niedziela, 19 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty siódmy


Mimo, że od prawie pół roku  mieszkam w Kirgistanie, nie zapomniałam o mojej fascynacji Rumunią. Ostatnio czytam wspomnienia człowieka, który w latach osiemdziesiątych był korespondentem PAP w Bukareszcie. Kiedy przyjechał do królestwa Ceausescu po raz pierwszy i przemierzał jego ogrom, jego uwagę przykuły porozstawiane co kawałek tablice z napisem „drum bun”. Dziwił się niezwykle, że Rumuni to taki uczciwy naród, który lojalnie ostrzega przed fatalnym stanem dróg. Dopiero po jakimś czasie jakiś życzliwy człowiek wyjaśnił rzeczonemu korespondentowi, że „drum bun” oznacza „dobrej podróży”, a nie „uwaga! wyboje”.
Ta urocza anegdota przypomniała mi po raz kolejny, jak ważna jest nauka języka kraju, w którym człowiek postanawia zatrzymać się na dłużej. Nie tylko dlatego, że – jak każdy  pewnie emigrant wie – nie ma co liczyć na to, że ludność lokalna będzie posługiwać się angielskim. Przyczyn, dla których warto uczyć się dziwnych języków jest jednak więcej i nie wszystkie są tak oczywiste jak „potrzeba komunikacji”. Nie chodzi przecież tylko o to, żeby pójść do sklepu i być w stanie kupić sobie bułkę. Bez języka nie da się tak naprawdę poznać kultury i takiego prawdziwego, lokalnego, codziennego życia. Uważam, że język odzwierciedla to, co dla danego narodu jest naprawdę ważne. Na przykład w kirgiskim używa się wielu słów na określenie członków rodziny – starszy brat, młodsza siostra, żona brata matki… Na początku ciężko mi było się w tym połapać i dziwiłam się, dlaczego nie można po prostu powiedzieć „brat” i jakoś tego uprościć. Wbrew pozorom jednak, ta skomplikowana struktura ma jednak sens i znaczenie, bo odzwierciedla to, co jest tutaj ważne, czyli powiązania rodzinne, które wciąż dla wielu ludzi tutaj stanowią najważniejszą wartość w życiu. Uważam, że to urocze, że do obcych ludzi – na przykład do kierowcy marszrutki – nie mówi się „proszę pana”, a „wujku”. Nasze polskie „proszę pana”, a już w szczególności angielskie „sir” , wydaje mi się jakieś takie wiernopoddańcze.
Wszystkie te rzeczy mogę obserwować dzięki temu, że wreszcie zaczęłam się porządnie uczyć kirgiskiego i jakoś mi to idzie lepiej. Wspaniałą mam satysfakcję, kiedy mogę coś prostego powiedzieć, choćby do moich uczniów. Od razu widzę, jak zmienia to nasze relacje, a w szczególności ich nastawienie do mnie. Awansowałam ostatnio z trochę obcej i lekko ignoranckiej „pani z zachodu” na swojskiego zioma, z którym można po kirgisku ponarzekać na jazdę marszrutką. Od razu chętniej ze mną rozmawiają, dzięki czemu z pewnością mogę się więcej o Kirgistanie nauczyć i więcej przeżyć. Poza tym nie ukrywajmy, kirgiski jest mega hipsterski! 

wtorek, 14 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty szósty


Walentynki. Nie odczuwam co prawda odruchu wymiotnego na widok serduszek, ale wielką fanką nie jestem. Kirgistan jest na tyle alternatywny i nie skażony popkulturą, że wydawał mi się idealnym miejscem do tego, żeby tego dnia w ogóle nie obchodzić.  Fakt, że tutaj walentynki nie są zakazane, a od połowy stycznia nie trąbi się o miłości i nie umieszcza w każdym możliwym miejscu romantycznych dekoracji okazał się jednak złudny. Bo jednak walentynki się obchodzi i to do tego stopnia, że większość nauczycieli w mojej szkole dostało z tej okazji dzień wolny. Ja postanowiłam ten czas wykorzystać na spotkanie z moim ulubionym ex-uczniem. Prosta niby rzecz, a okazała się nie lada wyzwaniem. Po pierwsze cholernie trudno było znaleźć jakieś miejsce. W moim ulubionym barze o wdzięcznej nazwie goliłud trzeba było uiścić depozyt, co w praktyce oznaczało, że każde z nas musiałoby przepić około 20 dolców. Zdrowie już nie to, żeby we wtorek za tyle wypić, o nie.  Udaliśmy się zatem na poszukiwanie alternatywy. W ogromnej, taniej  i spokojnej chińskiej knajpie –  dzikie tłumy i oczywiście brak miejsc. Dziwi mnie to, bo jak już spędzać walentynki, to dlaczego w takim podłym w sumie miejscu? Kolejna miejscówka – piwniczny, mroczny bar, przystrojony serduszkami i świeczkami do porzygu. Oczywiście wszystkie stoliki zarezerwowane. Tak więc chodziliśmy tak po mieście chyba z godzinę i w miarę oddalania się od centrum rosła też nasza frustracja. W końcu postanowiliśmy dać sobie ostatnią szansę i zajrzeć do jakiejś przypadkowej jadłodajni. Okazało się to chyba najlepszym wyborem wszechczasów, nie mogłabym sobie wyobrazić bardziej alternatywnych walentynek! Knajpa mimo swojego dziwnego wystroju – wielkie, przypominające palmy kwiatki na środku, ściany i dach zrobione z jakichś patyków – była miejscem typowo kirgiskim. Nie chadzają tam oczywiście żadni Rosjanie, byłam zatem jednym białasem, co mi się tu tutaj w sumie rzadko zdarza. Czułam się jednak zadziwiająco swojsko, nawet wtedy kiedy kelnerka podeszła i zamiast przynieść nam menu po prostu zapytała „co?”. Co można zjeść w takim miejscu? Oczywiście szaszłyk! Jestem szaszłykowym fanatykiem, a ten dzisiejszy okazał się po prostu niewiarygodnie pyszny! Przygotowywany był naprawdę na zewnątrz, na ogniu nad jakimś archaicznym pewnie piecem, rozkosz! Mimo całego mojego entuzjazmu dla kirgiskiej kultury wciąż nie jem palcami, co więcej nawet sam widelec to dla mnie za mało, żeby wciągnąć taką górę mięsa. Tim zatem grzecznie poprosił o dwa noże. „Hę? Jeszcze jeden szaszłyk, tak?” – kelnerka wyraźnie nie zrozumiała tej nietypowej prośby. Kiedy wreszcie się dogadaliśmy, zniknęła gdzieś w odmętach kuchni, pomrukując coś pod nosem. Wróciła po kilku minutach z przepraszającą miną niosąc tylko jeden nóż i to w dodatku taki typowo kuchenny, niemalże rzeźnicki… Ot, różnice kulturowe.
Pod koniec udało nam się dorwać menu (jedno na całą knajpę). Tam oczywiście tradycyjne pozycje – sałatki, zupy, alkohole – a oprócz tego typowy tutaj wykaz opłat za zniszczenia. Za zbicie szklanki tyle, za talerz tyle. Do tego już się przyzwyczaiłam, jednak ostatnia pozycja doprawdy mnie rozwaliła. Opłata „za wymiotowanie na sali – sto somów”. Smacznego.
Przez te różne dziwne przygody walentynki 2012 uważam za towarzysko wyjątkowo udane oraz ekonomicznie korzystne, gdyż najedliśmy się mięsa, popiliśmy czaju i jeszcze zagryźliśmy lebioszką za jedyne 4 pln od osoby, ha! 

poniedziałek, 13 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty piąty


Wieki temu, w moim jakże burżujskim i elitarnym liceum mieliśmy obowiązkową naukę trzech języków obcych. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z rosyjskim. Sam język jakoś mnie nie zafascynował, zachwycił mnie jednak mój stary, radziecki profesor, tak wymagający, że niektórzy nie wytrzymywali presji. Jedna z moich koleżanek poległa przy odpytywaniu z alfabetu. A, be, we… i spotkanie z podłogą. „- O! Czy ona zemdlała? –Ależ nie, panie profesorze, ona zbiera grzyby”. Jak widać absurd otaczał mnie od wczesnych lat młodzieńczych. Ale nie o panu Kardynale miało być, tylko o Jurze, bohaterze podręcznika. Jura mnie fascynował. Słuchał dżazu, brodził pa internecie i przede wszystkim spędzał wakacje na daczy. Będąc w kraju post-sowieckim nie mogłam przegapić takiej okazji i tak jak bohater mojej młodości udałam się z chłopakami na daczę, rozkoszować się górskim, zimowym powietrzem i innymi atrakcjami.

Czterdzieści minut czekania na przystanku, czterdzieści minut jazdy marszrutką, czterdzieści minut pieszo i oto jesteśmy. Pośrodku niczego. Tylko góry, góry i śnieg. 




Zaopatrzeni w jakże tradycyjny asortyment niezbędny w tych warunkach atmosferycznych (kwas chlebowy, chińszczyzna, szoro, suszone jabłka, szisza) przystąpiliśmy do konsumpcji.




Potem postanowiliśmy zrealizować główny cel naszej wycieczki, czyli zjeżdżanie z górki. Niestety nie mieliśmy sanek, desek ani innych gadżetów. Jednak okazało się, że moi (byli) studenci są nieźle zaprawieni w bojach i przywlekli ze sobą pięć idealnie przyciętych kawałków linoleum. Zjeżdżanie na linoleum, jak można tego nie uwielbiać? 


Może prędkość nie robi wrażenia, ale za to widoki i atmosfera naprawdę niezapomniane! 



Po tych przygodach, przemarznięci nie na żarty wróciliśmy na daczę. W środku było tak zimno, że dosłownie nie dało się oddychać, a mokre ubrania zesztywniały tak, że można było używać ich jako broni. Zlokalizowaliśmy jednak kominek, który wyglądał dosyć podejrzanie. Stanęliśmy przed dramatycznym wyborem: albo zamarzniemy, albo się zaczadzimy. Niestety wybraliśmy tę drugą opcję. Że też wtedy nie przypomniałam sobie starej kaliskiej mądrości, która mówi, że lepiej siedzieć w chłodzie niż w smrodzie! Kominek oczywiście nie działał tak, jak powinien. Pokój szybko się zadymił do tego stopnia, że nie było widać niczego no i oddychać się nie dało absolutnie, musieliśmy zatem pootwierać okna. Skutek: i zimno, i śmierdzi. Potem radośnie odkryliśmy, że w sumie na dworze (na polu? :D) było cieplej niż wewnątrz i ostatnie chwile naszej wyprawy spędziliśmy ciesząc się słońcem i widokami. 



Generalnie wymarzłam jak nigdy, ale absolutnie był to jeden z najlepszych dni, jakie miałam w Kirgistanie! Dacza for ever!

Dzień sto trzydziesty czwarty


Czy posiadanie szerokiej wiedzy ogólnej, jakiegoś elementarnego pojęcia o otaczającym nas świecie ma jeszcze jakieś znaczenie? Chyba jestem starej daty, bo uważam, że to bardzo ważne. Może przesadzam, nie wiem. Jest wielu ludzi, którym brak podstawowego rozeznania wcale nie przeszkadza, wielu rzeczy nie wiedzą i jakoś nie czują się z tego powodu zażenowani. Ja natomiast mam nieustanną ochotę dramatycznie sobie zakrzyknąć, że nie poznaję tego świata, że to nie jest miejsce które znam i w którym chcę żyć. Przykład z dzisiaj: zapytałam szesnastoletnią dziewczynę, gdzie chciałaby pojechać. Do Nowego Jorku, wiadomo. A w jakim to kraju? W Londynie. Z głębokiego szoku wyrwała mnie inna uczennica, która wyśmiała tę jakże błyskotliwą odpowiedź, stwierdzając, że nju jork to oczywiście w amerykańskich sztatach jest. Uff, jest nadzieja dla świata, pomyślałam. Przedwcześnie. To bardziej ogarnięte dziewczę także zapytałam o wymarzony cel podróży. Do Paryża by chciała. A w jakim to kraju? W Londynie. Nie mam słów.
W innej grupie miałam dzisiaj bitch fight jak się patrzy. Poszło o to, jakie miasto jest stolicą Turcji. Większość uparcie twierdziła, że Istambuł. Nawet się założyli o czekoladę i kazali mi rozstrzygnąć ten jakże dramatyczny spór. Powiedziałam im, że według mojej wiedzy stolicą Turcji jest Ankara, a żeby nie być gołosłowną pokazałam im odpowiedni artykuł z Wiki. Orzekli, że mam polski internet, na pewno nieaktualny, bo przecież każde dziecko kirgiskie wie, że stolicą Turcji był, jest i będzie Istambuł.

Ja w ramach swojej walki z ignorancją podjęłam kolejną próbę nauczenia się kirgiskiego. Tym razem się nie poddam, choćby mnie miało skręcić. Nauczę się tych wszystkich sufiksów, nie ma innej opcji. Moja nowa nauczycielka wydaję się lepsza od poprzedniej, obiecała, że nie będziemy rozmawiać o kołchoźnikach :]

Dzień sto trzydziesty trzeci


Decyzja podjęta, czynności wizowe wszczęte. Karmię się nadzieją, że lokalna biurokracja mnie nie powstrzyma i będę mogła zostać tutaj kolejne pół roku. Chciałabym bardzo, chociaż nie była to decyzja łatwa, bo z jednej strony tęsknię za Polską, a z drugiej strony w mojej głowie wciąż siedzą Te Dwa Miejsca, w których koniecznie muszę pomieszkać, nim osiądę na stałe. O ile w ogóle kiedyś osiądę. Była zatem opcja, żeby pożegnać się z Kirgistanem i udać się gdzieś, gdzie jest cieplej albo przynajmniej trochę inaczej niż tu. Zmienić otoczenie, poszukać nowych bodźców, zapomnieć o niepowodzeniach i znowu zacząć wszystko od nowa. Pokusa jest. Jednak chyba warto czasem zaryzykować i zostać gdzieś dłużej, zbudować jakieś trwalsze relacje z ludźmi i miejscem. Mieszkam tu prawie pół roku, a wciąż mam wrażenie, że nic o tym Kirgistanie nie wiem, jeszcze chciałabym tyle rzeczy zrobić, zobaczyć, przeżyć! Zatem postanowiłam zostać i nadal prowadzić tryb życia pół-osiadły. Nigdy pewnie nie będę jak ten facet, nie odwiedzę stu krajów przed trzydziestką. Wolę mieszkać i doświadczać. A że doświadczenia bywają różne, to już inna kwestia. Dziś na przykład w Kirgistanie było odczuwalne trzęsienie ziemi, zaiste dziwne to przeżycie.

Ktoś mnie ostatnio z Polski zapytał o moje plany. O to, kiedy wrócę, kiedy coś postanowię, kiedy znajdę normalną pracę, krótko mówiąc – kiedy zacznę prawdziwe życie? Bo podobno kiedy życie jest tak „bezstresowe” jak moje, to nie jest prawdziwe. A ja się nie zgadzam, ja protestuję, mnie jest dobrze tak jak jest. I to, co mam tutaj, na tym mroźnym końcu świata, jest prawdziwe. A plany? W sumie mi to wisi, mogę skręcać długopisy. 


czwartek, 9 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty drugi


Ma 25 lat. Jest politologiem, niedawno skończyła jeden z lepszych uniwersytetów w kraju. Prawie pół roku temu przyjechała do Biszkeku z nadzieją na ciekawą pracę i życie trochę bardziej ekscytujące niż dotychczas. W domu zostawiła kochających rodziców i nieco szalonego, trzydziestoletniego brata.

Nie, to nie ja uległam dziwnej pokusie mówienia o sobie w trzeciej osobie. To opis Asel, mojej bardzo dobrej znajomej, do której od początku czułam sympatię ze względu na to właśnie podobieństwo życiorysów. Podobieństwo, które przy bliższym poznaniu okazało się tylko pozorne. Ja bowiem naprawdę mam ciekawą pracę i życie trochę bardziej ekscytujące niż dotychczas. Asel nie. Dlaczego? Bo nie otacza jej magiczna aura obcokrajowca? Bo pochodzi z małego miasteczka nad Issyk-kulem? Bo nie ma wysoko postawionych krewnych ani znajomych? Bo może trochę za bardzo ufa ludziom? Bo jej rodzina jest zbyt konserwatywna? Powodów są pewnie miliony, ale kiedy ktoś ma 25 lat i dopiero zaczyna dorosłe życie, to nie obchodzą go socjologiczne teorie, rodzinne uwarunkowania ani bzdurne wytłumaczenia dla brutalnie prostego faktu, że jednym się udaje, a innym nie. Asel, mimo swojej raczej delikatnej natury, jest zatem teraz poważnie wkurwiona. Ile w końcu można próbować? Cztery miesiące temu znalazła wreszcie pracę. Co prawda tylko jako ekspedientka w spożywczym, ale przynajmniej oferowali jej zapłatę, a nie „dwumiesięczny bezpłatny okres próbny” jak w poprzednich miejscach. Pensja okazała się jednak gorzej niż marna, mimo że trzeba było na nią pracować czternaście godzin na dobę, sześć dni w tygodniu oraz święta. Asel, umęczona do granic i z początkami depresji, rzuciła tę pracę. Przyniosło jej to tylko chwilową ulgę, bo znając diabelską naturę swojej szefowej, przeczuwała zbliżające się kłopoty. Miała rację. Najpierw okazało się, że sklep boryka się akurat z „przejściowymi trudnościami finansowymi” i nie wypłacą jej zaległej pensji. Potem szefowa, skądinąd księgowa z dziesięcioletnim stażem, stwierdziła, że coś jej „się nie zgadza”, że brakuje pieniędzy w kasie i jest to oczywiście wina Asel. Teraz dziewczyna ma „dlug” opiewający na kwotę 200 dolarów, czyli pewnie niewiele mniej od tego, co zarobiła przez te całe cztery miesiące. Pracowała nielegalnie, więc nie ma absolutnie żadnej szansy, żeby ktoś tu coś komuś udowodnił. Skończy się pewnie na tym, że po prostu przepadnie jej ostatnia pensja, marne grosze dla których tak się zaharowywała. Poważnie wkurwiona Asel podjęła zatem decyzję o wyjeździe do Dubaju, bo tutaj już chyba nic dobrego na nią nie czeka.

Boże, jak to dobrze, że jestem z Polski. 

wtorek, 7 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty pierwszy


W ramach chorobowego kolejny raz postanowiłam się pogrążyć się w odmętach internetu, co jak zwykle mnie wzburzyło i zszokowało. I o tym dzisiaj będzie. Nie będę się jednak rozpisywać o szaleństwach byłego posła i byłego detektywa, ani o ACTA, ani nawet o kombajnach na Zalewie Wiślanym. Będzie natomiast o ataku zimy i protestach w Europie, biorobotach oraz kirgiskich planach zbawienia świata.

Jakiś czas temu pisałam o tym, że jeden z lokalnych polityków przepowiadał, że „zima nie będzie”. Spotkał się z brakiem zrozumienia, został wyśmiany, wręcz wyszydzony przez dziennikarzy-ignorantów oraz głupawych internautów zamieszczających w sieci paszkwile i zmanipulowane filmiki. Niedowiarki, uznali że jakieś marne minus trzydzieści świadczy o tym, że zima będzie. Otóż teraz się okazało, że się mylili, bo w Kirgistanie jest ciepło i jak na dłoni widać, że zima nie jest! Lokalny polityk zatem triumfuje. Zwołuje kolejną konferencję prasową, tym razem wspomaga się dwoma młodymi ekspertami-analitykami. Dla wzmocnienia efektu wszyscy trzej zakładają kołpaki – tradycyjne nakrycia głowy. Nic dziwnego, w końcu nadszedł ich czas, nadeszła godzina kirgiskiej chwały. Bo gdzie zima jest? W Europie, a jakże! Trzeba było się nie śmiać, kiedy on przepowiadał. On wiedział, że europejskie stolice wyglądać będą tak:



a także że nastąpią protesty, w wyniku których będą rozpisywane nowe wybory i upadać będą rządy! Ci, którzy tego charyzmatycznego proroka słuchali wiedzieli, że nastąpi kataklizm, toteż nie zdziwiła ich dzisiaj informacja, że oto po latach zmagań, nieskończonych głosowaniach nad wotum zaufania i walce politycznej, w wyniku masowego niezadowolenia ludu do dymisji podał się rumuński premier Emil Boc. (Swoją drogą dziwne to, że w niektórych krajach po protestach upadają rządy, a w innych po protestach premier zostaje człowiekiem roku). Czy wobec tych wszystkich wydarzeń jesteśmy straceni? Czy czekają nas wojny, rewolucje i epoka lodowcowa? Nie! Jest nadzieja w Kirgistanie, w energetycznym centrum wszechświata! Lokalny polityk bowiem we śnie otrzymał informacje, jak zbawić naszą cywilizację. Wiedzę tę spisał i umieścił w książce, a potem wysłał po jednym egzemplarzu Putinowi i Obamie. Oni przeczytają, zrozumieją, świat uratują. Wszystko będzie dobrze. Skąd ta pewność? Otóż zarówno rosyjski premier, jak i amerykański prezydent nie są ludźmi. Są biorobotami. Mają moc i ją wykorzystają w dobrej sprawie. Zatem mam gdzieś przepowiednie Majów i inne katastroficzne wizje. Świat jest bezpieczny.


Swoją drogą podobno biorobotów wśród polityków jest więcej. Jest nim z pewnością prezydent Rumunii, Traian Basescu, o czym wiadomo co najmniej od zeszłorocznych demonstracji w Bukareszcie. Teraz wszystko jasne. Nic dziwnego, że Boc musiał odejść - z biorobotem nie wygrasz.


Na koniec jeszcze kolejny bonus dla ruskojęzycznych, czyli зтма не будет-2:


poniedziałek, 6 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty


Trochę chyba wszyscy już mamy dość tego, że ze względu na ilość spożywanych zup chińskich nasze mieszkanie nazywane jest „noodle soup community”. Z tego powodu ostatnio zamiast jeść w domu, oddaję się kulinarnemu clubbingowi i poszukuję nowych smaków. Zajadam się zatem różnymi tradycyjnymi pysznościami kuchni środkowoazjatyckiej. I oczywiście nie mam tutaj wcale na myśli begemota (kirgiskiego macdonalda) ani KFC w lokalnej odmianie.



Wciągam natomiast nałogowo zawiesiste zupy na mięsie (szorpo), grillowane szaszłyki, różne odmiany pierogów (manty – małe, zasmażane pierożki, oromo – jeden duży pieróg z ziemniakami w środku), sycący lagman (długi makaron z mięsem, w wersji na sucho albo w zupie), tradycyjną kirgiską baraninę z kluskami (beszbarmak, czyli pięć palców – nazwa pochodzi oczywiście od sposobu jedzenia),  i blincziki, czyli słodkie naleśniki  ze śmietaną (swoją drogą słowo „bliiin” jest tu chyba najpopularniejszym przekleństwem). Wszystko to zagryzam tradycyjnym okrągłym chlebem – lepioszką, oraz popijam herbatą. Picie „czaju” w Azji to bardzo ważny społecznie rytuał i nie można tego robić tak po prostu. Trzeba znać zasady. Na przykład przy nalewaniu nigdy nie napełniamy naczynia do pełna – to oznacza brak szacunku dla gościa. Podając czarkę należy używać dwóch rąk – jedną chwytamy naczynie, drugą trzymamy się za nadgarstek, tak żeby nic się nie zatrzęsło ani nie rozlało (sposób koreański). Herbaty nie wychyla się do końca. Resztki zlewa się najpierw do jednej, dodatkowej czarki stojącej na środku stołu, a potem z powrotem do czajnika. Jedno jest pewne. Kiedy skończy się mój pobyt w Kirgistanie będę fanatykiem picia herbaty i jedzenia baraniny, do czego wszystkich gorąco zachęcam.
Dzisiaj zatem, w ramach kącika kulinarnego, przepis na moje absolutnie ulubione danie lokalne – plow. Tak wygląda ten absolutnie genialny przysmak urządzony przez mojego współlokatora:


Składniki:      
4 szklanki ryżu
75 dag baraniny (ew. wołowiny/cielęciny, ale należy absolutnie powstrzymać się od spożywania wieprza)
4 duże marchewki
2 cebule
2 ząbki czosnku
sól, pieprz, papryka ostra

- mięso pokroić na małe kawałki i usmażyć
- przełożyć do dużego garnka
- dodać startą na „średnich oczkach” surową marchewkę i posiekaną w kostkę cebulę i czosnek
- smażyć wszystko ok. 5 minut, poczym dodać ryż (można go wcześniej zamoczyć w wodzie)
- całość zalać wrzątkiem i gotować na wolnym ogniu ok. 40 minut

A potem kuszać kuszać kuszać!

Dzień sto dwudziesty dziewiąty


Chorować w Kirgistanie nie jest łatwo. Niestety, zdarzyło się i mnie. O dziwo, przetrzymałam w doskonałym zdrowiu mrozy trzydziestostopniowe i brak ogrzewania, a dopadł mnie jakiś wirus, kiedy zrobiło się ciepło, miło i przyjemnie, czyli temperatura wzrosła do minus dziesięciu. Udałam się do apteki w poszukiwaniu czegoś, co by mnie postawiło na nogi. Niestety okazało się, że ferweksu nie znajut, teraflu znajut, ale sprzedają tylko na receptę. Pani magister na moją obolałą i rozgorączkowaną baszkę mogła mi jedynie polecić jakiś podejrzanie tani specyfik do picia.




„Proszek na grypę i przeziębienie” pani bardzo polecała, twierdząc, że jakoś jest doskonała, bo „złota gwiazda” wyprodukowała została według wietnamskiej receptury. Pewnie zawiera tę dziwną maść tygrysią, co to na wszystko pomaga niby. Ja jednak po lekturze znajomego bloga i opowieściach o wietnamskiej pleśni, co dopada klawiaturę laptopa, podchodzę do tamtejszych wyrobów z największą nieufnością. No ale baszka bolała, zatem zażyć trzeba było. Nie wiem, czy tam narkotyki były,  czy też moja psycha mi płatała figle, czy gorączka mnie dopadła. W każdym razie miałam sen. Właściwie to kilka. Śnił mi się mianowicie Maciej Zakościelny, pijący wódkę w moim ulubionym klubie w Biszkeku, który dodatkowo załatwił mi robotę – rolę w koreańskim serialu dla nastolatek. Prawie zrobiłam karierę, ale przyszedł mój ulubiony wrocławski Pan z Papierniczego na Piastowskiej i powiedział, że już po osiemnastej i zamyka. Co jest absolutnie niemożliwe, gdyż jak wiadomo „na Piastowskiej do dwudziestej”.  Mam nadzieję, że z moją psychą jest w porządku i że te mroczne wizje były jednak spowodowane tym tygrysem wietnamskim. Kto wie, może się okaże, że to cholerstwo halucynogenne jest, zacznę rozprowadzać i zbiję majątek? Muszę wypróbować na współlokatorach. 

niedziela, 5 lutego 2012

Dzień sto dwudziesty ósmy


Mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o moją pracę. Czasem mam ochotę tę mroczną budę podpalić, a następnie urządzić alkoholową orgię pośród zgliszczy. Albo pozabijać moich uczniów. Tak jak wtedy, kiedy pięciu dwudziestoletnich ekstremistów zaczęło najeżdżać na małą dziewczynkę, która ośmieliła się jednemu z nich przerwać. Jak mogła? Czy nie wie, że jak mężczyzna przemawia, to kobieta słucha? No ale czego można się po takiej spodziewać? Ma już 12 lat, a nie umie czytać Koranu. W końcu ojciec Uzbek, nie ma się zatem czemu dziwić. Doprowadza mnie takie ględzenie do szału. Na litość, to przecież jest talking club a nie medresa! Rzadko mi się zdarza tak otwarcie denerwować na moich uczniów, ale tym razem im oznajmiłam, że to są moje zajęcia i ja ustalam zasady, się nie podoba, przychodzić jeden z drugim nie musi.

Ale nie o tym miało być, tylko o tym, że czasami tę pracę uwielbiam. Zdarzają się takie dni, kiedy wszystko idzie świetnie. Szef mnie unika, człowiek, któremu powiedziałam, że myślę że jest gejem nie próbuje wyprowadzić mnie z błędu starając się mnie poderwać na tanie chwyty. No i dzieciaki – czasami są cudowne. Dzisiaj na przykład rozpływałam się nad uroczym dziesięciolatkiem, który opisując 20letnią dziewczynę ze swojej grupy, stwierdził, że jest stara. Uwielbiam to dziecko, naprawdę. Ostatnio na gramatyce uczyli się, jak odczytywać godziny. Lena wytłumaczyła im różnicę między zegarem cyfrowym a analogowym. Nurik jednak stwierdził, że to zbyt skomplikowane i on zupełnie nie rozumie czym jest tan cały „anal clock”. Nie mogę Nurika nie kochać, nie mogę.
Poza tym dzisiaj grałam z dzieciakami w grę, w której przegrani dostawali różne kary (nazwali je polishment zamiast punishment, cóż). Biegaliśmy, skakaliśmy i udawaliśmy słonie. Popłakałam się ze śmiechu słuchając czternastolatka z mutacją śpiewającego Adele. Zawodził tragicznie, ale była to kwestia honoru, bo koledzy mu grozili, że jeśli nie zaśpiewa, to znaczy, że jest dziewczyną. Czasem w imię wyższych celów trzeba się poświęcić. Na zakończenie dnia miałam jeszcze chłopaka, który próbując wyjaśnić koleżance, czym jest tornado, poprosił ją, żeby wyobraziła sobie wirujące krowy. Poza tym był jeszcze czterdziestolatek , który opowiadając o hobby swojej grupowej koleżanki (lat 15) stwierdził, że dziewczę czyta regularnie Komsomołską Prawdę. Cosmo, Komso, można się pomylić, prawda.

Przyznaję zatem, niektórych moich uczniów uwielbiam. Dopuszczam się przez to czynów haniebnych, bo z kilkoma z nich się spotykam na gruncie zupełnie towarzyskim. Z jedną dziewczyną chodzę na kawę, z drugą na zakupy, wygłupiam się z chłopakami (w końcu podarowali mi okarynę oraz czytają bloga, jak mam ich nie uwielbiać). Na szczęście większość z nich to już moi byli uczniowie, więc chyba to nic takiego strasznego, przynajmniej taką mam nadzieję J

Dla tych, którzy tak pragną zobaczyć moje nowe blond wcielenie a la kurczak, wrzucam zdjęcia z mojej ostatniej nasiadówki z chłopakami, podczas której przy paleniu sziszy odkrywaliśmy nowe zastosowania okaryny :D


Igor & Kurczak
w tle sprawne oko obserwatora dostrzeże zieloną głowę teletubisia zakupionego na odpuście w Wojkowie 


Edit:
Było tutaj jeszcze zdjęcie mnie wydmuchującej tytoniowy dym przy pomocy rzeczonej okaryny, jednak Michał stwierdził, że wyglądam jakbym "paliła narkotyki", zatem w trosce o moją internetową reputację dokonałam autocenzury. Mam nadzieję, że żaden złośliwiec nie zrobił screena i nie wykorzysta go w przyszłości rujnując moją Wielką Karierę Zawodową, którą kiedyś na pewno zrobię.

Dzień sto dwudziesty siódmy


To już chyba stało się tradycją, że kiedy mam trochę wolnego czasu, to udaję się na bazar. Jako, że dwa największe rynki, dordojski i oszski, już mi się trochę opatrzyły, dzisiaj postanowiłam poznać nową miejscówkę – bazar Ortosai. Nie jest duży, ale ma tę zaletę, że znajduję się blisko centrum i nie trzeba się gnieść w marszrutce, żeby tam dotrzeć. Można wybrać przejażdżkę trolikiem lub autobusem ufundowanym w darze przez Chińską Republikę Ludową. Bazar sam w sobie urzekł mnie niesamowicie. Oprócz typowej, „kontenerowej” części był też całkiem spory pchli targ. Swoją drogą to ciekawe, jak przy takiej pogodzie – bo wciąż jest mróz i mnóstwo śniegu – udaje się tym ludziom całymi dniami sprzedawać towary prosto z ułożonych na ziemi cerat. Widać są całkiem nieźle zaprawieni w bojach, bo nie sprawiali wrażenia bardzo cierpiących. Na tym pchlim targu kupić można bardzo różne rzeczy – stare gazety, śrubki, futra, pojedyncze buty. Mnie najbardziej spodobały się drobiazgi i pamiątki pozostałe ZSRR. Naprawdę dużo czasu spędziłam zatem na oglądaniu starych medali, znaczków, maleńkich przypinek sławiących sukcesy dawnego ustroju. Najbardziej zafascynował mnie mały, metalowy koń podpisany nie wiedzieć czemu „Estonia”. Wszystkie te starocie wydają się strasznie przypadkowe i niekiedy bezsensowne, chyba dlatego tak mnie fascynują. Z rozważań nad celowością socrealizmu wyrwał mnie jednak mój współlokator, który spośród tych dziwnych przedmiotów wyłowił tajemniczy, mały woreczek. Z iście dziecięcą ciekawością i niecierpliwymi pytaniami „szto eta” zajrzeliśmy do środka i znaleźliśmy … sztuczną szczękę. Trochę mi się zakupów odechciało.

Trochę jednak jeszcze połaziliśmy i bardzo się z tego cieszę, bo otóż udało mi się znaczący sukces językowy odnieść! Otóż jedna pani sprzedająca ciepłe, wełniane ubrania, próbowała namówić klienta do zakupu, przekonując, że oto zima będzie sroga, mroźna i śmiertelna niemalże. Ja to wszystko obserwowałam i ni z tego ni z owego wyrwało mi się, że przecież „zima nie budjet”! Jestem z siebie dumna, bo dzięki temu oto małemu, politycznemu powiedzonku, poczułam się wreszcie trochę jak lokals!

Po powrocie z targu spotkaliśmy się tradycyjnie z niezrozumieniem współlokatorów, bo wybraliśmy się tam po zakupy papiernicze, a wróciliśmy nabywszy po okazyjnych cenach wielki wór suszonych jabłek oraz:

1. Magnez na lodówkę z małpą pijącą alkohol
2. Bezsensowny breloczek z dzieckiem przechodzącym przez ulicę
3. Duży róg niewiadomego pochodzenia

sobota, 4 lutego 2012

Dzień sto dwudziesty szósty


Mój ostatni projekt, czyli wywiad z Panem Malarzem się ukazał w czeluściach internetu. Można zatem sobie poczytać i potem się chwalić w towarzystwie znajomych hipsterów i nie tylko, że się człowiek na kirgiskiej sztuce zna, a co. Polecam, вот KLIK 

Dzień sto dwudziesty piąty


Korzystając z nagłego polepszenia pogody (temperatura wg googla: minus pięć; odczuwalna: żar tropików) udaliśmy się na spacer. Pięknie było, napadało akurat sporo świeżego śniegu, po prostu idealnie. Oczywiście dopadła mnie przemożna ochota, żeby się w ten puch po prostu rzucić i poturlać jak szalona. Pomysł bardzo spodobał się towarzyszowi mojego spaceru, więc niewiele myśląc po prostu zaczęliśmy się tarzać jak dzieci. Z radosnego uniesienia wyrwał nas głos siedzącego na ławce nieopodal sąsiada, który piękną brytyjską angielszczyzną zapytał nas, czy to nie jest przypadkiem pierwszy raz, kiedy widzimy śnieg. Tak, kanieszna, my z Afryki, z Benina prijechali. Zastanawiam się jak to jest, czy naprawdę jesteśmy taką atrakcją jako cudzoziemcy? Wydaje mi się, że wyglądam na Ruską, Niemcy moi też nie mają facjat jakichś bardzo egzotycznych. Czemu zatem ludzie zadają nam takie absurdalne pytania i nie chcą rozmawiać w języku lokalnym, tylko po angielsku? Czuję się przez to jak odmieniec, jak obiekt jakiegoś chwilami naprawdę niezdrowego zainteresowania. Szkoda trochę, bo naprawdę chciałabym się poczuć jak lokals, ale chyba czas się pogodzić z tym, że to niemożliwe. Trudno, takie życie. Tak czy inaczej, z całej tej śnieżnej historii najbardziej podobało mi się zakończenie. Zasadniczo się zawstydziłam i zszokowałam, bo sąsiada nie widziałam. Pytałam zatem towarzysza, jak to możliwe, że człowieka nie zauważyliśmy. Okazało się, że on owszem zauważył, ale nie powiedział, bo nie sądził, że się przejmę. Świetnie. Uważają mnie tu za kompletnie szaloną. Nie mogę zaprotestować, prawda.