiej zorganizowany, ale czy to naprawdę o to chodzi? „My, ludzie Zachodu zamienimy Twoją biedę w depresję”. Jednak nie mam zamiaru tego robić, więc przez większość czasu tylko ich słucham i się dziwię. Na przykład ostatnio rozmawialiśmy o wszechobecnej korupcji i nepotyzmie. Ja uważam, że to jest masakra i katastrofa, że to strasznie frustrujące, że zawsze musisz kogoś znać, żeby załatwić najprostszą nawet rzecz w urzędzie. Bez koneksji nie da się nawet wytargować uczciwej ceny w taksówce. Moi uczniowie uważają jednak, że nepotyzm jest dobry, bo dzięki temu przynajmniej niektórzy mają szansę osiągnąć sukces. Skoro zatem los dał im taki prezent w postaci wysoko postawionego ojca czy wujka, grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Nawet nie wiem jak mam z tym dyskutować. Naprawdę nie mam argumentu, jeśli ktoś mówi, że łapówka to jedyna szansa na znalezienie pracy. Co mam odpowiedzieć? Nie dawaj łapówki bo to nieuczciwe? Bo psujesz system? Pozostań uczciwy, pozostań moralnym zwycięzcą bez pracy. Wspaniała wizja.

Zatem tak naprawdę nie wiem, czy warto ich przekonywać do zachodnich wartości, czy raczej może antywartości. Dzisiaj poszliśmy świętować niemieckie urodziny do „europejskiego” baru, który szczerze mówiąc wyglądał jak osiedlowa mordownia na częstochowskim Rakowie. W zasadzie chodzą tu tylko obcokrajowcy i bardzo bogaci Kirgizi. Większość klientów to czarni amerykańscy żołnierze, którzy kiedy już upiją się tym absurdalnie drogim piwem wszczynają burdy i to takie konkretne, że aż musieliśmy się ewakuować. Wolność i demokracja, cholera.

Dzień dwudziesty szósty

Nazywają mnie tu leniem, bo nie jem po dwudziestej, zatem też nigdy nie widzieli żebym jadła albo sprzątała po dwudziestej. W ramach udowadniania, że jednak coś potrafię ugotowałam moim głupkom pierogi. Dwa kilo mąki i tona ziemniaków, myślałam, że będziemy to jeść przez tydzień ale oczywiście nie doceniłam apetytu chłopców. Wszystko zeżarli od razu, jak to jest możliwe? Chyba następnym razem nagotuję im gar bigosu. W każdym razie jak to zawsze przy pierogach mieliśmy mega ubaw, zwłaszcza podobało mi się wałkowanie ciasta butelką wypełnionym tradycyjnym kirgiskim kefirem (chyba szoro to się nazywa). Jak się tak tym szoro wstrząsa to nabiera nowych właściwości smakowych, nie powiem że nie. Zasadniczo zatem nagotowaliśmy miliard pierogów i doszłam do wniosku, że moja nowa komuna jest idealnym miejscem do życia. Chyba to tak właśnie działa. Kiedy gdzieś jedziesz i nie znasz nikogo każdy może stać się twoją rodziną. Wszyscy jesteśmy w takiej samej sytuacji, wszyscy mamy podobne problemy i dlatego tak dobrze się rozumiemy. Mieszkam tu dopiero dwa tygodnie a naprawdę czuję że znam ich wszystkich od lat. Nawet funkcję mamy jak w rodzinie. Ja jestem trochę jak najmłodsze dziecko, lekko zwariowane i potrzebujące nieustannej uwagi (tak tak, odrobinkę to smutne ale jestem ‘attention whore”). Poza tym jest też człowiek lubiący sprzątać i osoba zwana moralną babuszką, bo ciągle się nami opiekuje i chce, żeby nam tu było dobrze. Trochę to paradoksalne, że łatwiej jest poznać ludzi gdzieś, gdzie jest się zupełnie obcym. Przez dwa ostatnie miesiące w Polsce nie poznałam chyba nikogo nowego, chciałam się nacieszyć moimi ziomkami „na zapas” i trochę się zamknęłam na nowych ludzi, co nie jest chyba dobre. Tu nieustannie kogoś poznaje i nawet sama się sobie dziwie, że mi to tak łatwo przychodzi. Kiedyś na przykład zaczęłam spontanicznie rozmawiać z dziewczyną na ławce w parku i teraz szczerze mówić nie wyobrażam sobie życia w Kirgistanie bez niej (jakkolwiek gejnie to brzmi). W ogóle cały ten wyjazd do Biszkeku to chyba jednak jest ekstremalne przeżycie, jest tu inaczej do tego stopnia, że chyba muszę zrewidować większość moich poglądów na temat życia i świata, co mam nadzieję wyjdzie mi na dobre, chociaż mam nadzieję, że na islam nie przejdę ani innych głupot nie narobię.

Dzień dwudziesty piąty

Mój menago wciąż mówi do mnie „bejbi” tudzież „maj friend”, nienawidzę tego z całego serca ale żadne rozmowy nie pomagają, w ogóle nic tutaj nie pomaga na ten ich lekceważący stosunek do kobiet. A potem się dziwią w pracy, że nie chcę z nimi chodzić na imprezy ani się spoufalać. Jednak nie chcę, dla mnie chodzenie na piwo z szefem to jednak jest porażka. Nie jesteśmy rodziną, pracujemy razem i wcale nie mam ochoty, żeby widzieli jak piję, romansuję czy cokolwiek. W mojej szkole uchodzę zatem z jednej strony za europejskiego lenia i osobnika aspołecznego. Z drugiej strony mój współpracownik z Kanady, który pracuje tylko na pół etatu, powiedział mi, że uważa mnie za pracoholika, bo ile razy przychodzi do pracy to ja tam siedzę. Poza tym kiedy zaproponowałam mu wypad na piwo w środku tygodnia stwierdził, że tak się nie robi i że w ogóle jestem „crazy”. Zatem już sama nie wiem, imprezowicz czy gbur? Tak czy inaczej wciąż mam za dużo energii, jogging nie pomaga.

Dzień dwudziesty czwarty

Złota zasada: zawsze informuj swoich współlokatorów, że możesz wpaść do domu o dziwnej porze, inaczej możesz zupełnie niechcący natknąć się na ludzi uprawiających seks. Dobra, nie zgorszyłam się jakoś przesadnie ale jednak jestem w lekkim szoku. Hipokryzja straszna tu panuje, normalnie na ulicy nie można dziewczyny przytulić, jak powiem słowo „seks” na zajęciach to od razu słyszę, że jestem złą osobą, a tak naprawdę i tak wszyscy się obmacują po kątach, chociaż oficjalnie przecież Allah i w ogóle jak tak można. Tak samo jest z piciem alkoholu (alkagolu, jak tu mówią) a jak się pójdzie do klubu to wszędzie pełno pijanych ludzi, nie tylko facetów. O trawie już nawet nie wspomnę. Jest tania, jest dostępna, większość muzułmanów których znam uważa, że alkohol to zło ale trawa to dobra zabawa i można sobie poużywać. Większość moich znajomych obcokrajowców tak jak na samym początku odniosła wrażenie, że w Biszkeku na każdej imprezie można a nawet trzeba się upalić. A ja się bałam, że moje picie piwa tu kogoś zgorszy.

Poza tym rozwiązałam mój problem z nadgorliwym Titem. Powiedziałam mu, że sobie nie życzę komentarzy i się zamknął. Niestety przestał też chodzić na zajęcia i mówić mi dzień dobry. Chyba zaszedł foch, oj.

Dzień dwudziesty trzeci

Po czterech godzinach snu (hiperaktywność, a jakże) zabrałam mych Niemców i pojechaliśmy na wycieczkę organizowaną przez lokalny klub górski. Nieopatrznie zajęliśmy miejsca na tyle marszrutki, co było tragicznym pomysłem bo na tych wiejskich drogach naprawdę nas wytrzęsło i na większych wybojach regularnie uderzaliśmy głowami o sufit. Warto jednak było znosić takie niedogodności. Pogoda była przepiękna, ciepło, słonecznie, zero wiatru. Pod górę szliśmy około trzech godzin, czasami było dosyć ciężko, ale widok na górze bezcenny. Naszym celem było górskie jezioro o nazwie Kel-Tor, naprawdę cudowne miejsce. Nigdy chyba jeszcze nie widziałam wody takiego koloru, była taka niebiesko-zielona, zupełnie jak na zdjęciach wysp na Pacyfiku. Oczywiście nie mogliśmy się powstrzymać i weszliśmy do wody, co było dosyć głupie, bo po pierwsze jezioro było naprawdę lodowate, a po drugie później okazało się, że są tam pijawki. Jednak wszyscy żyją, więc jest dobrze. Później wycieczka urządziła sobie piknik, a jako że większość turystów stanowili Rosjanie, to bez picia wódki się nie obeszło. Tym razem jednak sobie odmówiłam i zamiast biesiadować wybrałam się z jednym z moich współlokatorów na spacer dookoła jeziora. Zajęło nam to około godziny, ale przygoda była niesamowita. Zasadniczo nie było tam regularnej ścieżki więc łaziliśmy po wielkich kamieniach pełnych glonów i alg i przełaziliśmy przez lodowate strumyczki. Widoki jednak były niesamowite, trafiliśmy na malutką plażę, z której zobaczyć można było naprawdę wysokie góry z ośnieżonymi szczytami. Chyba od bardzo dawna nikt tam nie był, bo wszędzie walały się zwierzęce kości (mamy podejrzenie, że to jak) i było trochę mrocznie, chyba jeszcze nigdy nie byłam w takim odludnym miejscu. Uwielbiam ten Kirgistan, jest naprawdę dziki i na każdym kroku można zobaczyć jakieś przyrodnicze cuda.

Piękne widoki oczywiście dodały nam energii, więc schodziliśmy naprawdę szybko a ostatnie dwadzieścia minut biegliśmy i skakaliśmy po kamieniach. Generalnie okazało się, że mogę biegać tak szybko jak mój trenujący milion sportów Niemiec, jestem z siebie niesamowicie dumna. Wciąż jednak utrzymuję, że to nie jest normalne i że cały stoi na jakiejś żyle wodnej.

Podróż powrotna zajęła nam dwa razy więcej czasu, bo nieustannie musieliśmy stać w korkach spowodowanych przez wracające z pastwisk stada bydła poganiane przez dzieciaków jeżdżących na osiołkach. Zatem niedzielny wieczór spędziłam w marszrutce stojącej gdzieś na odludziu i otoczonej przez krowy i owce, uroczo.

Dzisiaj wprowadziła się do nas nowa dziewczyna. Nareszcie to mieszkanie przestało być tak bardzo męskie, co mnie cieszy bardzo, bo mam już trochę dosyć tego burdelu i tego, że traktują mnie tu jak kolesia. Dobra, może nie jestem przesadnie kobieca, ale naprawdę pewnych rzeczy nie mogę odpuścić. Na przykład kiedy wychodzimy muszę wiedzieć, czy to klub czy nie bo owszem, czasem MUSZĘ założyć moje kochane szpilki, a wcale mi się nie uśmiecha w nich paradować po domu dziecka. Chłopcy oczywiście nic nie rozumieją.

Dzień dwudziesty drugi

Mój szok kulturowy objawia się tutaj bardzo dziwnie. Na początku owszem, chciało mi się strasznie spać i nie miałam siły na nic, ale odkąd mieszkam z chłopakami jest zupełnie inaczej. Wydaje mi się to strasznie dziwne i niepojęte, ale w ogóle nie chce mi się spać i raczej cierpię na nadmiar energii. Normalnie jakbym nagle dostała adhd, mam miliony pomysłów, cały czas chcę coś robić i pięć godzin snu na dobę zupełnie mi wystarcza. Chłopcy nieustannie zbijają się z mojej hiperaktywności i trochę cierpią z tego powodu, bo zawsze ich namawiam, żeby siedzieli ze mną do późna, aż musieli sobie zacząć wyznaczać dyżury. Sama nie wiem, co mam z tym zrobić. Biegam codziennie, pracuję dużo i wychodzę często, a i tak mnie roznosi i co wieczór kończy się tak, że się z którymś z chłopaków (albo ze wszystkimi naraz) regularnie biję, biegam po mieszkaniu z góry na dół albo tańczę „tektonik dens” na środku salonu. Wszystko to zupełnie na trzeźwo, co tu się dzieje? To chyba najdziwniejszy szok kulturowy na świecie, zupełnie poważny i spokojny (a nawet anemiczny) człowiek pojechał do Azji i ni z tego ni z owego stał się wulkanem energii. Jedyne rozsądne wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy mówi, że widocznie moje mieszkanie stoi na jakiejś wyjątkowo dobrej żyle wodnej albo zostało urządzone zgodnie z zasadami feng shui. Niezależnie od przyczyny, mam nadzieję, że mi trochę przejdzie bo inaczej mnie chyba stąd wywalą.

Dzień dwudziesty pierwszy

W ramach odpoczynku od tych dziwnych tradycji i wartości, których nie rozumiem, postanowiłam pobalować trochę w gronie europejskim, czyli udałam się na kolejną niemiecką imprezę. Sześcioro Niemców, dwóch Kirgizów i ja. Impreza gdzieś na końcu świata, jeszcze niby Biszkek, ale dróg ani świateł już dawno nie ma, taksówkarz nigdy o takiej ulicy nie słyszał, a jedyna wskazówka jaką mieliśmy mówiła coś o migającym drzewie :/ To nie zapowiadało niczego dobrego, ale nie spodziewałam się, że wylądujemy w … domu dziecka, w którym pracowały Niemki. W zasadzie to chyba był jakiś ośrodek, w którym sieroty spędzają popołudnia, więc w nocy było tam pusto, ale mimo wszystko impreza w pomieszczeniach wypełnionych rysunkami i malutkimi krzesełkami była dosyć upiorna. Tak czy inaczej, european stajl podoba mi się niezmiernie i mimo tego, że bardzo chcę poznawać lokalną kulturę, to z Europejczykami jest zawsze bardziej swojsko i mniej więcej raz na tydzień tego potrzebuję, żeby tutaj nie zwariować albo nie zacząć uważać, że faktycznie ogromna rodzina i siedzenie w domu to coś, czego naprawdę pragnę.

Dzień dwudziesty

Chciałabym się dowiedzieć, co we mnie takiego jest, że przyciągam dziwnych osobników płci męskiej. Czy ja naprawdę sama robię wrażenie takiej bardzo dziwnej, że wszelcy wariaci o romantycznym usposobieniu garną się do mnie zawsze i wszędzie i zostają moimi wiernymi fanami? Na dodatek próbują mi wmówić, że znają moje ukryte pragnienia. Zatem słyszałam już kiedyś, że tak naprawdę to wcale nie lubię imprez, alkoholu i szaleństw, że tylko dałam się omotać, a w środku marzę o romantycznej poezji i wskrzeszaniu ideałów praskiej wiosny. Co więcej, kiedy piję wódkę, piję ją ironicznie, bo przecież niemożliwe, żeby ktoś taki jak ja lubił alkohol, zło. Mój kirgiski fan twierdzi natomiast, że szczęście dałoby mi posiadanie lokalnego męża, i że on sam jak dorośnie to się ze mną ożeni. Bo oczywiście, to całe europejskie wyzwolenie i styl życia wcale nie jest dla mnie, przecież od razu widać, że nie chcę pracować tylko siedzieć w domu. Zatem szesnastoletni Tito (jakże to urocze), usiłuje zostawać po lekcjach i wypytywać mnie o różne rzeczy, a w swoich pracach domowych nie wiedzieć czemu zawsze pisze, że jestem najlepszą nauczycielką na świecie. Spławiam go dosyć ostro, ale oczywiście pewnie mu się wydaje, że to ironiczne, ech. Tutaj wciąż panuje przekonanie, że jeśli chłopak chce dziewczynę zaprosić na kawę czy cokolwiek, to ona pierwsze dwa, trzy razy musi odmówić, bo inaczej będzie wyglądało, że jest łatwa. Poza tym oczywiście trzeba sprawdzić, czy mężczyzna jest wytrwały i ma poważne zamiary. W moim przypadku wygląda na to, że Tito wytrwały jest, chociaż jego entuzjazm trochę ostatnio słabnie, co mnie cieszy niezmiernie. Niemniej jednak nieustannie pamiętam, że to jest inna kultura i że nigdy nic nie wiadomo. Wciąż mam silne wewnętrzne przekonanie, że nie jestem nieporadna, że umiem zadbać sama o siebie, że nie potrzebuję żeby mężczyźni załatwiali moje sprawy za mnie. Mimo wszystko to jest Kirgistan, i jak powiedział jeden z moich współlokatorów, tutaj nie powinnam nawet próbować być feministką. Z ciężkim sercem zatem zaakceptowałam fakt, że mam tutaj trzech oddanych obrońców, którzy czują się za mnie odpowiedzialni i którzy zastępują mi mój klan i moje plemię. Zatem jeśli Tito się nie wyluzuje w najbliższym tygodniu, to go czeka poważna rozmowa z moimi braćmi, bo nie może przecież być tak, że ktoś mnie tu nagabuje. Oczywiście to nagabywanie nie jest poważne ani nawet bardzo uciążliwe i na 99 procent nie ma żadnego zagrożenia, ale po rodzinnej naradzie uznaliśmy, że interwencja się przyda.