piątek, 30 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty dziewiąty


„Siedzieliśmy w kucki ogryzając baranie kości i pijąc wódkę. W piciu wódki Kirgizi przewyższają Rosjan, nie mówiąc o Polakach. Piją również kobiety. Z reguły podczas uczty przebywają one poza jurtą. Gospodarz nalewa szklankę stolicznej i wywołuje imię kobiety. Ona wchodzi, kuca i duszkiem wychyla całą szklankę. Potem bez słowa, bez zakąski, wstaje i znika w ciemnościach”.

Tak Kapuściński w „Imperium” opisywał zamiłowanie Kirgizów do alkoholu. Mnie niestety nigdy nie było dane czegoś takiego zobaczyć, może faktycznie żeby tego doświadczyć należy spędzić noc w jurcie. To jeszcze przede mną. Do tej pory moi znajomi Kirgizi robili wrażenie, jakby z tymi pijącymi stoliczną kobietami nie mieli nic wspólnego. Może to dobrze, przynajmniej rozpasania i rozpicia nie ma. Zatem czeka mnie chyba mało imprezowy Sylwester, bo tutaj oprócz braku zamiłowania do wódki jest tradycja spędzania ostatniego dnia w roku w gronie rodzinnym. Zatem na imprezę organizowaną u nas w domu Kirgizi przybędą pewnie dopiero około 2 w nocy. Ale może obywatele zgniłego zachodu dopiszą i będą trzymać odpowiedni poziom. Trochę mnie przeraża, że to impreza przebierana, w dodatku trzeba się wcielić w jakąś postać filmową. Będę Garrym Potterem, w wersji hipsterskiej oczywiście. Mimo całej mojej niechęci do przebieranek i maskarad muszę przyznać, że nawet trochę mnie to cieszy, zwłaszcza, że jeden ze współlokatorów cały dzień próbuje sobie skompletować strój wikinga i biega po domu z tekturową tarczą. Wczoraj natomiast ominęła mnie impreza w stylu kubańskim, bo jednak paradowanie w stroju Che to dla mnie naprawdę przesada. Chociaż ponoć było zabawnie, przy wejściu Niemiec nieustannie mówił coś w stylu mjenja zawód Fidel Castro. Zatem towarzysz Fidel razem z dwiema rannymi wojowniczkami o wolność wygrali zaszczytny tytuł najlepiej przebranych oraz butelkę podłego rumu, którym się właśnie przedsylwestrowo raczymy. Ponoć zwycięstwo nie było wcale trudne, bo podobno mimo, że impreza miała być w stylu kubańskim, to wszędzie wisiały flagi Jamajki i liście marihuany. Kuba, Jamajka, wszystko jedno. W Kirgistanie to typowe, nic nie jest tym, czym się wydaje. Dzisiaj podczas przechadzki po mieście zauważyłam wielki czerwony baner z charakterystycznymi, białymi literami i zdjęciem udka z kurczaka. Tak, tak, KFC! W Kirgistanie? Niemożliwe przecież. A jednak! Szkoda tylko, że tutaj skrót ten rozwija się jako… Kyrgyzstan Flavored Chicken. Zatem nici ze złocistej panierki i tradycyjnej receptury. A szkoda, bo jakieś udogodnienia by mi się przydały. Wiem, wiem, sama sobie przeczę, bo wczoraj pisałam, że chcę żyć jak autochton a dzisiaj twierdzę co innego. Ale skoro już się pogodziłam z tym, że nigdy nic nie wiem na pewno, to mogę tak właśnie robić. Zatem dziś chcę udogodnień. Wczoraj nie było prądu. W mieszkaniu wszystko się sypie, a właściciel po zainkasowaniu trzymiesięcznego czynszu z góry jakoś przestał nam tak chętnie w naprawach pomagać. Zatem woda pod prysznicem leci niemalże prosto ze ściany, prizon stajl. W kuchni zlew nieczynny, bo ostanie jego użycie skończyło się totalną powodzią. Z resztą po co nam zlew, skoro w kuchni nie ma światła. Jakoś przyzwyczaić się do tego nie możemy, zatem raz po raz słychać pstrykanie wyłącznika a potem soczyste „fuck” lub też „blin”. Tak, wciąż nie działa, nie naprawiło się magicznie. Ale jak wiadomo, w Azji najlepiej problemy ignorować i czekać aż same znikną, dlatego też u samego wejścia do kuchni stoi puste wiadro, o które każdy się potyka, co owocuje kolejnym soczystym „fuck” lub też „blin”. Tak nawet mi przez myśl przeszło, żeby to wiadro usunąć, ale nie, szacunek do tutejszej tradycji i sposobów radzenia sobie z problemami jednak jakiś mam. Och, żeby już się ten rok skończył, bliiin! 

czwartek, 29 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty ósmy


Wróciłam zatem. Weltschmerz trochę się utrzymuje, i raz po raz pojawia się w mojej głowie dramatyczne pytanie „jak żyć (panie premierze) ?” Walczę z tym. Jestem w Kirgistanie, jest nowy rok, wszystko będzie dobrze.
Sama podróż przebiegła strasznie spokojnie i normalnie. Coś chyba ze mną jest nie tak, bo czuję się rozczarowana. Jedyną atrakcją było to, że pani na lotnisku w Warszawie prawie wysłała mój bagaż do Uzbekistanu (Frunze… a tak! Taszkent! Nie? Przecież to blisko) Poza tym  żadnych przygód. Żadnych dramatów. Żadnych deportacji nawet! Celnik w Biszkeku patrzył na mnie trochę podejrzliwie, bo chyba zbyt nerwowo przełykałam ślinę (czyżby mu się skojarzyło z narkotykowym mułem?) ale po krótkim namyśle mnie wpuścił. Podróż zatem zapamiętam jako piętnaście godzin nudy. Miałam nadzieję, że sobie odbiję przy szukaniu taksówki, że się będę mogła potargować, może nawet, że się przejadę marszrutką o takiej barbarzyńskiej porze. Ale gdzie tam! Jeszcze nawet nie wyszłam z lotniska, kiedy zobaczyłam pana w liberii (!) trzymającego kartkę z moim nazwiskiem. No może nie dokładnie z moim, ale „Cas Cololsky” całkowicie mnie rozbroił. A potem się zdenerwowałam, bo zostałam potraktowana jak jakiś kompletny burżuj. Pan za mną wszystko nosił a potem wsadził mnie do taksówki, której kierowca znał już adres i w ogóle wszystko wiedział, więc nie dane mi było powiedzieć ani słowa. Nie chcę być takim obcokrajowcem, któremu wszystko poddane jest pod nos. Nie chcę żyć ponad stan, chcę żyć tak ci ludzie tutaj i najlepiej jak najmniej korzystać z udogodnień. Tak jak Terzani, któremu jakiś chiński mag przepowiedział, że zginie w katastrofie lotniczej. W obawie przed dramatyczną śmiercią dziennikarz na rok wyrzekł się samolotów i podróżował wyłącznie drogą lądową, co zaowocowało wspaniałymi refleksjami. Ja w sumie też bym tak chciała, być bliżej ludzi, bliżej jakichś dzikich miejsc. W sumie to chyba trochę mi się udaje, w końcu mieszkam w Kirgistanie, co dla niektórych jest równoznaczne z byciem niespełna rozumu J Ale chciałabym bardziej. Może mi się w głowie poprzewracało od czytania tego Terzaniego, Theroux i Kapuścińskiego, może to już nierealne żeby być podróżnikiem a nie turystą. Wciąż mam nadzieję, że się uda. Może powinnam uczynić to moim postanowieniem noworocznym, zamiast kolejny raz sobie wmawiać, że 1. wydorośleję ; 2. wyrzeknę się romansów tudzież znajdę męża ; 3. skończę z imprezami. Bo to pewnie wyjdzie mi tak jak zawsze.


wtorek, 27 grudnia 2011

Koniec roku & reisefieber


Wizyta w Polsce się kończy. Rok się kończy. Refleksje chyba jakieś czas poczynić i zastanowić się nad przyszłością, może nawet jakieś noworoczne postanowienie sobie zafundować? Jeśli chodzi o podsumowania, to uważam, że rok był dobry. Zdecydowanie. W końcu pierwszy stycznia spędzony w Kaliszu (najstarsze miasto w Polsce) zawsze dobrze wróży. Były zatem w tym roku długie miesiące mieszkania w Rumunii, który to czas pod wieloma względami zmienił moje życie, chociaż jeszcze sama nie wiem, czy na lepsze. Była praca w Poważnej Instytucji, która objawiła mi, że to chyba jednak nie jest miejsce, w którym chciałabym zrobić karierę. Mimo, że brzmiało dumnie, lansiarsko i politologicznie. To jednak nie to, zatem pod koniec zamiast się do roboty przykładać to się poświęciłam podróżom. Potem ostateczna batalia z uniwerkiem i udało mi się zaliczyć rok w trzy tygodnie i nawet skończyć to ultraciekawe dzieło o rumuńskiej partii postkomunistycznej. W międzyczasie zupełnie spontaniczna decyzja, że sobie pojadę do Kirgistanu. Te trzy miesiące, które spędziłam w Biszkeku naprawdę dały mi dużo do myślenia. Trochę nie chce mi się tam wracać, bo święta w Polsce były ciekawe i zabawne. No ale trzeba. Denerwuję się trochę, bo pan na lotnisku postawił mi pieczątkę w zupełnie głupim miejscu i z mojej wizy wynika, że już raz do Kirgistanu wjechałam. I że to był jedyny raz, kiedy mogłam. Jadę zatem trochę w ciemno, ale mam dolary, co mnie napawa optymizmem bo jak wiadomo, twarda waluta zachodniego najeźdźcy zawsze w cenie jest. Ale może nie będzie trzeba. Może mnie wpuszczą. A może będzie deportacja. Znowu nie wiadomo. Tak czy inaczej, jeśli nie wrócę do Polski po trzech dniach i znowu zacznę moje życie kirgiskie, to na pewno za ojczyzną będę tęsknić. Za ludźmi. Za bigosem. Za tym, że mogę sobie kupić buty i nie muszę się tłumaczyć z tego, że mam jakąś monstrualnie wielką stopę. Za częstochowską komunikacją miejską, w której pan grobowym głosem mówi „uwaga na kieszonkowców”. Za działającymi na wyobraźnię porównaniami Justyny Pochanke. Ale najbardziej chyba za wspólnotą znaczeń. W Kirgistanie nikt nie zrozumie, kim jest Karol Strasburger i czemu świąteczne wydanie familiady wprawiło mnie w dobry humor na pół dnia (jakie zwierzę występuje w herbach polskich miast? Syrenka!). Poza tym obejrzałam sobie M jak Miłość w nadziei, że zobaczę Marka pogrążonego w żałobie, ale nie. Szkoda, bo chodzi mi ostatnio po głowie coś strasznego, co przeczytałam w świątecznym smsie: „Marku Marku ni mosz żony wyjebała się w kartony”. I wiem, że to jest okropnie nie śmieszne. Ale takie polskie! I wszyscy to rozumieją. A w Kirgistanie jestem od tego oderwana i to chyba największy ból jest. Chociaż brak wieprzowiny też mi doskwiera. Ostatnia rada, jaką dostałam przed wyjazdem mówiła o tym, że powinnam sobie wziąć trochę kabanosów i zjeść je w ukryciu, żeby ich uczuć religijnych nie urazić ale żeby też nacieszyć się smakiem. Dobra, chyba pora kończyć bo chyba strach przed podróżą (albo deportacją) lekko zaburza mi osąd i piszę jakieś głupoty. Następne wieści będę mam nadzieję z Biszkeku. Oby oby oby! 

Refleksje okołoświąteczne


W tym roku święta to dla mnie czas wielu decyzji. Niełatwych.  Nadal nie wiem, kim chcę być jak dorosnę. Trochę to głupie i śmieszne, biorąc pod uwagę, że wszystko mi mówi, że dorosła już jestem. Skończyłam studia, odebrałam dyplom (podczas wizyty na Koszarowej czułam się jakbym odwiedzała po latach podstawówkę, jakieś to wszystko było takie odległe), mam pracę, zarabiam, a 25. rocznica urodzin zbliża się nieubłaganie. Zatem to jest to. Dorosłość. Nie da się już niczego odkładać na „po studiach” albo „jak znajdę pracę”. Ewentualnie mogę coś odłożyć na czas, kiedy już „znajdę męża”, ale kiedy patrzę jak to teraz wygląda to myślę, że to może jeszcze potrwać. Nie ma zatem na co czekać, trzeba się wziąć w garść i coś przedsięwziąć. Zastanawiałam się, czy to może już czas żeby osiąść gdzieś w Polsce i zacząć składać daninę ZUSowi. W sumie to chyba mogłabym. Ale mogłabym też zostać w Kirigistanie jeszcze dziewięć miesięcy zamiast trzech. Nie wiem. Czy to, że człowiek nie wie czego chce i nie wie co wybrać, to znaczy, że mu wszystko jedno i że mu na niczym nie zależy? Tego też nie wiem niestety. Zasadniczo „nie wiem” jest tym, co ostatnio słyszę i sama powtarzam nieustannie i do znudzenia. Czy to tak musi w tym życiu być, że nic nigdy na pewno nie wiadomo? A może to tylko ja tak mam. Przecież widzę, że wokół mnie są ludzie, którzy wiedzą czego chcą. Jak żyć wiedzą. Ale może to dobrze, że ja nie wiem. Ludzie, którzy mają patent na wszystko, u których wszystko jest na pewno, na zawsze i nieodwołalnie, trochę mnie przerażają. Fanatyzmem to trąci trochę. A może to mnie po prostu dopadł relatywizm. Niewiadomo. Koniec końców jednak wolę chyba usłyszeć szczere „nie wiem” od kłamliwego „tak”. Tylko co to zmienia w sumie? Nie wiem niczego nie wyjaśnia nigdy.

Podczas wizyty we Wrocławiu jednak trochę rzeczy mi się niejako „objawiło”. Ok, może nie mam męża, może nie jestem odpowiedzialna, nie zarabiam miliardów i głupieję zamiast mądrzeć. Moje życie nie jest idealne. Ale mam ludzi, za których codziennie powinnam bić niebiosom dziękczynne pokłony. Choćbym nie wiem gdzie mieszkała, to nigdy nie będę samotna, bo wiem, że oni gdzieś tam są. I choćby nie wiem ile mnie nie było, to potem mogę do nich wrócić i czuć, że nic się nie zmieniło. Powitanie chlebem i solą, długie rozmowy o wszystkim i o niczym, najdurniejsze żarty świata. A kiedy jest mi źle, mogę do nich przyjść o drugiej w nocy i wiem, że mnie przytulą najpierw a potem odpowiednio wyśmieją (bo przecież są większe problemy, niektórzy sobie wstrzykują cement w dupę). Potem chipsy bekonowe (koniecznie z lidla) jedzone w łóżku i śpiewanie po nocy i jeszcze więcej głupich żartów. Dzięki takiej kuracji budzi się człowiek rano w zupełnie innym, lepszym świecie. Energetyczny kop na ogarnięcie, który starczy mi pewnie na kolejne trzy miesiące w Kirgistanie. Bo jechać trzeba. A potem pewnie jeszcze gdzieś indziej, bo istnieją jeszcze co najmniej dwa miasta, w których chciałabym mieszkać. Ale nie zarzekam się, nie mówię, że na pewno. „Nie wiem” daje jednak naprawdę dużo możliwości i może trzeba to jakoś twórczo wykorzystać. Ale podróżować tak czy inaczej chyba nigdy nie przestanę, bo marzę o tym, „aby znów poczuć tę jedyną w swoim rodzaju radość, którą potrafią zrozumieć wyłączenie ludzie uzależnieni od wyjazdów; owego ducha wolności, jaki przenika nas, gdy trafiamy do miejsc, w których nie znamy nikogo, a o których czytaliśmy jedynie w książkach; tę z niczym nieporównywalną przyjemność, jaką czerpiemy z tego, że o wszystkim możemy się przekonać na własnej skórze” (Tiziano Terzani).

czwartek, 15 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty siódmy


Rano padłam ofiarą napaści. Wszystko przez te włosy. Ok, wiem że wyglądam trochę nietypowo. Zwłaszcza jak się nie umaluję i wskoczę w moje bazarowe trampki. Wtedy wyglądam jak stuprocentowy żul, który ma wszystko gdzieś. Tak więc prezentując taki oto ymydż udałam się na zakupy. W centrum handlowym spotkałam grupkę tradycyjnie wyglądających Kirgizów. Jeden z nich chwycił mnie za włosy (z tej strony, z której nie jestem łysa) i pytał nieustannie co ze mną jest, czy jestem chłopcem czy dziewczynką. Byłam w takim szoku, że nic z siebie nie wydusiłam. A szkoda, bo po kirgisku oprócz zdania o kołchoźniku umiem zapytać czy pan ewentualnie w mordę nie chciał oraz powiedzieć, że mam dużego penisa. Pasowałoby. Cóż, przynajmniej dzisiaj nikt się nie rozbierał, więc progres jest.

No ale nie o tym miało być. Najważniejsze jest, że mam paszport! Po wielu bojach się udało. Wracam zatem do Polski, to już pewne. Chociaż trochę szkoda, święta w Uzbekistanie to byłaby przygoda. Tak czy inaczej, nikomu nie życzę wizyt w biurze do spraw emigrantów. O ile mnie traktowali w miarę, bo wiadomo, ja z zachodu, to ludzie z tej gorszej części świata mieli tam naprawdę ciężko. Jak się jest z Pakistanu, to pani po prostu mówi, że paszportu nie odda „bo tak”. Porażka. W ogóle sama procedura tutaj jest naprawdę fatalna. Przepisy zmieniają się w zależności od tego, jaki pani w okienku ma akurat humor. Kiedy oddajesz im swój paszport nie dostajesz żadnego pokwitowania, więc równie dobrze mogliby go zgubić i udawać, że nigdy go nie mieli. Jeśli chcesz odebrać swoją wizę, podchodzić po prostu do okienka i mówisz nazwisko, albo „paszport z Polski, o ten!”. Pani otwiera, patrzy na ciebie leniwym okiem i jak jej się zachce to oddaje. I tyle. Logiki ani sensu w tym żadnego. Moi współlokatorzy przyjechali do Kirgistanu tego samego dnia. Pracują w tej samej organizacji. Razem składali wniosek o wizę. Obaj dostali, ale różne. Jeden ma krótszą, drugi ma mniej „wjazdów”. Dlaczego? Nie wiadomo.
Cóż, chyba czas przestać próbować zgłębić tajniki kirgiskiej biurokracji i po prostu wrócić na trochę do Polski. Zatem w blogu będzie mała przerwa, bo mam zamiar przez dwa tygodnie jeść, imprezować i rozkoszować się zgniłym zachodem. Here I come!

Dzień dziewięćdziesiąty szósty


Kiedy powiedziałam szefowi, że jutro (czwartek) muszę opuścić jedne zajęcia, żeby iść po paszport, oczywiście się zgodził. Ale pod warunkiem, że dzisiaj popracuję więcej. Działa to tak. Jutro opuszczam jedną godzinę, zatem dzisiaj zamiast od 8 do 11 pracuję od 8 do 21.40. Logiczne, jak nic. Denerwuje mnie to, bo nic nie mogę na to poradzić, a ta wiza to nie jest jakaś moja fanaberia. Niech go skręci.
Zatem dzisiaj było naprawdę ciężko. Zwłaszcza, że musiałam uczyć gramatyki. Zaawansowanej. No nie skomentuję tego, serio, co za idiotyczny pomysł.
Mimo zmęczenia i frustracji udaliśmy się potem z moimi Niemcami i ludźmi z pracy na piwo. Całkiem miło, chociaż zupełnie nie ogarniam ich pochodzenia. Moja ulubiona dziewczyna z pracy jest Koreanką, wychowała się w Tadżykistanie, jej pierwszym językiem jest rosyjski (bo w czasach Związku Radzieckiego koreański oczywiście był zakazany), w wieku 15 lat wyjechała do Stanów, potem do Londynu. Teraz mieszka w Kirgistanie. Kim zatem właściwie jest? Ciężko nawet powiedzieć, że jest z Azji Środkowej, bo pobyt na zachodzie strasznie na nią wpłynął. Czasem te wszystkie połączenia są dla mnie zbyt skomplikowane.

Mam jeszcze historię z cyklu „dlaczego Kirgistan może pretendować do miana światowej stolicy absurdu”. Moja współlokatorka pracuje w domu dziecka. Wszyscy Rosjanie i Kirgizi tam zatrudnieni mają obowiązek przechodzić okresowe badania lekarskie. Nie można tego zaniedbać, bo będą kłopoty. Niestety dzisiaj jedna z pracownic się nie stawiła. Kierownictwo poprosiło zatem moją współlokatorkę, żeby poszła razem ze wszystkimi do szpitala i… udawała rzeczoną Walę, Rosjankę. Nieważne, że dziewczyna jest Niemką, że od Wali jest dużo starsza, zupełnie innej budowy, to wszystko nie ma znaczenia. Ważne, żeby liczba ludzi się zgadzała. Plan był dobry, niestety wykonanie już niekoniecznie. Ktoś Niemkę w tym szpitalu zostawił na chwilę samą. Dorwały ją pielęgniarki i zaczęły wypytywać. „Jak się nazywasz?” „Yyyy. Wala”. „Na nazwisko jak masz?” „Eeee. Aaaa. No tam napisane jest, na mojej ankiecie”. Masakra. Na szczęście szefowa mojej współlokatorki zjawiła się w porę i wyjaśniła, że Wala po prostu zmęczona jest, pracy ma dużo, a w ogóle to w niedzielę wyszła za mąż i za cholerę nie może zapamiętać nowego nazwiska. O dziwo, pielęgniarki uwierzyły. Dzięki temu dziewczyna dostała zdjęcie rentgenowskie własnej klatki piersiowej, zupełnie gratis. Zatem jak widać nie tylko ja mam ciężko w pracy. 

Dzień dziewięćdziesiąty piąty


W ramach walki z pracoholizmem odmówiłam dzisiaj szefowi, który mnie dramatycznie poprosił, żebym przyszła na zastępstwo i w wolny dzień odrabiała pańszczyznę. Zwłaszcza że zadzwonił o 15 oznajmiając mi, żebym przyszła na 15. Na pewno. W każdym razie odmówiłam grzecznie acz stanowczo. Niby dobrze, niby asertywnie, ale jakoś mi tak kurde głupio. Niech mnie ktoś zapewni, że dobrze robię, w końcu skoro oni mają mnie w dupie to czemu ja mam się przejmować?
Jeśli już jesteśmy przy olewaniu, to dzisiaj czuję się skopana przez system. Ludzie z ajseku (tak, niektórzy są ogarnięci jednak) poszli dzisiaj po mój paszport i pani w okienku radośnie im oznajmiła, że muszę się stawić tam osobiście. Że inaczej nie pajdziot. Super. Szkoda tylko, że po pierwsze nie powiedzieli tego wcześniej, a po drugie biuro otwarte jest tylko we wtorki i w czwartki po południu. Czyli muszę iść tam dzień przed lotem i albo ten paszport dostanę albo nie. Zabija mnie ta bezradność, ghr.
Jeden z moich Niemców też ma problemy paszportowe, też ma lot w piątek i też ma dostać wizę w czwartek. Zatem niewiadomo. Ale mamy plan. Jak się nie uda, to spędzimy dwa tygodnie w Uzbekistanie :D 

Dzień dziewięćdziesiąty czwarty


U mnie w szkole pracuje pewien człowiek z Wysp Bahama (Bahamczyk? Gos, można tak?). Na początku wydawało mi się, że nie różni się za bardzo od Amerykanów. Ot, zawsze uśmiechnięty, wyluzowany, a na pytanie „jak leci?” niezmiennie odpowiada „I’m cool”. No uroczo. Jak to jednak pozory mogą mylić. Jak człowieka bliżej poznałam, to się okazało, że jest najnormalniej w świecie pracoholikiem. Co więcej, lubi to. Próbował mnie nawet na swoją stronę przeciągnąć, przekonując, że jak człowiek całymi dniami nie pracuje, to ma za dużo czasu na myślenie, a to może sprawić, że go najdą jakieś refleksje dotyczące kondycji moralnej człowieka współczesnego, no i po co to? Żeby się martwić i stresować niepotrzebnie? Bez sensu. A tak, pracujesz od 8 do 22, przychodzisz do domu, jesz, śpisz i cię nic nie interesuje. Poza tym jak człowiek jest młody i nie ma rodziny, to musi pracować dużo, bo jak się raz rozleniwi to potem jak już założy rodzinę to nie będzie mógł się na tryb „pracowy” przestawić. Logika protestancka w najczystszej formie. Co też ten Kirgistan robi z ludźmi. Myślę, że to wina tego miejsca, bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że na Bahamach panuje takie podejście. Wydaje mi się, że tam to raczej można by urządzić mistrzostwa świata w obijaniu się i leżeniu na słońcu. Ale co ja tam wiem o życiu. Mam tylko nadzieję, że po roku ze mną nie będzie aż tak źle.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty trzeci


Szalone i dziwne imprezy mają czasem swój ciąg dalszy i dosyć dziwne konsekwencje. Wczoraj na przykład we trójkę obiecaliśmy sobie, że zrobimy sobie nowe fryzury, to znaczy każdy ogoli sobie część czaszki. Sarze starczyło determinacji i odwagi, żeby zrobić to po pijaku maszynką w domu. Ja i Aaron postanowiliśmy oddać się w bardziej profesjonalne ręce i tak oto trafiliśmy na bazar (bo na bazarze można znaleźć wszystko), gdzie obsłużył nas lekko gejowaty fryzjer o imieniu Aibek. Trochę był w szoku, że jak to tak? Maszynką tak? Kreatywnie tak? Mimo wątpliwości sprawił się generalnie nieźle. Po tym wszystkim mam dwa jakże odkrywcze wnioski. Po pierwsze posiadanie włosów, które szybko rosną to prawdziwe błogosławieństwo. Po drugie nie należy na imprezach obiecywać za dużo, zwłaszcza, kiedy człowiek takie rzeczy traktuje potem jak wyzwanie (co? ja tego nie zrobię? ja?).  Kirgistan jednak uczy życia.

Z dobrych wieści to dzisiaj na targu zakupiliśmy na spółkę po okazyjnej cenie komuz. Co prawda na gitarze grać nie umiem, ale chyba to nie może być takie bardzo trudne. Tylko trzy struny, chyba da się to jakoś opanować. Nie ma progów, co wcale takie złe nie jest, bo trochę przypomina grę na skrzypcach. Chociaż odległości między dźwiękami są jakby większe. A jak sami nie ogarniemy to się zapiszemy na kurs od stycznia, ha!

Ze złych wieści odwiedziła nas dzisiaj nasza landlady. Kobieta młoda (przed trzydziestką) ale już ma dzieci i gospodarstwo domowe na głowie, więc trochę sfrustrowana. Ja na szczęście nie byłam świadkiem tego dramatycznego spotkania (wiadomo, targ), ale z relacji Niemek wynika, że było ciężko. Pani jak zwykle przyniosła nam mnóstwo nowych mebli i gratów, żebyśmy nie żyli dłużej jak nomadzi. Tym razem dostaliśmy szafkę na buty (przydatna) i dywan do przedpokoju (totalnie nieprzydatny). Dywan leży zaraz przy wejściu, ale pod absolutnie żadnym pozorem nie można na niego wejść w butach. Przeskakiwać trzeba, do szafki z butami. Poza tym mamy nowy dzwonek, bo w drzwiach się zrobiła dziura od pukania.  

Dzień dziewięćdziesiąty drugi




Z rana powitała mnie jakże radosna wiadomość o tym, że z mojego konta ubyło bardzo, bardzo, bardzo dużo euro. Że niby zapłaciłam dwa razy za ten sam bilet lotniczy. Na pewno. Miła pani z linii lotniczych najpierw kazała mi strasznie długo czekać (halo, ja z Kirgistanu dzwonię, trochę zrozumienia!) a potem radośnie stwierdziła, że owszem, zapłaciłam dwa razy. Jak to możliwe? Najwyraźniej zamiast dwa razy kliknęłam cztery. Podwójny dwuklik albo jak kto woli double double click. A przecież trzeba patrzeć gdzie się klika, no. Cóż za profesjonalne wyjaśnienie, niech mnie skręci. Na szczęście pani stwierdziła, że nic się takiego nie stało i że po prostu w poniedziałek wyślą mi te pieniądze z powrotem. Ale i tak się zestresowałam, bo nie dość że jestem nielegalnym imigrantem (to oficjalne, nie mam paszportu, moja stara wiza straciła ważność, nowej jeszcze nie mam), to jeszcze zawisło nade mną widmo bankructwa. Okropny dzień. Wieczór też nie zapowiadał się lepiej, jako że połowa moich współlokatorów postanowiła iść na kirgiską imprezę dla Kirgizów, a druga połowa na pidżama party do rock clubu (tak, tego przed którym grasują zboczeńcy). Wspaniale. Jednak wizja spędzenia samotnie mojego ostatniego w tym roku weekendu w Biszkeku (bo wciąż zakładam, że odzyskam paszport i wrócę do Polandii na bigos) nie nastrajała mnie zbyt optymistycznie, zatem postanowiłam się na rzeczone pidżama party pójść. Trzeba było tylko wybrać odpowiedni outfit. Padło na różowe spodnie w kratkę, niemiecką koszulkę z ręcznie robionym napisem „aber” i oczywiście spiczaste, kirgiskie lacze do kompletu. Wyglądam jak debil, czuję się jak debil, super impreza. Jeszcze ten absurdalny klub z najgorszymi striptizerkami ever, dziwnymi ludźmi i plakatami metaliki. Było tak absurdalnie, że aż nawet super niska cena wódki niczego zmienić nie mogła. Jeden z naszych ruskich znajomych przyprowadził jakąś dziwną dziewczynę (twierdzi, że wygląda młodo bo ma dużo stresu, eee?), która zaproponowała mi … wspólne skorzystanie z toalety. Serio. Jeden kibel. Propozycja nawet w Polsce oburzająca, ale tutaj zupełnie szokująca, bo standardowy kibel w klubie to ni mniej ni więcej tylko dziura w podłodze. No cóż, można i tak. Dla zobrazowania wrzucam fotkę, na której jestem jak wiadomo ja i mój party ałtfit, ale też i striptizerka, plakat metaliki i wszystko co może dać jako takie pojęcie o tym, gdzie jestem. Brakuje tylko człowieka przebranego za poduszkę (tak, był taki) i wodzireja zachęcającego ludzi do zabawy z bitą śmietaną.





Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy


Brak organizacji w mojej szkole chyba osiągnął dzisiaj szczyt. Poszłam do pracy rano, tam powitał mnie mój menedżer, który już chyba przestał strzelać focha, zatem znowu było milutko (dla niego) i lekko obleśnie (dla mnie). Potem miałam przerwę, a kiedy wróciłam okazało się, że moją grupę uczy od dziś ziom z Ameryki, a ja mam iść do domu. Na moje dramatyczne pytania o przyczynę tego stanu rzeczy najlepszy z szefów odpowiedział tylko, że po prostu zapomniał i że powinnam się cieszyć, że będę mieć wolne. W sumie tak, doceniam. Nie doceniam jednak faktu, że mi za to wolne nie zapłacą. Z resztą nie chodzi o pieniądze. Chodzi o zasady i o czas. Najpierw odwołują, zapominają mi powiedzieć, potem dzwonią piętnaście razy. Ja oczywiście nie odebrałam, bo telefon w kurtce i nie słyszałam. Kiedy oddzwoniłam, szef radośnie oświadczył, że jednak chcieli żebym przyszła z powrotem, ale skoro nie odebrałam „to już za późno, nie nada”. No potnę się chyba.
Przy dzwonku koło drzwi wejściowych do naszego mieszkania jest taka mała żółta karteczka z napisem „nie rabotajet”. Kiedy zatem do nas przyjdziesz, to możesz sobie w te drzwi walić, ale i tak cię nikt nie usłyszy, bo przeważnie albo siedzimy na górze albo muzyka jest taka głośna, że nie ma opcji. Nie rabotajet i już, proste. Czasem chciałabym sobie taką karteczkę na czole przykleić, żeby mój szef wiedział, że pewnych rzeczy robić nie należy, że może próbować wmówić mi różne rzeczy albo przekonać mnie do swoich nowych fantastycznych metod i planów, ale to i tak nie zadziała, bo ja swoje wiem. 






Dzień osiemdziesiąty dziewiąty


Dzisiaj się poczułam jak prawdziwy obywatel mojego ulubionego środkowoazjatyckiego miasta. 100% Bishkeker. Nie ma wątpliwości. Po czym można to poznać? Oczywiście po tym, jak się człowiek zachowuje podczas bliskich spotkań ruchem drogowym. Dzisiaj złapałam się na tym, że już się nie zastanawiam, nie reaguję nerwowo i nie przeżywam kiedy przychodzi poruszać się po ulicach. Po prostu wsiadam do marszrutki (nie na przystanku, to byłoby zbyt proste, po prostu dochodzę do głównej ulicy, stoję, czekam i zatrzymuję odpowiedni pojazd), płacę, potem wystarczy mi jedno spojrzenie, żeby zorientować się gdzie jestem i w odpowiednim momencie ładnie pana poprosić, żeby się zatrzymał. Wysiadam na skrzyżowaniu. Przechodzę przez ulicę – oczywiście nie na pasach, nie na światłach, nie. Tutaj po prostu wychodzi się na środek drogi, zatrzymuje się i się czeka aż ktoś się zatrzyma. Czasami trwa to naprawdę długo, ale przejmować się nie należy. Po prostu się stoi, a rozpędzone taksówki, trolejbusy, marszrutki i co tam jeszcze, mijają człowieka z prawej i z lewej strony. Na początku mnie to przerażało, teraz to dla mnie codzienność. Chyba się w Polsce nie odnajdę. Wyobrażam sobie siebie przekraczającą na dziko ulicę gdzieś w okolicach placu grunwaldzkiego albo zatrzymującą tramwaj ruchem ręki. To się nie uda. 

Dzień osiemdziesiąty ósmy


Mikołaja postanowiliśmy świętować po europejsku i wybraliśmy się na małą imprezę przygotowaną przez znajomego Niemca (tego, który jest miłośnikiem Siedlec).  Kirgizi odmówili uczestniczenia w obchodach tej zachodniej tradycji, zatem okazało się że impreza jest czysto germańska. Strasznie się dziwnie czułam. Po niemiecku rozumiem przecież całkiem sporo, ale jak gadają wszyscy naraz (jeszcze niektórzy z bawarskim akcentem, no litości) to zupełnie włączyć się do rozmowy nie mogę. Nie bawiłam się jakoś super zatem, chociaż w pewnym momencie udało mi się ich przekonać do tego, żeby się przerzucili na jakiś bardziej przyjazny język i załapałam się na małą przemowę niemieckiego wykładowcy akademickiego o europejskim kinie. Rozwijające, nie powiem. Poza tym było grzane wino, zatem koniec końców nie najgorzej. Mimo wszystko jakoś wciąż mam poczucie, że za dużo czasu spędzam z obcokrajowcami i że powinnam bardziej się integrować z lokalnym ludem. Na przykład z moim wszechwiedzącym ajsekiem. Ale niestety się nie da, nie wyrażają chęci, do klubów nie chodzą, czasu na nic nie mają, ale wszyscy na fejsbuku znajomymi być chcą. Dzisiaj w pracy pojawiła się jakaś nowa nauczycielka, zatem się z grzeczności przedstawiłam. Zdziwiłam się mocno, kiedy powiedziała, że mnie zna, że przecież też jest z ajseku i że się spotkałyśmy dawno (ten jeden jedyny raz kiedy sekta wykazała zainteresowanie). Kiedy stwierdziłam, że niestety sobie nie przypominam, stwierdziła że w sumie się nie dziwi, że w sumie to ich wina, że tak jakoś mnie zaniedbują i że niniejszym się biczuje. Dobre i to. Tak czy inaczej, jakoś mi tak zimowo dzisiaj i smutno trochę, bo pod poduszką żadnego cukierka nie było. No i jest minus milion, jak tu zachować optymizm?    

                                                                                                    

Dzień osiemdziesiąty siódmy


W Europie panuje taka okropna tendencja do tego, żeby wszystko sobie tłumaczyć jakimiś trudnymi, mrocznymi i nierozwiązanymi problemami z dzieciństwa. Rodzice nie kochali cię wystarczająco, albo kochali cię za dużo. Dzieci w szkole wyśmiewały. Nie miałeś zabawek takich jak inne dzieci i z tego powodu przez całe dorosłe życie towarzyszy ci poczucie, że jesteś gorszy. Odnosisz porażkę za porażką, ale to oczywiście nie dlatego, że jesteś leniwy albo głupi, o nie. Wszystko przez trudne dzieciństwo, nie ma co się starać bo i tak przecież człowiek nic nie poradzi. Psychologia dla ubogich, jakieś nędzne popłuczyny po Freudzie. Jakoś chyba wolę wierzyć, że człowiek odpowiedzialny jest za siebie tu i teraz i nie ma co za bardzo grzebać w tym co się działo kiedyś tam. Taką miałam teorię, ale życie kirgiskie ją trochę zweryfikowało. Mam jednego ucznia, który mnie doprowadza dosłownie do szału. Do tej pory uważałam go po prostu za pospolitego myrka (takie kirgiskie słowo na chama bez kultury tudzież dziwkę bez szkoły). Dzieciak nie może na miejscu wysiedzieć przez pięć minut, nie słucha niczego co się do niego mówi i zasadniczo nie przejawia chęci do nauki. Absolutnie żadnej. Wydawałoby się, że kolejny rozwydrzony bachor i tyle. Dzisiaj jednak tak się stało, że ten uroczy chłopiec był jedynym uczniem, który się stawił (nie dziwię się, jest tak zimno że sama też najchętniej nigdzie bym nie chodziła). Pogadaliśmy na spokojnie, jako że nie miał kolegów, przed którymi mógłby się popisywać. Okazało się, że chłopiec mieszka w Biszkeku od niedawna oraz że do stolicy przeprowadził się w dosyć dramatycznych okolicznościach. Całe swoje życie mieszkał wraz z rodziną w Osz (zwanym pieszczotliwie Oshingtonem). Jest to miasto, którego struktura etniczna jest bardzo skomplikowana i często dochodzi tam do konfliktów. Podczas ostatniej rewolucji (wiosna 2010) było naprawdę dramatycznie, a starcia miejscami miały krwawy przebieg. Mój uczeń w wieku dwunastu lat widział z okna regularną bitwę, w której zginęło kilka osób. Rewolucja na żywo, straszne. Po tym wszystkim jego rodzice postanowili się przenieść do Biszkeku, gdzie jednak mimo wszystko jest spokojniej i bezpieczniej. Mały jednak dalej to przeżywa, nie uda ludziom, jest agresywny. W sumie to zdziwiłam się, że tak się otworzył. Pytanie jak mam teraz na to patrzeć. Dalej uważam, że na lekcjach się zachowuje skandalicznie, chociaż może teraz trochę lepiej rozumiem powody. Tylko nie wiem, w jaki sposób powinno to wpłynąć na moje zachowanie. Czy za każdym razem mam mu pobłażać ze względu na to, co przeżył? Współczuć mu nieustannie? Czy udawać, że o niczym nie wiem i że wszystko jest normalnie? Przecież nie jest. Patrzenie na ludzi ginących od kul nie jest normalne, to się nie powinno zdarzyć. Polska przeszłość i historia jest popaprana, ale w Kirgistanie jeszcze gorzej.


Dzień osiemdziesiąty szósty


Zamiast się lenić przy niedzieli postanowiliśmy skorzystać z uroków zimy i trochę się powłóczyć po odludnych zakątkach Biszkeku. Piętnaście minut drogi od domu (a mieszkamy prawie w centrum, na pewno nie na obrzeżach) i nagle śnieg po kolana prawie, jakieś zaspy, górki, zamarznięte rzeczki, dzicz dosłownie. A pośrodku tej dziczy dosyć spory teren ogrodzony wysoką siatką zakończoną drutem kolczastym. W środku jakieś opustoszałe i mroczne baraki, łańcuchy, kłódki i złowieszcza tabliczka informująca, że to strefa do której absolutnie zbliżać się nie można. Chcieliśmy się przez chwilę poczuć jak szpiedzy ze zgniłego zachodu, więc trochę podeszliśmy bliżej, co nie bardzo spodobało się kilku wychudzonym aczkolwiek groźnym psom pilnującym tego mrocznego obiektu, zatem musieliśmy się w pośpiechu oddalić. Ciekawe co tam właściwie było? Miejscowi nic nie wiedzą, tajemnica jakaś chyba komunistyczna :) Kiedy wróciliśmy do miejsc bardziej zaludnionych odkryliśmy kolejną pozostałość poprzedniego systemu – aleję bohaterów pogranicza. Jest tam kolejny monstrualny pomnik w stylu radzieckim, chociaż oczywiście posiadający pewien akcent lokalny w postaci okazałego symbolu jurty na szczycie. Oprócz tego jest wystawa poświęcona najbardziej zaangażowanym aktywistom komunistycznym z czasów dwudziestolecia i drugiej wojny. Zadziwiające, że jeszcze się tutaj pamięć o tym pielęgnuje. Tak czy inaczej całość wydawać by się mogła bardzo poważna i sztywna, wręcz nadęta, gdyby nie fakt, że w całej alei zainstalowano przeurocze kosze na śmieci w kształcie tukanów. Połączenie dosyć zastanawiające. 

Dzień osiemdziesiąty piąty


Rano przypadkowo podsłuchałam rozmowę moich współlokatorów, którzy z przerażeniem stwierdzili, że ja i Niemiec robimy się coraz dziwniejsi, bo w końcu co to za ludzie, którzy po nocy ganiają się z baranią kością? Jednak mimo tego, że nas nie rozumieją, to dalej nas akceptują, co jest bardzo miłe. Tak to u nas w domu jest. Niektórzy z nas sobie robią lan party i pół nocy grają w cs’a, niektórzy robią szaliki na drutach a niektórzy bawią się kośćmi. Jakże pięknie się różnimy.

W Biszkeku zima na całego. Jest przepięknie, zimno, ciemno, pusto i mrocznie. Niestety po roku rumuńskiego życia przyzwyczaiłam się do lansu, zatem zamiast górskich butów i kurtki snowboardowej mam śliczny płaszczyk i buty na obcasach, które przeklinam. Zadziwiające, jak punkt widzenia się zmienia w zależności od tego, gdzie jestem. W tamtym roku narzekałam na to, że Rumuni zamiast piaskiem sypać to po prostu łopatą rozkuwają lód na chodnikach, wydawało mi się to jakieś bezsensowne. A teraz za tym rozkuwaniem tęsknię, bo w Kirgistanie oczywiście przyjęto najlepszą z metod rozwiązywania problemu, czyli po prostu ignorowanie go aż sam zniknie. Pewnie do wiosny. Póki co zatem czuję się jakbym ćwiczyła do kolejnej edycji tańca na lodzie. Rozkosz. 

niedziela, 11 grudnia 2011

Dzień osiemdziesiąty czwarty


Wydaje mi się, że każda kobieta ma w sobie „coś”, co przyciąga mężczyzn. Tak. Każda. Tylko niestety nie u każdej to cholerne, ciężkie do zdefiniowania „coś” przywołuje typy pożądane. Pół biedy, kiedy kobieta to jakoś umysłem swoim niewieścim ogarnia i akceptuje w sobie. Ot na przykład powiedzmy, nie lubię porządnych chłopców, oni nie lubią mnie, toteż umawiam się z osobnikami o psychice skomplikowanej, dzięki czemu zapewniam sobie emocje i odpowiednią porcję dramatu. Układ zatem jakiś jest, może nie idealny, ale wszyscy mniej więcej zadowoleni. Gorzej jeśli kobieta nienawidzi i nie akceptuje mężczyzn, których przyciąga. Ja na przykład osobiście nie przepadam za zboczeńcami i nie mogę zrozumieć, czemu ciągle ich na swej drodze spotykam. Na początku myślałam, że to tylko we Wrocławiu tak mi się zdarza. Zboczeniec w 116, ekshibicjonista w parku, może to po prostu takie miasto? Doszłam jednak do wniosku, że to coś więcej, kiedy pod koniec mojego pobytu w Bukareszcie, w samym centrum miasta w pewne słoneczne popołudnie ujrzałam pewnego Rumuna w pełnej krasie. Miałam jednak nadzieję, że w Kirgistanie będzie inaczej. W końcu to kraj konserwatywny, islam, tabu i tym podobne klimaty. A gdzie tam, teoria znowu obalona! Dzisiaj wieczorem czekałam przed jakimś podrzędnym barem na moich radosnych, wiecznie spóźniających się znajomych. Zimno strasznie i nieprzyjemnie. Nagle podszedł do mnie jakiś menel-żul z zapytaniem dlaczego ja taka smutna i poważna stoję, dawaj poznakomimsa! Grzecznie acz stanowczo odpowiedziałam, że spasiba, że nie nada i że w ogóle to idź pan stąd. Pan komunikat zrozumiał, ale zanim odszedł szybkim ruchem zdążył rozchylić poły swego płaszcza ekshibicjonisty. Niezawodni znajomi uznali moją opowieść za niesamowicie ekscytującą i zabawną, znikąd zrozumienia dla mojej traumy. W sumie nie mogę ich winić, oni chyba sami jeszcze nie otrząsnęli się z szoku w jakim byli po przejażdżce taksówką (a było ich siedmioro, w zwykłej osobówce), której kierowca po drodze coś wciągał nosem. Po takim wstępie wiadomo było, że impreza będzie osobliwa. Zwłaszcza, że okazało się, że byliśmy w jakimś mrocznym barze, w którym akurat był koncert metalowy, stąd pełno długowłosych Rosjan (segregacja tu jednak istnieje, do tego lokalu Kirgizi po prostu nie chadzają) i ogólnie mhrrrrok. Serio to za dużo jak na jeden wieczór. Jedynym plusem było to, że szot wódki kosztował w przeliczeniu złoty osiemdziesiąt oraz nie wiedzieć czemu jedliśmy tam chleb z pastą jajeczną. I ta pasta nam do głowy chyba uderzyła, bo po powrocie do domu głupawka nas nie opuściła. Z resztą w taksówce też dobrze się bawiliśmy. Kierowca zapytał mnie czy mówię po kirgisku a ja odpowiedziałam że tak, bo przecież pracuję jako kołchoźnik. Co za absurdalny wieczór. Apogeum przeżyliśmy jednak dopiero w domu, kiedy to kierowani jakimś dziwnym impulsem postanowiliśmy sprawdzić co znajduje się na samej górze naszych kuchennych szafek. Jak się okazało jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami całkiem sporych rozmiarów baraniej kości, która wygląda, jakby leżała tam od dziesięcioleci. Nie ogarniam Kirgistanu, za nic w świecie. 

sobota, 3 grudnia 2011

Dzień osiemdziesiąty trzeci


Moje zdolności językowe na razie nie pomagają mi w walce z kirgiskim. Naprawdę ciężko mi ogarnąć ten dziwny język. Umiem już co nieco powiedzieć, zadać jakieś proste pytanie, ale odpowiedzi zazwyczaj nie rozumiem. Tak chyba bywa na początku i poddawać się nie należy. Sprawy nie ułatwia jednak fakt, że bardzo ciężko dostać tutaj porządną książkę do nauki kirgiskiego. Wszystkie powstały jeszcze za czasów poprzedniego systemu i napisane są w tym charakterystycznym radzieckim stylu. Moja nauczycielka chyba niestety bardzo je lubi i nalega, żebym z nich korzystała, dzięki czemu mogę powiedzieć po kirgisku, że „pracuję jako kołchoźnik”. Oczywiście jest to bezsensowne i nie wyobrażam sobie sytuacji, w której takiego zdania mogłabym użyć. Jak się zatem można domyślić cieszy mnie to bardzo. No i plus sto do hipsterstwa. Poza tym umiem jednak powiedzieć też kilka normalnych rzeczy. Podczas jednej z lekcji mój uczeń naprawdę nie rozumiał, że chcę żeby przeczytał tekst. Angielski nie pomagał, pokazywanie palcem nie dało rady, na dodatek chłopczyk udawał, że nie rozumie mojego ruskiego. W końcu się wkurzyłam i powiedziałam „czytaj książkę!” po kirgisku! Był w takim szoku, że aż posłuchał bez gadania. Sukces!

Dzisiaj w pracy znowu się „spóźniłam”. To znaczy przyszłam równo o 15., co według mojego menedżera jest skandaliczne. Czekałam już na standardową gadkę szmatkę, ale okazało się, że drugiego nauczyciela jeszcze nie ma i szef właśnie do niego dzwoni z dramatycznym pytaniem „gdje ty”. Okazało się, że ziom z ameryki jeszcze w domu, co oczywiście wywołało u szefa falę niezadowolenia ale tym samym odwróciło uwagę od mojego „przewinienia”. W sumie to zdziwiłam się, że ziom taki numer wykręcił, wydawał się bardzo poukładany i odpowiedzialny, a tu zamiast pracować on w domu siedzi. Zapytałam zatem szefa o przyczynę, może coś się stało poważnego? „Nie, nic się nie stało. Po prostu zapomniałem mu powiedzieć, że mu się zmienił plan i ma nową grupę.” Można się pochorować nerwowo w tej robocie, dostaje człowiek opieprz za to, że nie przyjechał na zajęcia o których nie wiedział. Znakomita organizacja pracy, fuck yeah.


Dzień osiemdziesiąty drugi


Ależ mi było dzisiaj ciężko wstać. Starzeję się czy jak? Mam nadzieję że nie, bo jeszcze chcę trochę imprezowo pożyć. Chociaż dzisiaj trochę żałowałam z rana tego wszystkiego, zwłaszcza że dzieciaki dały mi nieźle w kość. Uwielbiam te moje dwunastolatki, ale czasem po prostu nie ogarniam jak zaczynają się wykłócać o jakieś głupoty w stylu „dlaczego zabrałeś mi ołówek jesteś złym chłopcem nie lubię cię śmierdzą ci włosy odejdź stąd”. Potem starsze dzieciaki jeszcze te maluchy podpuszczają i robi się dramat, chociaż czasami jest śmiesznie, mogę nauczyć się wielu nowych zwrotów po rusku, takie wrzuty z podstawówki.
W pracy teraz w ogóle jest dziwnie trochę. Jeden z moich managerów chyba strzelił focha o to, że chcę mieć te dwa tygodnie wolnego i przestał ze mną gadać. Niby głupio, niby atmosfera się popsuła trochę, ale w sumie to się cieszę, bo wolę to niż jakieś durne uwagi o tym, że powinniśmy zacząć się spotykać albo że powinnam sobie wreszcie znaleźć jakiegoś kirgiskiego chłopa. Żena. 

Dzień osiemdziesiąty pierwszy


Dostałam dzisiaj zaproszenie na jakieś takie spontaniczno-grupowe wyjście do pubu. Znając ich i fakt, że trochę sobie czasem marudzą (co? tak późno? w śrooodęęęę? muszę się wyspać!) bałam się, że jeśli skończę pracę o 22 to nawet nie będzie się opłacało do tego baru zachodzić, bo zaraz się zwiną. Na szczęście na jeden z Niemców jest moim imprezowym guru i tym razem też nie zawiódł. Chociaż w sumie to wcale dobrze się nie zapowiadało. Znowu ten bar pełen amerykańskich pijanych żołnierzy (bo btw bazy wcale nie likwidują, cieszmy się i radujmy). Na dodatek kiedy przyszłam i zobaczyłam z kim siedzą moje ziomy, to mi się trochę słabo zrobiło. Na oko dwadzieścia osób. Prawie sami faceci. Żadnego Kirgiza, wszyscy wyglądają mi na Niemców. Masakra. Uznałam jednak, że nie czas na uprzedzenia i piwo wypić można. Całkiem dobra decyzja. Jak się potem okazało, to nie tylko Niemcy, ale też Australijczycy i Rosjanie.  Ciekawi ludzie. Nadęty wykładowca akademicki. Koleś, który mówi, że jego misją w Kirgistanie jest odwiedzenie wszystkich klubów w Biszkeku. Rosyjscy fani metalu, który mają zespół grający covery Rammsteina. I najlepszy ziom – Niemiec, który rok mieszkał w Siedlcach i jest zachwycony Polską. (Swoją drogą nie mogę się nadziwić. Oprócz niego znam jeszcze Rumuna, który chce się przeprowadzić do Radomia oraz Francuza zafascynowanego Kielcami. Czyżby Polska była taka przecudowna, że każdy obcokrajowiec się w niej zakochuje, nawet w takich trochę dziwnych miastach? Prawie zaczęłam w tę teorię wierzyć i popadać w zachwyt, ale przypomniała mi się historia  kilkunastu Hiszpanów, którzy przyjechali na semestr zimowy do Białegostoku. Cóż, im w Polsce się nie spodobało.) W każdym razie miłośnik Siedlec mnie zauroczył swoją mową. Mniej więcej połowa słów w każdym wypowiedzianym przez niego zdaniu jest po polsku, a druga połowa po rosyjsku. I wydaje się, że jego zachodnioeuropejski umysł zupełnie nie może wychwycić różnicy między naszymi słowiańskimi narzeczami. Dzięki temu powstają takie urocze konstrukcje jak „mnie to bardzo nrawitsa” albo „eta było ocień spoko”.  Uwielbiam. Bardzo mi się zatem na imprezie spodobało i byłam rozczarowana, kiedy urocza pani z baru delikatnie zasugerowała, że powinniśmy się wynosić. Jednak towarzystwo mnie nie zawiodło i tak oto udaliśmy się na after party do jakiegoś zagubionego w ciemnościach kirgiskiego domu. Mój współlokator, jako że wielkim fanem metalu jest, to się napalił bardzo, bo człowiek do którego się udaliśmy reprezentował podobny klimat. W teorii przynajmniej. W praktyce okazało się, że wylądowaliśmy na imprezie u „metali”, którzy chyba są gejami i wielbicielami małych kotków, które nieustannie głaszczą, tulą i w ogóle ach och. Dodatkowo zamiast ciężkiej muzy cały czas leciało jakieś ruskie disco. Najbardziej absurdalna impreza ever, jestem zachwycona! 

piątek, 2 grudnia 2011

Dzień osiemdziesiąty


Dzisiaj miało być mądrze, poważnie i dramatycznie. Miało być o tym, jak to moi uczniowie nie chcą się uczyć, jak nastawieni są wiecznie na „nie” i jak nie rozumieją idei zajęć zwanych szumnie „talking clubem”. Miały być nawiązania do historii, tradycji i kultury kirgiskiej. Miało być szukanie powiązań między patriarchalnym modelem rodziny a podejściem do nauki. Poważna analiza miała być. Ale nie będzie, bo końcówka mojego dnia zdominowana została przez wydarzenie nazwane „toilet incindent”. Zatem będzie (dosłownie) notka o dupie maryni.
Na początku zaznaczyć muszę, jak wygląda sytuacja z toaletą u mnie w pracy. Jest jedna. Jedna jedyna. Kilku administratorów, sporo nauczycieli i pierdyliard uczniów. Jeden kibel, że tak pozwolę sobie powtórzyć. Jako że przerw między zajęciami nie mam, to w miejsce ustronne chadzam sobie podczas zajęć. Zwykle nie zajmuje mi to dużo czasu, ale dzisiaj jakoś ludzi dużo się zebrało. Czekać nie mogłam, po pierwsze z biologią nie wygrasz, a po drugie pozostawienie moich dzieciaków samych na więcej niż pięć minut mogłoby się skończyć katastrofą. Pozabijaliby się kłócąc o to, czy pewien znany koreański idol nastolatek jest gejem czy nie. Także wrócić musiałam szybko. Postanowiłam zatem skorzystać z toalety należącej do sąsiedniej firmy. Trzeba wiedzieć, że zasadniczo robić tego nie powinnam, szef ostrzegał że to zło i że kibel mamy swój, i że jak to wygląda jak nasi pracownicy do obcego chodzą. Postanowiłam jednak olać (hmm) system. Co w końcu mogło pójść nie tak? Ano mogło. Okazało się, że ni mniej ni więcej tylko się zatrzasnęłam i do własnego szefa musiałam zadzwonić z taką oto dramatyczna wiadomością, że utknęłam. Nielegalnie. W kiblu. Obcym. Pomocy. Co za dramat no. Dobrze chociaż, że moje uzależnienie od komórki nie umiera nigdy, inaczej spędziłabym tam pewnie noc. 

Dzień siedemdziesiąty ósmy


Dzisiaj kolejne podejście do mojego „projektu”. Podjęliśmy próbę zbierania materiałów do kolejnego artykułu, nie zakończyła się do końca sukcesem, ale zobaczymy, może coś z tego będzie. W każdym razie nie będę zdradzać tematyki, ale opiszę przygody, które spotkały nas po drodze.
Mieliśmy na dzisiaj umówione spotkanie z pewnym Człowiekiem. Wczoraj wieczorem mieliśmy do niego zadzwonić, żeby ustalić szczegóły, ale jak to w Kirigistanie bywa, Człowiek postanowił nas zignorować i nie odbierać. Udało nam się z nim skontaktować dopiero po południu i spontanicznie postanowiliśmy się do niego udać, mimo że lokalni nam odradzali, bo późno i w ogóle. Ale my, jak to my, nie zraziliśmy się okolicznościami. W końcu wyruszaliśmy z Biszkeku o 14, co się mogło stać? Okazuje się, że mogło stać się wiele. Dwóch obcokrajowców jadących na wieś, może być cieżko, zwłaszcza że dysponowaliśmy tylko odręcznie narysowaną schematyczna mapą i  musieliśmy tam dojechać dwiema różnymi marszrutkami. Przesiadka poszła nam jednak zadziwiająco dobrze i to chyba zmyliło naszą czujność. W drugiej marszrutce pogadaliśmy z kierowcą i obiecał nam, że wysadzi nas w wiosce docelowej. Oczywiście uwierzyliśmy, zbyt pochopnie. Wysiedliśmy zatem, cali zadowoleni z siebie i podekscytowani czekającym nas spotkaniem. Było co prawda strasznie zimno, ale zgodnie z naszą „mapą” droga nie powinna nam była zająć więcej niż kwadrans. W lewo, w prawo, potem mijamy elektrownię, widzimy duży dom i oto jesteśmy u celu. Tak to wyglądało w teorii. W praktyce jednak nic się nie zgadzało, a sama wioska wyglądała na opustoszałą. I bardzo kirgiską. Napotkani ludzie mówili po rosyjsku mniej więcej tak dobrze jak my, czyli prawie wcale. W końcu napotkana przy samochodzie rodzina oświeciła nas i oznajmiła, że wioska której szukamy oddalona jest o jakieś 15 kilometrów. Załamało nas to trochę i już prawie zdecydowaliśmy się przyznać do porażki i wracać do domu. Wcześniej jednak Niemiec poproszony został o pomoc w przenoszeniu worków z ziemniakami (full spontan, wiadomo) i tak od słowa do słowa Pan Właściciel Worków zaproponował, że nas zawiezie. Uradowaliśmy się nieziemsko, bo w sumie to była nasza jedyna szansa. Radość nam jednak przeszła, kiedy Pan oznajmił ile za taką usługę chciałby otrzymać pieniędzy. Kwota może nie jakaś zawrotna, przyznaję, ale o zasadę chodzi. Zapłaciliśmy pięć razy więcej niż normalnie tylko dlatego, że byliśmy zdesperowani. No cóż, sztuka wymaga poświęceń, wiadomo nie od dziś. W każdym razie po długich trudach (w sumie około trzech godzin) udało nam się wreszcie dotrzeć na miejsce. Wioska była naprawdę odludna i przecudowna. Robiło się już ciemno, wszędzie pełno było śniegu ze śladami jakichś dziwnych zwierząt (może nawet jaków?), w powietrzu krążyły ogromne ptaki. Mrok. Wyszedł po nas stary człowiek o wyglądzie myśliwego i przeprowadził nas przez chaszcze, gąszcze i ukryte bramy. W końcu dotarliśmy do ciepłego, pachnącego duszonym mięsem domu, pełnego przepięknych starych ludzi i uroczych dzieci. Rozmowa była naprawdę ciekawa, mimo iż nasi gospodarze po rosyjsku mówili z silnym kirgiskim akcentem i naprawdę czasem ciężko było nadążyć za tym, co mówili. Mimo wszystko nić porozumienia została nawiązana, w końcu trudno się nie zaprzyjaźnić siedząc na dywanie, popijając hektolitry herbaty i jedząc domowy chleb. Kiedy wyjeżdżaliśmy było już naprawdę bardzo ciemno, naprawdę cicho i naprawdę odludnie. Pustka, głusza, śnieg i gwiazdy. Jednak wioski to zupełnie inny świat niż Biszkek. Chyba w pewnym sensie są bardziej kirgiskie, na swój sposób bardziej autentyczne. Kiedy wyjeżdżam za miasto, to naprawdę sobie uświadamiam jak daleko jestem od domu, jakie to odległe miejsce. Trochę mnie ta pustka przytłacza, bo uświadamia mi, że jestem w sumie bezradna, obca i bezbronna tutaj.  Pozwala mi to trochę nabrać perspektywy, ale też przyprawia o jakieś poczucie zagubienia. W ogóle zima, śnieg i pustka nieustannie przypomina mi o tej historii

Dzień siedemdziesiąty siódmy


Wczoraj do Kirgistanu zawitała polska delegacja z bratniego Kazachstanu. Chociaż może delegacja to za dużo powiedziane, bo po prostu przyjechała do mnie Ola, która obecnie przeżywa swoją ajsekową przygodę życie w Almacie. I jak to z asjekowymi przygodami w dziwnych krajach bywa, ma problemy z wizą. Nawet chyba gorsze niż moje. Otóż okazuje się, że jeśli jesteś obcokrajowcem w Kazachstanie, to pracować legalnie nijak nie możesz po prostu. Wiza musi być turystyczna, a dostać ją można tylko na trzy miesiące i za każdym razem, kiedy chce się przedłużyć, trzeba jechać za granicę. No koszmar. Także widzę, że nie jestem sama, co na swój sposób poprawia mi humor. Egoizm ze mnie wyziera, jakie to polskie. Tak czy inaczej cieszę się, że przyjechała bo polskości mi trochę brakuje. Jako bardziej doświadczony członek mojej sekty zapewniła mi też wsparcie moralne i nie tylko, dzięki czemu sprawa z moją wizą posunęła się znacząco naprzód. Jednak ciężko mi się tego nauczyć, że tutaj wystarczy być niemiłym, postawić się, czasem krzyknąć i od razu efekty inne. Nie współgra to z moim charakterem (wierzcie lub nie), bo w sumie z natury jestem miła. Tutaj jednak grzecznie i kulturalnie się nie da. W każdym razie udało mi się wywalczyć dwa tygodnie wolnego w grudniu, co mnie cieszy niesamowicie, bo jednak ta praca bywa męcząca.

W ramach pozbywania się stresu wybraliśmy się zatem dzisiaj na imprezę. Prawdziwą imprezę. W europejskim stylu. Bez pokazów ognia, clownów i czego tam jeszcze. Z prawdziwą elektroniczną muzyką i mnóstwem hipsterów. O jakże mi się podobało! Miło całego mojego zamiłowania do przaśnych wypadów, czasem trzeba mi czegoś porządnego i nareszcie się udało. Poza tym okazja była nielicha, bo dzisiaj przypada akurat muzułmański nowy rok. Lokalni uznali to za dobrą okazję do picia, co uznaję z trochę ironiczne, ale nie pogardzam. Był zatem i kirgiski koniak i jakieś dziwne alkohole, hipsterskie tańce i rozmowy barowe. Pięknie. Jeden z moich ulubionych Kirgizów popadł w jakieś dramatyczne tony i załączył mu się tryb wyroczni tudzież wieszcza. Może było to spowodowane oparami tej podejrzanej wódki, a może poczuciem nieubłagalnie upływającego czasu (28 lat to nie przelewki w tym kraju), nie wiem sama. W każdym razie uparcie przepowiadał mi, że za trzy miesiące od dziś moje życie nie będzie już takie jak teraz, że jakaś dramatyczna zmiana nastąpi i w sensie mentalnym będę w zupełnie innym miejscu. Ciekawa teoria, zobaczymy. Zaowocowało to tajemniczą notatką w mojej komórce. 27 lutego włączy się alarm i wyświetli się dramatyczne zapytanie o treści „co się stało?” (niczym w Klanie, pamiętacie?). Ciekawe kim będę za trzy miesiące. Wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że jakieś zmiany zajdą. W końcu kto by nie wierzył pijanej kirgiskiej wyroczni przemawiającej w muzułmański nowy rok?

Dzień siedemdziesiąty szósty


Kolejne starcie z biurokracją nie zakończyło się spektakularnym sukcesem. To, że wczoraj jedna pani powiedziała jakie dokumenty są potrzebne wcale nie znaczy, że dzisiaj potrzebne są te same. Zatem wniosku o wizę nie złożyłam. Dodatkowo system po raz kolejny przekonuje mnie, że lepiej być Niemcem. Moi bracia zachodni płacę za wizę dokładnie dziesięć razy mniej niż ja. A jeśli na przykład chciałabym wizę dostać w trybie ekspresowym (a chciałabym bardzo), to muszę zapłacić podwójnie, przy czym wcale nie ma gwarancji, że mój paszport dostanę z powrotem po trzech dniach a nie po piętnastu. Za 200 dolców pani może jedynie "się postarać". Tak czy inaczej trzeba czekać do poniedziałku, może trzecie podejście zakończy się sukcesem. 

Ostatnio ogarnęło mnie lekkie zwątpienie przez to wszystko. Minęło moje pierwsze zauroczenie Kirgistanem i zaczynam dostrzegać minusy. Dużo rzeczy mnie drażni, chociaż w sumie to nic takiego, bo w Polsce jest podobnie, u nas przecież też człowiek w starciu z Biurokracją często z góry skazany jest na porażkę. Dlatego też trochę panikuję, bo wiem jak jest. Zatem wciąż myślę o tej deportacji. Jednak chyba nie będzie tak źle, tylko trzeba jakoś to ogarnąć. W Rumunii też miałam podobne wątpliwości, też się bałam, że mój ukochany uniwerek mi zrobi „deportację”. Czarne wizje mnie dopadały często. Wydawało mi się, że za sprawą wszechmocnego Dyrektora Ryszarda H., albo mojego ulubionego Dziekana Tadka, opuścić będę musiała moją ukochaną rumuńską stolicę, wrócić na łono najlepszego z uniwersytetów i na nowo stać się pachołkiem barona. Tym bardziej ,że pani z dziekanatu wysłała mi dramatycznego maila z przypomnieniem, że semestr zaliczyć mam do końca maja. A ja tymczasem do końca maja w planach miałam zabawę w Expiracie przy akompaniamencie tego dzieła
I skończyło się dobrze, koniec końców mgr jest. Skoro zatem taki „Kansas City Shuffle” się udał, to teraz tym bardziej nie powinnam się przejmować. Bo w końcu nie wierzę, że kirgiska biurokracja jest gorsza od administracji UWr, to niemożliwe. Zatem po prostu czas się chyba wyluzować i poczekać na to, co się wydarzy.
Na szczęście moi studenci pomagają mi jakoś tutaj żyć normalnie i zachować jako taką równowagę psychiczną. Opowiadają suche żarty, zmuszają mnie do śpiewania z nimi „Yellow lemon tree” a także przynoszą ciasto i kawę z okazji imienin (to co prawda nie to samo, co turbo kisiel w akademiku, ale i tak daje radę). Bardzo mnie cieszy, kiedy przynoszą mi jedzenie, ale muszę im chyba powiedzieć, żeby przestali mnie dokarmiać, bo jeszcze trochę i nie będę mogła kupować ubrań na bazarze, a to, jak wiadomo, byłaby tragedia!