wtorek, 31 stycznia 2012

Dzień sto dwudziesty czwarty


Polityków nieodpowiedzialnych, szalonych, czy po prostu dziwnych znaleźć można pod każdą szerokością geograficzną. Polska pełna jest takich indywiduów jak chociażby Palikot, poseł Pałys, Łukasz Naczas, dzięki któremu Ryszard Kalisz został raperem czy też nieodżałowany Filip Adwent, przez którego moja grupa miała swoje pięć minut w mediach („Studenci politologii nie zauważyli, że poseł zmarł”). Myślałam, że tęsknić będę za tym wszystkim i że nic mi tego nie zastąpi. Jednak Kirgistan jak zawsze mnie nie zawiódł. Otóż tutaj polityka jest naprawdę szalona i wydaje się, że publicznie można powiedzieć największą głupotę. I jeszcze zrobić karierę w internecie. Moim ulubieńcem jest polityk, który zwołał bardzo poważną konferencję prasową i przy pomocy młodego „analityka” udowadniał swoją teorię. Teorię swoją drogą bardzo ciekawą. Mówi ona o tym, że w 2012 skończy się stara era i nadejdzie nowe (lepsze?) jutro. Niby nic nowego, wszak już Majowie wiedzieli, że ten rok przełomowym będzie. Według tego polityka jednak końca świata nie będzie, o nie. Nowa era nadejdzie, a początek swój będzie miała oczywiście w Kirgistanie. Dlaczego? Otóż najwyraźniej według najnowszych badań ludzkość wzięła swój początek właśnie tutaj, pośród tych mrocznych gór. Znaczny bowiem odsetek współczesnych Kirgizów nosi w sobie „chromosom Adama”. Tak tak, tego Adama, od którego wszystko się zaczęło. Dzięki temu w Kirgistanie istnieje jakieś „centrum energetyczne”, które pomoże ludziom przetrwać. Ja nie znajdują tutaj żadnego logicznego połączenia, ale ten polityk i jego analityk jak najbardziej. Co więcej, zdążyli już w tej sprawie napisać do Putina i do Miedwiediewa. Może oni docenią koncept? Bo dziennikarze zgromadzeni na konferencji najwyraźniej nie zrozumieli niczego, bo się podśmiewali, dranie! Pan ich jednak zganił i oznajmił, że teraz mogą sobie żarty robić, ale potem im się głupio zrobi, jak „zima nie będzie”. Ta część jest najwspanialsza, uwielbiam to po prostu! Pan polityk tak bardzo się wczuł, że jego ruski stał się zupełnie niegramatyczny i przez to uparcie twierdził, że „zima” (nie „zimy”) nie będzie! Aż się boję. Chociaż na razie proroctwo się nie sprawdza, bo jest uparcie i wciąż minus dwadzieścia (odczuwalna minus milion).

Bonus dla ruskomówiących (speszyl for Grisza :*) 

niedziela, 29 stycznia 2012

Dzień sto dwudziesty trzeci


Dzisiaj świętowaliśmy koreański (nie chiński!) nowy rok. Z naszą prawdziwą tadżycką Koreanką! Ze wszystkich noworocznych tradycji najbardziej spodobało mi się to, że tutaj nie ma zwyczaju czynienia tych frustrujących postanowień. Raczej wierzy się w to, że w nowym roku dziać się nam będzie zgodnie z życzeniami składanymi o północy przez rodzinę i przyjaciół. Dlatego też strasznie trzeba uważać, czego się ludziom życzy. Świetna tradycja, taka nieegoistyczna, człowiek nie skupia się na sobie zupełnie. Kolektywistyczne kultury mają jednak swoje plusy.
Drugą koreańską noworoczną tradycją jest noszenie czegoś nowego, bo inaczej rok będzie nieudany. Z tej okazji zafundowałam sobie nową fryzurę, podobno się liczy, uff. Wróciłam do mojego blond wcielenia i od razu czuję się lepiej. Może jednak nie trzeba będzie spędzać sobót na pieczeniu ciastek?

Dzień sto dwudziesty drugi


Kolejny odcinek klubowych dziwów. Dzisiaj okazało się, że w godzinach nocnych w lokalu dość podłym spotkać można lekko wstawionych trzydziestolatków radośnie pląsających na parkiecie w towarzystwie… trzyletniego dziecka. Kirgiski didżej zapodawał dubstep, zatem przypuszczać można, że oto na naszych oczach wyrastał przedstawiciel nowego pokolenia hipsterów. Nie chce nawet myśleć, jakie to może mieć skutki dla jego psychiki.
Swoją drogą ten podły klub zaskoczył mnie jeszcze raz. Otóż poznaliśmy tam pewną Amerykankę, której nie mogę opisać inaczej niż jako typ mocno entuzjastyczny. Mieszka dziewczę w piątym co do wielkości mieście Kirgistanu i sobie chwali, bo miejsce to podobno posiada wszystkie uroki metropolii ale nie jest tak szalone jak ogromny Biszkek. Umówmy się, ja też uwielbiam Kirgistan, ale żeby tak od razu w przesadę popadać? Mnie osobiście po czterech miesiącach w szalonym Biszkeku Częstochowa wydała się oślepiająca, przytłaczająca i wielkomiejska, a Wrocław mnie prawie zabił. Ale nic to. Entuzjastyczne szczebioty na tematy lokalne mogłam jeszcze jakoś przeżyć. Niestety później dziewczę z wrodzonym amerykańskim taktem pogratulowała mi udanego małżeństwa z moim współlokatorem. W reakcji na nasze nieśmiałe protesty stwierdziła tylko, że wierzy, że małżeństwem nie jesteśmy, ale w długim związku to trwamy na pewno, bo widać że się kochamy, tylko namiętność wygasła. Chyba moja atrakcyjność towarzyska spada, skoro relacje z dobrym kumplem ludzie widzą jako „wygasła namiętność”. Czas przestań chodzić na imprezy, czas zacząć w sobotnie wieczory piec ciasteczka owsiane.

Dzień sto dwudziesty pierwszy


Wciąż jest bardzo mroźno, w nocy chyba z minus 25. Przez jakąś dobę nie działało u nas w domu ogrzewanie, spało się naprawdę uroczo. Po takim doświadczeniu nic mi nie straszne. Tak zahartowana zatem postanowiłam dzisiaj udać się w góry z jednym z moich współlokatorów. Ot, trochę się powspinać i poszaleć na śniegu. Niestety u nas w domu nikt nie wiedział jak się tam dostać, ale podobno marszrutka jakaś jeździ. Wydawało nam się, że nie może to być trudne, wszak wystarczy stanąć na przystanku przy drodze prowadzącej w góry (kierunek ustalić łatwo, w Biszkeku góry widać prawie z każdego miejsca) i czekać na marszrutkę z upragnioną nazwą wypisaną na tabliczce. Dodatkowo jedna pani na przystanku nasze przypuszczenia potwierdziła, zatem nie pozostało nam nic innego tylko czekać. I czekać. Po piętnastu minutach zaczęłam mieć wątpliwości. Po dwudziestu dopadała mnie głupawka. Po dwudziestu pięciu opuściły mnie wątpliwości ale straciłam też czucie w nogach. W końcu daliśmy sobie spokój z górami, ale nie z przebywaniem na powietrzu. Udaliśmy się na spacer, zwiedzać kolejne zakamarki Biszkeku. Tym razem natrafiliśmy na wielki, niedokończony budynek. Jest ich tutaj w sumie sporo. Ogromne, betonowe konstrukcje stawiane w zupełnie przypadkowych miejscach. Albo też postawione na samym środku drzwi, które nie prowadzą absolutnie do nikąd. Zupełnie jakby budowniczy nagle przestał się swoim dziełem interesować i po prostu je porzucił. 



Ten dzisiejszy budynek wyglądał jak blok mieszkalny postawiony w szczerym polu. Idealna melina. Mimo, że nie było okien ani dachu, było tam zadziwiająco ciepło. Urzekło mnie to miejsce swoim uroczym, industrialnym klimatem. Widać, że spotykają się tam alternatywni mieszkańcy goroda Biszkek, bo na ścianach jest mnóstwo graffiti, czasem nawet całkiem niezłej jakości. Są też tradycyjnie wulgarne napisy, które uwielbiam zawsze i wszędzie, a po rusku to wprawiają mnie po prostu w euforię!







sobota, 28 stycznia 2012

Dzień sto dwudziesty


Różni ludzie różnie zachowują się na emigracji. Co by nie mówić, wyjazd za granicę na dłużej to zawsze jest stresujące doświadczenie i jakąś strategię radzenia sobie z tym wszystkim wypracować trzeba. Ostatnio zastanawiam się nad swoją własną emigracyjną postawą i rozważam jej zmianę, toteż dla ułatwienia tej jakże bolesnej analizy wypracowałam sobie robocze typy emigrantów, którymi niniejszym się dzielę.

Typ 1: Negator
Według niego za granicą wszystko jest okropne, wszystko! Nie ma tu kultury, sztuki, niczego ciekawego, a ludzie są denerwujący lub po prostu głupi. Dlatego też na znak protestu Negator wychodzi na zewnątrz tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne. Resztę czasu spędza na fejsbuku, ewentualnie oglądając seriale. Negator najczęściej emigruje dla pieniędzy, bo wiadomo że inne kraje są dobre tylko o tyle, o ile można się w nich dorobić albo kogoś okraść. O dziwo, w Kirgistanie są negatorzy z zachodu. Cel ich przyjazdu pozostaje absolutną zagadką

Typ 2: Edukator
Typ, który czasem opuszcza swoje bezpieczne, wynajmowane lokum i decyduje się na interakcje z autochtonami. Okoliczności takie traktuje jako okazję do przedstawienia im swojej wizji wszystkiego. W kraju pochodzenia Edukatora wszystko jest bowiem lepsze, wszystko jest bardziej i mocniej, kolejek nie ma, cieplej jest i w ogóle. Dla ludzkości byłoby idealnie, gdyby wszędzie taki błogostan i dobrobyt zapanował. Toteż edukator nieustannie próbuje zmieniać lokalne zwyczaje i wprowadzać niezbędne reformy, na przykład zwyczaj jedzenia wieprzowiny w kraju muzułmańskim. Wszystkich, którzy uważają inaczej Edukator uznaje za niegodnych rozmowy.

Typ 3: Zawieszony
Ten typ traktuje kilkumiesięczny czy nawet kilkuletni wyjazd za granicę jako etap przejściowy. Coś pomiędzy prawdziwym życiem które było i prawdziwym życiem które dopiero będzie. Taki wyjazd ma z założenia czegoś nauczyć, zatem Zawieszony udziela się towarzysko i próbuje różnych rzeczy, w nic się jednak do końca nie angażuje. Nieustannie ma świadomość tego, że jego czas w danym miejscu prędzej czy później dobiegnie końca. W ekstremalnych przypadkach ta świadomość tak go dobija, że się wycofuje i zamyka. Nie dlatego, że uważa lokalną kulturę za gorszą, o nie! On po prostu boi się, że nieuniknionego rozstania nie wytrzyma.
Analizy są zawsze ciekawsze jeśli podeprze się je przykładami z życia, zatem proszę. Jeden z obiektów mojego „pierdolnięcia” ostatnio przeprowadził ze mną dramatyczną rozmowę. Coś w stylu „bardzo cię lubię ach och ale za dwa miesiące wyjeżdżam i moje małe biedne amerykańskie serduszko będzie złamane a tego nie zniesę zatem nie rozmawiajmy więcej już nigdy”. No nyga pliz.

Typ 4: Lanser/Hipster
Emigracja jest dobra i fajna, o ile można nią zaszpanować na fejsbuku/twisterze/blogu (pozdrawiam :D).  Doświadczenia zbierać warto po to, żeby się nimi pochwalić po powrocie i triumfować nad znajomymi prowadzącymi nudne życie (ale pozostającymi w związkach małżeńskich, czego się zazdrości, bo jak wiadomo emigrant to człowiek, który nie może znaleźć męża/żony). W wersji standardowej Lanser jara się zachodem, wakacjami na Ibizie i korpopracą. Jest też wersja hipsterska, czyli Lanser który porzucił cywilizację, luksusy i perspektywę korpopracy na rzecz czegoś dziwnego i niezrozumiałego dla normalnego społeczeństwa. Powroty na łono ojczyzny owocują potem dialogami w stylu:
- Ależ ty jesteś popierdolony!
- A ty mieszkasz w Kirgstanie.
No i remis.

Typ 5: Hedonista
Wyjazd za granicę, zwłaszcza do kraju o bardzo odmiennej kulturze stawia pod znakiem zapytania sens uprzednio uznanych norm obyczajowych i kulturowych. W skrócie: nikt nas tu nie zna, róbta co chceta. Jeśli jedzie się do kraju biedniejszego, można dodatkowo wykorzystać swoją pozycję i status człowieka z zachodu i zasadniczo urządzać orgie co weekend. Bo komu to szkodzi? Te wszystkie dziewczyny przecież chcą, a że sobie roją w tych swoich kirgiskich głowach nadzieje na rychłe zamążpójście i lepsze życie? No bywa. Life is brutal baby. Można też korzystać z faktu, że używki są tanie, kluby ekscentruczne i urządzać popijawy trzy do pięciu razy w tygodniu. Potem tylko dziwnie trochę jest, kiedy dwudziestopięcioletni autochton wyznaje, że prowadzi niezdrowy tryb życia, bo otóż pije alkohol (o zgrozo!) trzy razy w tygodniu. Po tym oświadczeniu człowiek ma ochotę pójść i zabić wszystkich znajomych obcokrajowców, żeby im zaoszczędzić cierpień spowodowanych skutkami wyniszczenia wątroby.
  
Typ 6: Entuzjasta
Wszystko w nowym kraju jest wspaniałe, wszystko jest piękne, nie ma żadnych wad! Nowa ojczyzna, może by tu zostać na stałe? Przecież nigdzie indziej tak dobrze nam nie będzie. Korki? Wspaniale, można poświęcić czas na czytanie lokalnej prasy tudzież alternatywnej literatury w oryginale. Biurokracja? Nie, oni po prostu rozpatrują każdy przypadek indywidualnie i nie chcą popełnić błędu, dlatego to tak długo trwa. Wszystko da się jakoś wytłumaczyć, byle tylko nie stawiać czoła rzeczywistości. Bo jednak to trochę smutne, jak się nagle okazuje, że miejsce które wybraliśmy sobie na nowy dom jest po prostu beznadziejne. Z psychologicznego punktu widzenia pewnie warto się tak trochę oszukiwać. Gorzej jednak, jeśli entuzjasta przeradza się w negatora kultury własnej i własnego kraju pochodzenia. Bo przecież w nowej ojczyźnie wszystko jest najlepsze na świecie!

Typ 7: Obojętny
Człowiek, któremu udało się mniej więcej pozostać sobą. Nie popada w dziwne uzależnienia, niepotrzebne zachwyty, depresje. Nie zmienia całego swojego życia ani światopoglądu tylko dlatego, że mieszka zagranicą. Czasem coś go ucieszy, czasem coś go zmartwi, ale generalnie się nie emocjonuje i nie przeżywa. Wszyscy znani mi emigranci uważają się za obojętnych, albo przynajmniej chcą takimi być. W rzeczywistości jednak mało komu się udaje za granicą nie zwariować.

Oczywiście wszystkie opisane wyżej przypadki to typy idealne i w czystej postaci w naturze nie występują. Przeważnie emigrant jest czymś pomiędzy, na przykład taki Negator w każdy weekend może przemieniać się w Hedonistę. Pewnie można też być Hipsterem-Entuzjastą. Ja oczywiście łudzę się, że jestem typem idealnie obojętnym, ale czas chyba stanąć w prawdzie J  

czwartek, 19 stycznia 2012

Dzień sto dziewiętnasty


Rano wszechwiedzący gugl oznajmił mi, że oto w Biszkeku dzisiaj minus 17. Tak coś podejrzewałam, bo za oknem było podejrzanie biało i nieruchomo. Bardzo mnie to cieszy, bo generalnie uważam, że zimą optymalna temperatura to około minus 15. Jak jest cieplej to prawie nie czuć, że jest zima. Musi szczypać w policzki, musi trochę zatykać płuca. Uwielbiam to uczucie, kiedy wychodzę z domu i uderza mnie fala zimna, wtedy czuję, że żyję J Musi być jeszcze mnóstwo śniegu i dużo słońca, wtedy jest doprawdy idealnie. Tego właśnie mi brakowało, jak byłam ostatnio w Polsce – mrozu. Chyba to kolejny dowód na mój masochizm, który tutaj nieustannie mi wytykają. Podobno najbardziej się objawia tym, że chodzę na kirgiski, ponoć to dowód niepodważalny na dziwne skłonności. Ja tam nie wiem. Zasadniczo cieszę się i kirgiskim i zimą, więc chyba jest dobrze.




W Kirgistanie podoba mi się to, że tutaj ludzie tak jakoś tej zimy strasznej nie przeżywają. Nikt nie lamentuje, że trochę śniegu spadło, w każdej gazecie nie piszą o zaskoczonych drogowcach, a ludzie w autobusach nie narzekają, że im za zimno. Życie się toczy. Przy minus dwudziestu na mojej ulicy dalej suszy się rozwieszone na kablu pranie, bo kto by się tam jakimś małym chłodem przejmował?




środa, 18 stycznia 2012

Dzień sto osiemnasty


Różnica czasu to poważna kwestia. Zdecydowanie utrudnia kontakty z Polską. Ja kończę poranne zajęcia o 11,  a wy jeszcze śpicie. Wieczorem nagle wszyscy na fejsie, a ja nie mogę gadać, bo u mnie już 2 w nocy. Te cztery (latem, wersja optymistyczna) czy pięć (zimą, wersja pesymistyczna) godzin różnicy czasem prowadzi do dziwnych sytuacji. Na co dzień zdarza mi się o tym zapominać, stąd też dzisiaj rano (czyli u mnie 10, w Polsce 5) prawie zadzwoniłam do Mamy z jakże dramatycznym pytaniem „jak się gotuje kapustę z grochem?”. Na szczęście się opamiętałam i powstrzymałam na kilka godzin, ale czasem się ta sztuka nie udaje. Jedna z moich współlokatorem raz też potrzebowała kulinarnej porady i przed pójściem do pracy (tutaj 7 rano, w Europie 2) wysłała do swojej mamy smsa z pytaniem o przepis na sałatkę. Nie wiem, mnie zawsze telefon (sms, cokolwiek) w środku nocy, zwłaszcza od dziecka przebywającego w jakimś dziwnym kraju, kojarzy mi się z jakimś dramatem, tragedią no. A tu proszę, jak się robi sałatkę z ziemniaków J
Co do kulinarnych eksperymentów, to jestem z siebie dumna – bardzo ładnie spaliłam kapustę. Wrzucam zdjęcie, żeby wszyscy kirgiscy czytelnicy używający gógla wiedzieli, że na żonę się nie nadaję i nie rozważali porywania mnie. 

wtorek, 17 stycznia 2012

Dzień sto siedemnasty


Transport w Biszkeku to nie lada wyzwanie, to wiadomo nie od dziś. Było już o marszrutkach i o przygodach w troliku. Dzisiaj będzie o taksówkach. Trzeba z nich korzystać jeśli chce się pójść na imprezę, bo nocna komunikacja nie istnieje. Z resztą, nie wiem, jak miałoby to wyglądać – nocna marszrutka? Chyba nie. Zatem pozostają taksówki, w sumie nic dziwnego. W Bukareszcie też metro nie jeździło w nocy i rozbijaliśmy się żółtymi daciami logan, złoty trzydzieści dziewięć za kilometr. Tutaj to jest trochę bardziej skomplikowane. Po pierwsze zostałam ostrzeżona, że absolutnie mam nie brać taksówki z postoju, kiedy jestem sama. Jeśli taksówkarz się zorientuje, że nie jestem miejscowa (a zorientuje się na pewno, przez ten mój przeklęty ukraiński akcent), to może mnie podobno wywieźć gdzieś i okraść. Zasadniczo nie wierzę, bo generalnie mi się wydaje, że ten Kirgistan to dobrym i pozytywnym krajem jest. Jednak jestem grzeczna i podporządkowuję się złotym radom, zatem zawsze po taksówki dzwonię. Lena poleciła mi korporację nazywaną „taksi pijak”. Jeśli dzwonisz zawsze z tego samego numeru to znają już twój adres domowy, więc wiedzą gdzie cię z klubu czy innej meliny odwieźć. Zadziwia mnie to, czy u nas w Polsce też tak jest? Na początku czułam, że to trochę moją prywatność narusza, ale z drugiej strony całkiem to wygodne czasem bywa.
Niekiedy jednak kiedy wracamy z imprezy bierzemy taksówkę z postoju, bo wtedy można udać, że nie ma licznika i negocjować cenę, bo takie przejażdżki w sumie tutaj raczej tanie nie są. Zawsze mnie wtedy zadziwia to, że do taksówki – niczym do marszrutki – można upchać chyba nieograniczoną ilość osób. Tak jeździmy zatem, stłoczeni tak bardzo, że nie wiadomo gdzie ręka, gdzie głowa i kto na tobie siedzi. Ma to pewien urok, przyznaję, chociaż do końca do tej idei przekonana nie jestem. Cóż, przynajmniej taksówkarze tutaj w większości jeżdżą dosyć spokojnie i nie szaleją. No, może oprócz tego, który podczas jazdy pił i wciągał koks. Tego na szczęście znam tylko z opowieści. 



Jak upchnąć się do jednej taksówki?
Można? Można. 



Dzień sto szesnasty


Po czym poznać, że człowiek mieszka w danym miejscu dostatecznie długo, żeby zacząć je traktować jak swoje? Kiedy właściwie imigrant, przyjezdny, staje się mieszkańcem? Ile trzeba czasu? Ja w nowym miejscu przestaję się czuć jak turysta wtedy, kiedy udaje mi się dostrzec zmiany zachodzące w wyglądzie miasta, zwłaszcza jeśli coś znika, albo przestaje być dostępne. Poczułam się jak tubylec w Suczawie, kiedy z powodu remontu zamknęli mój ulubiony plac w centrum miasta. W Bukareszcie bardzo przeżyłam, kiedy w mojej cygańskiej dzielnicy zlikwidowali naszą ulubioną budę z szoarmą, miejsce wielu nocno-porannych pielgrzymek, podczas których poganiani gastrofazą pochłanialiśmy milijony kalorii. Teraz to dziwne uczucie – mieszanina smutku i poczucia, że jednak się zadomawiam – dopadło mnie i w Biszkeku. I to ze zdwojoną siłą. Po pierwsze zniknęła budka z piwem, którą codziennie mijałam w drodze do pracy. Byłam tam tylko raz, piwo mnie nie powaliło, ale uwielbiałam to miejsce mijać. Szyld tak zawsze kiczowato i neonowo mrugał, a poza tym zawsze (zawsze!) kiedy przechodziłam obok przypominała mi się ta durna rymowanka: „choć nie jestem detektywem, zawsze znajdę budkę z piwem”, co zupełnie irracjonalnie nieustannie wprawiało mnie w dobry nastrój. Życie. Budka wczoraj była, dzisiaj zniknęła. Po drugie zamknęli moją ulubioną kawiarnię, do której zawsze chodziłam kiedy pracowałam w mrocznym biurze. Pracowała tam ta miła pani, która sprzedawała mi na kredyt i uczyła mnie kirgiskiego. Dzisiaj postanowiłam ją odwiedzić, a tu okazało się, że kawiarnia pusta i zamknięta na głucho. Nawet nie mam do niej numeru telefonu ani nic, szkoda. Powinnam była o tym pomyśleć wcześniej. Bezsensownie zawsze zakładam, że ludzie będą tam, gdzie powinni, tam gdzie przyzwyczaiłam się, że są. Jednak nie. A to zaskoczenie. Pewne rzeczy się jednak nie zmieniają. Na przykład jaki. Zawsze są. Zawsze będą. Tylko tutaj dzieciom przy okazji nauki alfabetu kładzie się do głowy, że jest „y” jak „yak”. Nie jak „yellow”, nawet nie jak „yeti”, tylko jak „yak” właśnie! Wszystko jest zatem dobrze, istnieje jednak jakiś porządek we wszechświecie, można być spokojnym. Jest Kirgistan, są jaki. Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam!

it's a yaaaaak!

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Dzień sto piętnasty


Dzisiaj w ramach projektu, o którym jeszcze mówić głośno nie mogę, odbyliśmy bardzo ciekawe spotkanie z artystą, malarzem na dodatek. Kiedy mi tak o kolorach, fakturach i farbach opowiadał, to zapragnęłam być trochę mniejszym ignorantem. Chciałabym się trochę znać, nie wiem. Szukam zatem w necie jakiegoś poradnika w stylu „historia sztuki dla żółtodziobów”. Zanim jednak coś takiego przeczytam, pozostaje mi bazować na moim jakże niewyrobionym guście ignoranta, który jednoznacznie mówi mi, że obrazy tego pana podobają mi się. Bardzo. Zwłaszcza, że wytłumaczył mi znaczenie niektórych z nich i okazało się, że kryją się za nimi naprawdę fajne, całkiem poważne historie. Miło poznać kogoś, kto jest aktywnie, pozytywnie zaangażowany w życie społeczne Kirgistanu i jeszcze potrafi na ten temat nie tylko opowiadać ale i malować. Poza tym pan artysta malarz przewiózł nam swoim starym, czerwonym golfem pachnącym farbą i wypełnionym walającą się wszędzie jarzębiną, liśćmi i trawą. Zabrał nas do swojej pracowni. Pierwszy raz byłam w pracowni i muszę przyznać, że zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Mieści się ona w jakimś starym, dużym budynku, który wygląda, jakby zaraz miał się rozpaść, chociaż podobno właśnie przechodzi generalny remont. Wszędzie wiszą kable (prawie jak w Rumunii), ze ścian odpada tynk, melina jak się patrzy. Potem jednak wszystko się zmieniło, bo pan artysta malarz otworzył drzwi do swojego królestwa, które naprawdę wyglądało jak część innego świata. Duży pokój, mnóstwo światła, duże okna z widokiem na jakieś podłe zakamarki Biszkeku. Jest to właściwie pracownia używana przez cały kolektyw, czyli ośmiu malarzy, co czyni to miejsce jeszcze bardziej niesamowitym. Na wszystkich ścianach, od góry do dołu wiszą obrazy namalowane przez tę właśnie ósemkę. Bardzo różnie ci artyści tworzą, trochę mnie ta mnogość stylów i tematyk na początku przytłoczyła, ale potem poczułam się naprawdę głęboko zafascynowana i miałam ochotę tam siedzieć przez kilka godzin i chłonąć, chłonąć, chłonąć. Nigdy się o takie zapędy nie podejrzewałam a tu proszę, co Kirgistan robi z ludźmi. 

sobota, 14 stycznia 2012

Dzień sto czternasty


Piątek trzynastego, że tak zacznę przesądnie. Niby jakoś szczególnie mnie to nie rusza, ale dzieciaki o dziwo się przejęły trochę. Bardzo mnie to zaskakuje, żeby w muzułmańskim kraju takie zachodnie zabobony się szerzyły, tfu! No ale w sumie, może to nie powinna być niespodzianka. Niektórzy przyjmują z „lepszego świata” wszystko co popadnie, bez żadnej refleksji. Pamiętam, że w grudniu, kiedy oglądałam świąteczne dekoracje (choinki, mikołaje, te rzeczy), naszła mnie taka myśl, że to super, że Kirgistan nie dał się zwariować i że nie grają tu „Last Christmas” w sklepach już od października. Potem jednak się zreflektowałam. Przecież tutaj w ogóle tego być nie powinno. Żadnych choinek. Żadnych bombek. Panie kasjerki w supermarkecie nie powinny paradować w czerwonych czapkach z białymi pomponami. To po prostu nie powinno się zdarzyć, bo to tutaj w ogóle nie pasuje. Ale chyba wszystko stracone, skoro nawet Mikołaj z reklamy coca-coli tutaj dotarł. Po kirgisku i po rusku zachęca, żeby Nowy Rok (w sumie święta, to już naprawdę byłaby przesada) spędzić razem. Piękna idea, ale mnie jednak w tym momencie ta globalizacja już trochę mierzi. Chociaż nadal doceniam, że żyję w kraju, w którym nie ma McDonalda, nawet w wersji halal.

Coraz bliżej święta? 


Dzisiaj podczas dyskusji z moją ulubioną grupą otrzymałam naprawdę złotą radę. Rozmawialiśmy o przyzwyczajeniach i zwierzyłam im się, że oto mam taki irytujący nawyk, mianowicie nieustannie powtarzam „I mean”. Co drugie zdanie dosłownie, mierzi mnie to strasznie, ale nijak się pozbyć tego nie mogę. Podsunęli mi pomysł genialny w swej prostocie. Mianowicie mam znaleźć jakiegoś znajomego, który będzie mnie bił za każdym razem, kiedy zakazanego słowa użyję. Mogłoby się to przyjąć. Tylko niestety sądząc po tym, jak często mi się to zdarza, to może być moja ostatnia notka na blogu, bo pewnie długo nie pożyję w tym systemie.

Póki zatem żyję, to skorzystam i coś popiszę, a nawet apel wystosuję. Otóż skoro już śmiecę w internecie, to niechże się to na coś przyda. Zatem zachęcam, postuluję, proszę! Zagłosujcie na Anię, gdyż moje oko (co prawda oko ignoranta w dziedzinie sztuk plastycznych), intuicja oraz serce podpowiadają mi, że to talent naprawdę wielki i że za kilka lat jak już będzie nową ikoną kultury to wszyscy z dumą wspomnimy, żeśmy na nią w konkursie tym głosowali! Koniec ogłoszenia. Pozdrawiam i dziękuję J



Dzień sto trzynasty


Dziwnych wojen w pracy ciąg dalszy, to już naprawdę robi się mocno żenujące. Dzisiaj przyszłam o 8.21 i spodziewałam się, że coś usłyszę od młodego, że się odgryzie, bo w końcu dostał opieprz i dzisiaj musiał się zerwać rano. A jednak nic. Uśmiech, priwjet Kasza, wszystko pięknie. Wydawało mi się to bardzo mocno podejrzane i oczywiście, nie myliłam się. Dostałam nową grupę, więc chłopaczek powiedział mi do której sali mam się udać, żeby od rana szerzyć wiedzę wśród kirgiskich ośmiolatków. Dwa razy, głośno i wyraźnie zakomunikował – klas bamber for. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zastałam tam grupę, którą przed świętami mi zabrali, bo niby już za długo miałam z nią zajęcia i dzieciakom przydałaby się zmiana. Cóż, ja tam w te ich dziwne polityki nie wnikam. Dzieciaki się ucieszyły niemiłosiernie, no i jak to z ośmiolatkami, radośnie się poprzytulały, pokrzyczały coś po rusku, te sprawy. (Swoją drogą ja się sobie dziwię – daję się przytulać obcym dzieciom…) Zaczęłam nauczać, pogadaliśmy, przymierzaliśmy się nawet do gry, kiedy pod drzwiami jakieś poruszenie zapanowało. Przyszedł nieśmiały, tak jak ja udający nauczyciela nastolatek z Filadelfii i cichutko się poskarżył, że chyba mu ukradłam grupę. Oczywiście młody twierdził, że się pomylił (dobrze, że mi nie próbował wmawiać, że źle usłyszałam, bo bym zabiła) i że w sumie nic się nie stało. Jasne. Bardzo pedagogiczne to wszystko i profesjonalne. Ośmiolatki przecież mogą się poprzytulać i do nastolatka z Filadelfii, kakaja raznica? Moja nowa grupa natomiast może na pierwsze zajęcia ze mną czekać prawie pół godziny pod samym nosem menedżera, dlaczego by nie? Kiedyś zaoram ten burdel osobiście, obiecuję. 

środa, 11 stycznia 2012

Dzień sto dwunasty


Kolejny odcinek dziwnych opowieści z pracy, czyli o tym, jak zostałam uznana za lesbijską zimną sukę.

Dzisiaj przyszłam do pracy skoro świt o 15. Równo o 15. I znowu usłyszałam to pełne niezadowolenia mlaskanie mojego głównego menedżera, który oznajmił mi, że znowu się spóźniłam, bo u niego na zegarku jest, o zgrozo, 15.01. No dramat, doprawdy. Tym razem się nie powstrzymałam i zapytałam, czy w takim razie chłopaczek, który wczoraj radośnie zaspał i uniemożliwił mi pracę też dostaje taką reprymendę. Oczywiście okazało się, że szef o niczym nie wiedział, więc przez resztę dnia musiałam znosić wyniosłe milczenie moich kirgiskich braci i spojrzenia mówiące, że jestem zołzą, bo teraz biedny chłopaczek ma kłopoty. Na początku trochę się głupio z tym czułam, nie jestem przyzwyczajona do bycia kablem w klasycznym wydaniu. Z drugiej jednak strony ciągle tutaj słyszę, że muszę być twarda, że z nimi trzeba ostro, bo inaczej wejdą mi na głowę. W sumie to chyba prawda. Oni sobie ze mną nieustannie pogrywają, więc czemu ja mam się przejmować? To tyle jeśli chodzi o to,  jak zostałam oficjalną „cold bitch”.

Poza tym po tym jak odrzuciłam zaloty dwóch nauczycieli i staram się spławić trzeciego, serio rozważałam zrobienie sobie koszulki z napisem w stylu „nie utrzymuję kontaktów seksualnych ze współpracownikami, więc przestań się wysilać”. Nie to, żebym była jakaś specjalnie piękna, o nie. Nic się nie zmieniło, szału nie ma. Chyba chodzi o ten wygląd białasa, europejskie geny, powiew świeżości, czy co tam jeszcze. W każdym razie drażni mnie to, ale tak czy inaczej konsekwentnie ich olewam. Ktoś chyba jednak się sfrustrował, bo dzisiaj usłyszałam, że jestem lesbijką. Jasne, przecież inaczej nie mogłabym takich przystojniaków olać, nie ma opcji! Poza tym chłopcy mają jasny dowód na moją orientację, bo jedyną osobą z pracy, z którą się umawiam jest dziewczyna, Lena. Zatem ponoć jesteśmy w związku, czas zmienić status na fejsie!

Mimo tych dziwnych akcji dzień w pracy całkiem udany. Kiedy przyszłam na zajęcia odkryłam na tablicy mnóstwo narysowanych uśmiechów. Podobno to dla mnie, bo „talking club z Kasią jest super cool”. Czasami te dzieciaki naprawdę potrafią mnie wzruszyć i sprawić, że zupełnie nie mam wątpliwości, że to, co robię jest dobre, fajne i chociaż trochę pożyteczne.

Wow, angielski jest spoko! 


Poza tym staram się ich uczyć trochę zmiany myślenia, tak żeby byli bardziej samodzielni. Daję im zadania, w których mają wymyślać sami różne rzeczy. Wiedzą, że każde rozwiązanie jest dobre i że każdy pomysł jest wart uwagi, ale mimo wszystko boją się, że będzie źle i nagminnie konsultują się z kolegami. Dziwne, bo ja im przecież nawet nie stawiam ocen! Pewnie taki nawyk ze szkoły. Cóż, przynajmniej praca zespołowa wychodzi im dobrze, co mnie cieszy!

Chłopcy zamieniają pracę indywidualną na grupową


Bonus dla niedowiarków - ja tu naprawdę uczę!

wtorek, 10 stycznia 2012

Dzień sto jedenasty


Chaos, chaos panie i niedoróbki wszędzie! Przyszłam rano do pracy, a tam co? Zamknięte! To ja wstaję w środku nocy, żeby na 8.20 się tam dowlec, co samo w sobie jest okrucieństwem i jeszcze zastaję drzwi zamknięte, bo młody menago sobie śpi! Po piętnastu minutach przyszedł jeden z menedżerów i otworzył sale, ale biura już nie. Zatem nie miałam ani książki, ani dostępu do ksera. To jeszcze mogłabym przeżyć, gdyby nie to, że w biurze stoi też komputer, w który mieli sprawdzić jaką dzisiaj właściwie grupę mam uczyć, bo jak się okazało – nikt nie wiedział. Zarządzający tym burdelem wpadł jednak na genialny pomysł. Chodził od sali do sali i jeśli nie było nauczyciela, to pytał dzieciaków, czy wydaje im się, że mają mieć dzisiaj zajęcia z Kasią. No cóż, w końcu trafił. Poranki w tym przybytku to jednak bywają koszmarne.

Potem jednak dzień był lepszy. Pierwszy raz udałam się na samotną przejażdżkę trolejbusem! Wbrew pozorom jest to ważne wydarzenie, bo to nie jest prosta sprawa. W „troliku”, jak go tutaj pieszczotliwie nazywają, pachnie ziarnami słonecznika i marchewką, co dodatkowo wzmaga mdłości, które ogarniają człowieka już po pięciu minutach jazdy. Trolikiem bowiem trzęsie niemiłosiernie, rzuca na wszystkie strony, a czasami nie udaje mu się pokonać zbyt stromego wzniesienia i się po prostu trochę stacza. Wydaje się jednak, że jestem jedyną osobą, której te niedogodności przeszkadzają, wszyscy inni pasażerowie chyba w ogóle nie zauważają, że coś jest nie tak. Rozmawiają, jedzą słonecznik, piszą smsy. Dwóch nastolatków gra nawet w jakąś dziwną grę. Mają sznurek nawinięty na dłonie i robią z nim jakieś tajemnicze rzeczy. Wydaje się to być nawet logiczne i wciągające, ale dokładnie nie mogę się przyjrzeć, bo za bardzo rzuca. Raz po raz chwytam się poręczy albo ludzi. Powtarzam sobie, że to prawie jak na snowboardzie, że fajna zabawa, że tylko muszę utrzymać równowagę, nic trudnego. Nie pomaga. Wszystkimi siłami staram się, żeby nie puścić spektakularnego pawia. To w sumie się udało, ale musiałam wysiąść wcześniej i przejść się sporo. Przegrałam z trolejbusem, porażka.  

Trolik vs Kaś - 1:0


Chyba czas skończyć z tą bezzdjęciowością tego bloga. Jest kilka przyczyn. Po pierwsze jest to technicznie możliwe. Mój ukochany nikon wprawdzie wciąż nie odzyskał sprawności po bliskim spotkaniu z płytą lotniska w Istambule, ale podczas ostatniego pobytu w Polsce dostałam mały aparat od najlepszego ze starszych braci :) Po drugie ludzie się domagają, co mnie dziwi, bo zasadniczo traktuję tego bloga jako formę autoterapii i nieustannie mnie zaskakuje, że ktoś te grafomańskie próbki czyta. Ale chcecie, to macie. Po trzecie, i to mnie chyba najbardziej przekonało, okazuje się, że niektórzy nie wiedzą, jak wygląda marszrutka! Nie mogę tego tak zostawić, zatem - here it comes, marszrutka w pełnej krasie!


Zagadka: ilu ludzi mieści się w czymś takim?






Dzień sto dziesiąty


Dzisiaj wdałam się z wszystkimi moimi grupami w dyskusję o polityce. Nie zapuszczaliśmy się zbyt głęboko w najbardziej zdradliwe rejony, nie było zatem nic o rewolucjach, Putinie, amerykańskiej armii ani Uzbekach. Pytałam ich o to, jakie są uprawnienia prezydenta, czy sami chcieliby ten urząd sprawować, czy warto w ogóle chodzić na wybory i tym podobne. Słowem nic innego jak lekcja wosu w gimnazjum. A jednak było ciekawie. Kolejny raz udało im się mnie zaskoczyć. Jedna całkiem rozsądna siedemnastolatka postulowała przyznawanie czynnego prawa wyborczego tylko ludziom po trzydziestce, albo i po czterdziestce, a co! W końcu im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Dojrzałym członkom społeczności należy ufać, przecież kto, jak nie oni jest w stanie wyznaczyć kierunki rozwoju? ONI WIEDZĄ. My, młodzi, musimy ich szanować i przyznać w pokorze, że o życiu i świecie nie wiemy absolutnie nic.  Chociaż pewności nie mam, spotkałam się tutaj też z opinią, że po 25. roku życia człowiek nie jest zdolny do kreatywnego myślenia, to ponoć biologicznie uzasadnione jest. Może jednak tutaj nie ma sprzeczności, może to wszystko jest perfekcyjnie logiczne, może do zarządzania światem wcale kreatywności nie trzeba? Nie na moją głowę te dylematy. W każdym razie większość moich uczniów uważa, że dobrze byłoby zostać prezydentem, bo można się nakraść do woli i jeszcze zapewnić rodzinie (bardzo szeroko rozumianej) dostatni byt. Czy na pewno trzeba kraść? Tak, nie da się inaczej. Wszyscy prezydenci kradli? Tak, wszyscy. Otumbaeva też? Nie, ona nie. To jednak się da? Nie, nie da się. Po prostu chodzi o to, że ona jest kobietą. Co to ma do rzeczy? Kobiecie nie udałoby się przetransferować tak wielkich pieniędzy za granicę. Poza tym gdyby kiedyś chciała uciec za granicę, to żadne państwo by jej nie przyjęło. No, chyba że Białoruś. Ale po co mieszkać na Białorusi? Tak z dala od rodziny? Z tej rozmowy z jednym z moich uczniów wynika zatem, że według niego jeśli kobieta robi coś uczciwie, to znaczy tylko tyle, że jest za głupia, żeby zrobić jakiś szwindel. 

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Dzień sto ósmy


Wrócili wreszcie wszyscy moi współlokatorzy, cieszę się strasznie! Jakoś czuję się bezpiecznie, kiedy jesteśmy tutaj na kupie, mimo wszystkich problemów, które mamy ze sobą. To oczywiście nie wyklucza tego, że mam parcie na poznawanie nowych ludzi i poprawianie moich zdolności społecznych. Tak czy inaczej, kontynuuję różne dziwne projekty, czyli głównie planuję znów zacząć chodzić na kirgiski oraz zacząć uczyć się gry na komuzie. Żeby zrealizować ten ostatni pomysł, udaliśmy się dzisiaj na poszukiwanie odpowiedniego nauczyciela. Dokąd? Oczywiście na bazar, bo na bazarze można znaleźć przecież wszystko! Te wszystkie rynki to zdecydowanie moje ulubione miejsca w Biszkeku, często tam chodzę, nic szczególnego nie kupuję, tylko się przechadzam i chłonę atmosferę. Uspokaja mnie to, ale też w jakichś niepojęty sposób oddziałuje na moją kreatywność. Na bazarze mam zawsze mnóstwo pomysłów i nabieram energii do działania. Może to przez te intensywne kolory, może przez mieszaninę najprzeróżniejszych zapachów, a może przez tych osobliwych handlarzy próbujących mnie zachęcić do nabycia czasem najbardziej niespodziewanych towarów. Wietnamska maść tygrysia na migrenę, zatoki i wszystko inne? Proszę bardzo. Skarpetki, które na etykiecie mają podobiznę uśmiechniętego Wenthwortha Millera? Żaden problem. Za każdym razem, kiedy tam jestem, przeżywam głęboki szok. Tym bardziej, że pomimo tej całej różnorodności bazary są w pewien dosyć monotonny sposób uporządkowane i chyba dzięki temu czuję się tam bezpiecznie. Nie ma chaosu, o nie, wszystko ma swoje miejsce. Nie wiem czemu, ale najbardziej uspokajająco działa na mnie rząd, w którym można kupić tylko marchew, cebulę i ziemniaki. Wszędzie takie same, wszędzie w tej samej cenie, wszędzie sprzedawane przez takich samych sprzedawców. Dobrze mi tam. Ale nie o tym miałam, tylko o tym jak poszły mi poszukiwania mistrza, który nauczyłby mnie grać na środkowoazjatyckiej gitarze. Otóż znaleźliśmy człowieka, który sprzedał nam komuz, który oczywiście bardzo się moją historią wzruszył i nawet trochę podekscytował. Trochę mnie to zdziwiło, bo nie spodziewałam się aż tak pozytywnej reakcji. Tak czy inaczej pan wykonał kilka telefonów, ale jako że dziś niedziela to ciężko szło. Obiecał jednak o mnie pamiętać, więc mam kolejny pretekst, żeby odwiedzić mój ukochany bazar w najbliższym czasie raz jeszcze! 

niedziela, 8 stycznia 2012

Dzień sto siódmy

Dzisiaj prawosławne Boże Narodzenie. Z tego powodu w mojej szkole mało uczniów było, nie potrzeba było  też zbyt wielu nauczycieli. Zwykle w takiej sytuacji odsyłają mnie do domu (bez kasy, a jakże), ale chyba moja pozycja ostatnio wzrosła, bo pozwolili mi zostać i poprowadzić coś, co się szumnie nazywa „video clubem”. Czyli że puszczam dzieciakom film i w razie potrzeby tłumaczę. Płacą mi za siedzenie zatem, nieźle. Tak myślałam, dopóki nie zobaczyłam zestawu filmów na dziś. Dwa razy (DWA RAZY!) obejrzałam Dodgeball (Ben Stiller? Serio?), Madagascar 2 oraz wybitnie nielogiczne dzieło o żonie podróżnika w czasie. Teraz doceniam moją „normalną” pracę. Naprawdę, rozmawianie z dzieciakami o życiu wychodzi mi chyba nienajgorzej i na pewno daje dużo więcej radości niż patrzenie na monstrualnych rozmiarów Bena Stillera.

Dostałam dzisiaj od moich uczniów prezent, naprawdę się wzruszyłam! Niestety postanowiłam się moją radością podzielić ze współlokatorami i pokazałam im, to co dostałam. A wiedzieć trzeba, że była to jakaś tradycyjna okaryna, która wszystkim bardzo, naprawdę bardzo się spodobała.


Okaryna - źródło radości współlokatorów i stresu sąsiadów. 


Wydaje to cholerstwo dźwięki o takiej częstotliwości, że sąsiedzi chyba niedługo zatęsknią za starymi dobrymi czasami, kiedy urządzaliśmy tradycyjne orgie, a nie koncerty. Przewiduję, że będzie jeszcze zabawniej, bowiem oprócz okaryny mamy jeszcze na stanie pianino, indyjski bęben i komuz. Podbijem świat naszą muzyką, nie mam wątpliwości!

Dzień sto szósty


Wybraliśmy się dzisiaj na poszukiwanie barowej siedziby naszego mieszkaniowego kolektywu. Dosyć mamy już siedzenia na kwartirze, trzeba znaleźć jakąś obskurną, tanią melinę, najlepiej taką, w której w ogóle nie ma obcokrajowców. Jedyna obowiązująca zasada – im gorzej, tym lepiej. No, może jeszcze, żeby blisko do domu było, bo te mrozy nas trochę odstraszają. Było kilka nieudanych prób, ale niestrudzenie przemierzaliśmy naszą długą ulicę. Wreszcie naszym oczom ukazała się wielka, drewniana buda o nazwie „Solone orzeszki” i gigantycznym kuflem piwa na szyldzie. To musi być to! Wnętrze nas zaskoczyło. Było naprawdę elegancko, obrusy, krzesła pokryte białą tkaniną (jak na wesele!), parkiet, didżej, kelnerki w mundurkach, klasa. Kilka par po czterdziestce pląsających w rytm lokalnych przebojów. Nie mogę sobie wyobrazić miejsca, w którym wnętrze tak bardzo nie współgrałoby z „zewnętrzem” jak w tym wypadku. Zatem wydawało nam się, że naprawdę znaleźliśmy nasz okropny, „w ogóle nie cool” bar. Wszystko było idealnie, dopóki miła pani nie przyniosła nam rachunku. Piwo samo w sobie było tanie, ale oczywiście dopadły nas ukryte koszta. Tak to tutaj się robi. Dziesięć procent napiwku doliczone automatycznie. To mogę zrozumieć. Zaskoczyła mnie jednak opłata za słuchanie muzyki i za możliwość użytkowania parkietu. Uwielbiam jednak Kirgizów i ich przedsiębiorczość, na wszystkim można tu zrobić interes. Cóż, chyba trzeba będzie zacząć szukać nowej meliny. 

Dzień sto piąty


Po serii spektakularnych wtop w tym roku wreszcie jakieś pozytywy. Byłam w pracy. Dostałam z powrotem moje ulubione grupy. Tęskniłam za nimi, naprawdę. I naprawdę było mi miło, że oni tęsknili za mną, że jeden z nich specjalnie poprosił, żebym to ja miała z nim indywidualne zajęcia. Mam satysfakcję, nie ukrywam. Chociaż oczywiście, pewne rzeczy się nie zmieniają. Mój „ulubiony” uczeń wciąż mnie kocha, wciąż chce się ze mną ożenić i zrobić ze mnie muzułmankę. Niedoczekanie. Dzisiaj pierwszy raz po powrocie przypomniałam sobie tak dobitnie, jaki to jest specyficzny kraj.  Zapytałam jedną dziewczynę, o największe marzenie na przyszły rok. Odpowiedziała, że jedyną rzeczą, którą pragnie, jest to, żeby jej starsza siostra znalazła męża. Ma już bowiem dziewczyna (czy raczej – stara kobieta) lat 33. Kiedy poprosiłam dziewczynę, żeby mi to jakoś uzasadniła, spodziewałam się, że znowu usłyszę to samo – że kobieta bez męża nie może być szczęśliwa, że przecież trzeba mieć rodzinę, że inaczej nie można, że rodzice cierpią itp. Odpowiedź mnie jednak zaskoczyła. Otóż nieposiadanie męża (= dziewictwo, wiadomo) szkodzi zdrowiu. Z lekkim rumieńcem dziewczę stwierdziło, że przecież trzeba, że „te sprawy” i że generalnie siostrze hormony na mózg się rzuciły. Prawda to pewnie, ale się nie spodziewałam, że coś takiego tutaj usłyszę. Smutne to. Kobieta zapewne sukcesy na wielu polach osiąga, ale i tak jej nikt nie traktuje poważnie, bo – uwaga uwaga – nikt jej nie rucha. Sorry za wulgarność, ale czasami jestem w zbyt dużym szoku, żeby dbać o poprawność, styl i język. Ciężko być kobietą w tak patriarchalnym społeczeństwie. 

Dzień sto czwarty


Wciąż nie pracuję. Wciąż nie mamy Internetu. W oczekiwaniu na rewolucję obejrzeliśmy wczoraj pięć filmów (w tym jeden z Ryanem Goslingiem, ha!). Postanowiliśmy się jednak ogarnąć i bardziej towarzysko rozwinąć.  Zorganizowaliśmy się zatem i zarządziliśmy akcję „wyjdź do ludzi, poznaj nowych przyjaciół”. Byliśmy w kawiarni (miałam atak śmiechu, ale nikogo poznać się nie udało). Potem poszliśmy ze znajomą Kirgizką do kina na – biczuję się, naprawdę – Alwin i wiewiórki 3 z ruskim dubbingiem. Coraz gorzej ze mną. Potem pojechaliśmy do baru, spotkaliśmy tam się z trójką znajomych Amerykanów. Piwo marki Brahma (ach, te wschodnie klimaty nie robią mi dobrze) sprawiło, że zamiast zyskiwać nowych przyjaciół, przez dwie godziny dzieliłam się moimi teoriami na temat tego, co myślę o Amerykanach i ich zdolnościach intelektualnych. Niedobrze, niedobrze. No ale przecież pamiętam, raz grałam z jednym ziomem zza Atlantyku w grę, w której trzeba było klikać na stany w Stanach i nie pokonał mnie, o nie! To chyba coś znaczy, czyż nie? Tak sobie racjonalizuję, że z siebie zrobiłam debila, bo jednak wmawianie członkom Korpusu Pokoju, że ich nie interesuje świat jest przesadą, kurde. Po wszystkim ładnie przeprosiłam i chyba jest ok. Limit jednak społecznych porażek już wykorzystałam w tym roku. Koniec tego. 

Dzień sto trzeci


Tropienia mrocznej strony Biszkeku ciąg dalszy. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że według różnych mądrych politologów i internacjologów (dziwne słowo, zaiste) Kirgistan jest jednym z miejsc, wktórym w 2012 może wybuchnąć wojna. Generalnie się z tym nie zgadzam i uważam to za mało prawdopodobne, ale tak czy inaczej ziarno niepewności zostało zasiane. Trochę sobie z tego robimy żarty, ale trochę popadamy w paranoję. Znowu szukamy znaków i symptomów rewolucji. Nawet nam się to układa w logiczną całość. Po pierwsze nie mamy Internetu (odcinają nas od świata, niedobrze). Po drugie nasz współlokator, który Internet naprawić mógłby, nie odpowiada na telefony. Niby nic, ale ostatni raz był widziany w Osz, a tam jak wiadomo rozpoczynają się wszelkie rozruchy i rewolucje. Po trzecie nikt z nas nie pracuje. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Ja codziennie wieczorem dzwonię do szefa i dowiaduję się, że następnego dnia mam zajęcia. Potem około południa dostaję telefon, że jednak nie, ale że na pewno jutro. Zawieszenie i chaos, a chaos zawsze oznacza kłopoty. Wreszcie po czwarte i najważniejsze, w sklepach zabrakło lebioszek, czyli tradycyjnego środkowoazjatyckiego okrągłego chleba. Kiedy nie ma lebioszek to już naprawdę znaczy, że koniec świata jest bliski. Tak to wszystko piszę półżartem, ale prawda jest taka, że od tej bezczynności już trochę wariuję (tak wiem, pracoholizm zaawansowany). Poza tym czuję się zmanipulowana przez media. Jest to banał nad banały (jak wszystko co ostatnio mam w głowie), ale czuję, że moje postrzeganie rzeczywistości zależy od tego, co czytam, zwłaszcza jeśli jest to napisane przez Mądrych Ludzi (wiadomo, siła autorytetu). Niby analizuję, niby odsiewam, niby przemyślenia jakieś mam, ale koniec końców i tak tropię rewolucję, bo się naczytałam dziwnych rzeczy. 

Dzień sto drugi


Po przeżyciach dnia poprzedniego dzisiaj czas na odrobinę spokoju. Postanowiłam dać sobie trochę wytchnienia od moich współlokatorów i udałam się na spacer. Samotny. Miałam ambicję, żeby z mojej dzielni dojść do centrum, czyli do głównego placu, Ala-Too. Ala-Too bowiem stanowi swoiste centrum życia tego miasta, można tam sobie na ławeczce przysiąść, obserwować grające fontanny (sezon letni) albo performance z udziałem Dziadka Mroza (sezon zimowy). Można też oczywiście obserwować ludzi, którzy również na ławeczkach sobie przysiadają i zajadają watę cukrową lub popcorn. Wszystko to można zrobić, jeśli oczywiście uda się uniknąć śmierci pod kołami rozpędzonej marszrutki. W centrum ulice są naprawdę szerokie (przypominają mi trochę gigantyczne arterie Bukaresztu) a przejście z jednej strony na drugą to naprawdę wyzwanie. Tak czy inaczej byłam gotowa się go podjąć i udać się na wspomniany plac pieszo. Wiedziałam, że to w sumie trochę daleko, ale w sumie uznałam, że może być z tego jakaś przygoda, no i nie będę musiała korzystać z tej upiornej komunikacji miejskiej. Z resztą Biszkek ma to do siebie, że topograficznie nie jest zbyt skomplikowany. Bardzo długie aleje, poprzecinane pod kątem prostym mniejszymi ulicami. Nie ma wąskich, dziwnych uliczek, nie ma zaułków, tajemnic nie ma. Jedynie monotonny krajobraz – stacja benzynowa (koniecznie Gazprom), supermarket (tylko Narodnyi) i fastfood (oczywiście Begemot). Wydawałoby się, że nie można się zgubić. Mnie oczywiście się udało. Doszłam do skrzyżowania jednej długiej alei z drugą, wiedziałam, że cel jest blisko, ale gdzie? Gdzie dokładnie? Do wyboru prawo, lewo albo prosto. Oczywiście udało mi się dopiero za trzecim razem. Taki miły spacer miał być, ale po raz kolejny okazało się, rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje. Aż mi to wjechało na ambicję, bo przecież nie możliwe, żebym się w takim prostym mieście zgubiła, no bez przesady. Przecież jakąś tam orientację w terenie mam. (Lata temu, gdzieś w Hiszpanii: „Bzim, według mapy po prawej powinien być kościół, a po lewej szpital. Nie ma? Do dupy ta mapa, na pewno dobrze idziemy”). W końcu się udało, satysfakcję miałam nieziemską. Chociaż szczerze mówić trochę mi to zajęło, aż współlokatorzy zaczęli się martwić, że zniknęłam na tak długo. Piszę o tym głównie dlatego, że po powrocie chciałam sobie szlaki moich wędrówek skonfrontować z  mapą gugla i przypomniało mi się o pewnej ciekawostce odnalezionej przez Michała M. Otóż Biszkek oglądany z góry to ni mniej ni więcej, tylko miasto szatana! Przy tym wszystkie żyły wodne, tajemnicze cieki i bioprądy wysiadają. Oto rozwiązanie zagadki, teraz już wiadomo co w tym mieście takiego jest, że życie wydaje się bardziej zagmatwane niż w innych częściach świata!


Dzień sto pierwszy


Dzisiaj o dobrych chęciach i o tym, gdzie można sobie je wsadzić, czyli jak idzie mi realizacja noworocznych postanowień oraz o pierwszej tegorocznej katastrofie.

Życie pod jednym dachem ze współlokatorami jest trochę jak związek romantyczny. Początki bywają nieśmiałe, bo chcemy się polubić, ale do końca nie wiemy jak się za to zabrać i czy nasze chęci zostaną odwzajemnione. Potem jest faza euforii. Jacy oni wszyscy są cudowni, najlepsi na świecie, mega ekipa! Później nagle się okazuje, że jednak nikt ideałem nie jest i jakieś wady wychodzą na jaw. Dopada nas proza życia. Niektórzy lubią sprzątać bardziej, inni mniej (kto zgadnie, do której kategorii należę?), niektórzy wstają o 7 rano, a niektórzy o 7 rano chodzą spać. Różnica wieku też mimo wszystko daje o sobie znać. Teraz pytanie, co się z tymi nowoodkrytymi irytującymi drobnostkami zrobi. Można przegadać, obiecywać poprawę, albo olać i mieć to wszystko gdzieś, skoro życie to coś więcej niż niepozmywane garnki. Chyba po prostu trzeba zaakceptować, że się różnimy i że to naprawdę niemożliwe, żebyśmy żyli tutaj w 7 osób i wszyscy wszystkich lubili tak samo, zawsze będą się tworzyć jakieś grupy i nie ma na to rady, naturalny to proces wszakże. Nie oburzam się więc, ale trochę cierpię. Dwóch moich ulubionych współlokatorów jeszcze ze świąt nie wróciło. Troje poszło na imprezę, taką trochę nie w moim klimacie, ale i tak raczej bym się nie przyłączyła, gdyż postanowienie nr 1. mówi „mniej imprez, mniej szaleństw, mniej alkagolu”. Ostatni ze współlokatorów szedł na kolację, na którą mogłabym nawet pójść, gdyby nie fakt, że miał tam być facet, z którym połączyło mnie zjawisko znane jako piorun z jasnego nieba, w niektórych kręgach określane jako pierdolnięcie. Motylki, przesadna egzaltacja, te sprawy. Postanowienie nr 2. mówi jednak „więcej mózgu, mniej serca porywów”, toteż zadecydowałam, że lepiej będzie spędzić spokojny, samotny wieczór w domu. Było idealnie! Skończyłam czytać „Imperium”, obejrzałam politologiczne „The Ides of March" (tak, wiem że Ryan Gosling jest teraz obiektem westchnień milijona kobiet, ale ja go pokochałam już za „Lars and the real girl”) oraz przeuroczy, przewspaniały film, który dostałam w prezencie urodzinowym (jakie to cudowne dostawać prezenty od kogoś, kto wie co lubię, dobrze mi!). Właśnie kiedy w tym błogim nastroju szykowałam się do snu, zdarzyła się katastrofa. Wróciła jedna z moich współlokatorek w towarzystwie swojego chłopaka. Oboje byli w stanie mocno wskazującym. Bardzo mocno. Poszli na górę, okupować nasz pokój. Trochę mnie to wyprowadziło z równowagi, ale nic no, dalej jestem kwiatem lotosu, keep calm i tak dalej. Kiedy już naprawdę chciałam iść spać, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i po prostu pana grzecznie wyprosić. Na górze jednak oprócz alkagolowego odoru i odgłosów pijackiego chrapania uderzył mnie widok gołej dupy. Tym sposobem mój spokój został zburzony kompletnie, chyba będę mieć traumę nawet. Podzieliłam się esemesowo nieszczęściem ze współlokatorem będącym na imprezie i odpowiedzi usłyszałam tylko krótkie „przyjedź tu!”. Dramatyczny wybór: 1. spać w jednym pokoju z obcym, pijanym chłopem; 2. spać w salonie na kanapie (niewygodnie, a i zasnąć pewnie byłoby trudno bo mi ciśnienie skoczyło); 3. pójść do klubu i złamać postanowienia, bo po pierwsze to było nie było impreza, a po drugie groziło mi dzielenie przestrzeni z obiektem „pierdolnięcia”. Mimo wszystko trzecia opcja zwyciężyła. Najlepiej jednak nie było, dość, że taksówkarz wziął mnie prostytutkę (ale luksusową, żeby nie było!), a na miejscu obiekt „pierdolnięcia” ukazał mi się w stanie wskazującym na bliskie stosunki z tą dziwką, tequilą. Życie, no. Będzie lepiej. 

niedziela, 1 stycznia 2012

Dzień setny


Sylwester świętowaliśmy u nas na kwartirze. Było epicko, nie ma co do tego wątpliwości. Chociaż pisać w sumie za bardzo nie ma o czym, bo te pijacko-towarzyskie ekscesy były co prawda śmieszne i momentami nawet porywające, jednak próba opisania tak, aby były interesujące dla osób postronnych jest z góry skazana na porażkę. Zatem sobie daruję. Tym bardziej, że podczas tej „wyjątkowej nocy” nie przyszły mi do głowy żadne warte uwagi refleksje na temat życia społecznego czy też natury świata w ogóle. Jedyne co mnie uderzyło, nie po raz pierwszy z resztą, to ignorancja Amerykanów, ale o tym też nie będę pisać, bo ten blog i tak jest już momentami zbyt rasistowski i pełen uprzedzeń. W tym roku zatem może postaram się pisać jakoś bardziej politycznie poprawnie i pozytywnie. Będę szukać w ludziach dobra, o tak! Powinno to być chyba kolejne postanowienie do mojej magicznej listy. Zaraz obok tego, że obcokrajowcom jednak nie można dawać Żubrówki. Jednak moje rumuńskie doświadczenia niczego mnie nie nauczyły. Pamiętam jak w tamtym roku poważni i stateczni rumuńscy pracownicy banków i korporacji raczyli się tym polskim trunkiem. Straty na kwartirze były ogromne (wyrwanie umywalki ze ściany do tej pory wzbudza mój podziw), a z łazienki przez kilka godzin dochodziły dźwięki tak okrutne, jakby na kimś odprawiano co najmniej egzorcyzmy. Chociaż w sumie impreza miała też dobre skutki, i to całkiem długofalowe – jeden z obecnych tam gości do dzisiaj nie tyka alkoholu. Tak czy inaczej, w tym roku nie było aż tak dramatycznie, ale co poniektórym wyraźnie żubróweczka nie posłużyła. Jednakże jak wiadomo, Sylwester bez ofiar to Sylwester nieudany, zatem nie ma co marudzić. Zasadniczo podobało mi się. Odbyłam kilka ciekawych rozmów, poznałam kilku interesujących ludzi, zawarłam noworoczny deal z moim osobistym kirgiskim prorokiem (tym, który miał wizję, że moje życie się zmieni do lutego dramatycznie, i to na lepsze!) i nawet zgodnie z lokalną tradycją odprawiłam zabobon polegający na paleniu kartki, na której zapisane są życzenia na nowyj god oraz spożywaniu popiołów pozostałych po tejże. No dobra, może nie było tak do końca zgodnie z tradycją, bo zamiast o północy zrobiliśmy to o 3, a popioły zamiast z szampanem piliśmy z herbatą, ale chyba się liczy. Tak czy inaczej mam nadzieję, że ten nowy rok, w którym to podobno nastąpić ma koniec świata (Majowie przepowiedzieli w końcu) jak i mój osobisty koniec tudzież przełom (bo jak wiadomo kończę w tym roku lat – uwaga uwaga – 25), będzie trochę lepszy od poprzedniego, trochę spokojniejszy i że ja sama trochę mniej neurotyczna będę, o tak. Tego życzyć mi należy. Z Nowom Godom!