poniedziałek, 28 maja 2012

Dzień sto pięćdziesiąty szósty


Wieczór. Siedzimy z Maciejem na zagubionej ławce gdzieś w centrum i staramy się jakoś odprężyć mózgi po tygodniu pracy. Już dobrze po dziesiątej, a dalej gorąco i duszno, że aż powietrze się klei. Prześladuje mnie obsesyjna niemal myśl o gorącym prysznicu. Im bardziej sobie uświadamiam, że to się nie zdarzy przez najbliższe dwa tygodnie, tym bardziej nie mogę się od tego marzenia uwolnić. Nie myśl o różowym słoniu, kurde.

- Maciej, kiedy wreszcie będzie ta ciepła woda? Mój europejski tyłek nie zniesie dłużej takiego narażania na skrajne temperatury.
- Ja też nie czuję się najlepiej ganiając codziennie do łazienki z czajnikiem. Ale jak sobie przypomnę czasy, kiedy mieszkałem w Oszu, to przestaję narzekać. Wiesz, tam w niektórych dzielnicach woda jest zimna przez cały rok. A latem wyłączają ją w ogóle.

W Oszu, jednym z największych miast w Kirgistanie żyje się prawdopodobnie trudniej niż w Biszkeku. Położone na południu, przy granicy z Uzbekistanem miasto boryka się nieustannie z problemami na tle etnicznym. Uzbecy i Kirgizi, mimo wielu podobieństw, zasadniczo nie darzą się miłością i często z tego powodu dochodzi do niepokojów i zamieszek. W sumie obserwując sytuację polityczną w Oszu można niejako przewidzieć kolejne rewolucje, bo to właśnie tam przeważnie wszystko się zaczyna. W opowieściach Macieja, który mieszkał tam od dwunastego roku życia, Osz jawi się jednak jako miejsce szalenie ciekawe, również ze względu na trudne sąsiedztwo z Uzbekistanem. Urzekły mnie historie o oszskich bazarach na których można za bezcen kupić lokalne owoce i o  długich, gorących letnich popołudniach spędzanych w tradycyjnych pijalniach herbaty. Zafascynowały mnie też i zaintrygowały opowieści o łaźniach. W Biszkeku oczywiście też są, ale ponoć w sporej części, zwłaszcza te reklamowane jako „egzotyczne”, służą za przykrywkę dla nielegalnych burdeli. W Oszu natomiast uznawane są za tradycyjne miejsce spotkań z przyjaciółmi, a przesiadywanie w nich jest idealną okazją do dyskusji na tematy wszelakie. Podobno najbardziej typowy dzień wolny wygląda właśnie tak, że najpierw wyprawia się człowiek na bazar i robi niezbędne zakupy (czytaj: mięso), a potem udaje się do łaźni, w której oznajmia obsłudze, że oto przyniósł niezbędne produkty z których chciałby, żeby mu przyrządzono na przykład plow, który zje razem z przyjaciółmi kiedy już zakończą się rytuały kąpielowe. Za sprawą tych i innych opowieści dodałam Osz to listy miejsc, które muszę zobaczyć zanim opuszczę Kirgistan. Mimo wszystko ta historia z brakiem wody (każdego lata Maciej wraz z siostrą codziennie nosili ją wiadrami z beczkowozu) sprawiła, że mi trochę głupio się zrobiło, że tak narzekam na Biszkek, w końcu mogło być gorzej. Przepraszam zatem Macieja i postanawiam zamilknąć na wieki. 

- Daj spokój, Kasia. Te wiadra to też nie była jakaś wielka tragedia. Dużo gorzej żyło mi się w dziewiętnastym wieku.

Zdziwiłam się niepomiernie, bo Maciej według moich obliczeń urodził się w roku osiemdziesiątym ósmym i to tysiąc dziewięćset zasadniczo. Na podróżnika w czasie też mi raczej nigdy nie wyglądał. Upiera się jednak, że mała nadwołżańska wioska gdzieś w Kazachstanie, w której się urodził i wychował, wciąż mentalnie i technicznie tkwi w wieku dziewiętnastym. Trzydzieści kilometrów do najbliższego miasteczka. Czternaście kilometrów do pierwszej utwardzanej drogi. Porozmawiać przez komórkę można tylko stojąc na dachu najwyższego w wiosce domu. I Wołga, uchodząca w tym miejscu do Morza Kaspijskiego. Rzeka stanowiła dla miejscowych dzieciaków spore wyzwanie i największą rozrywkę. Oprócz tego, zwłaszcza w trudnych czasów końca Związku Radzieckiego, pomagała przetrwać. Latem Maciej z ojcem wypływał na ryby łódką, zimą leżał na grubym lodzie i łowił w przerębli. Wołga niosła też śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiosną, kiedy lód topniał, woda zalewała całą okolicę, niszcząc dosłownie wszystko na swojej drodze.  Niedbale wbite słupy chwiały się i upadały, przez co czasem i przez trzy miesiące nie było prądu.

Staram się to jakoś ogarnąć, wyobrazić i wizualizować, ale mimo uporczywych wysiłków wiem, że nigdy przenigdy nie będę zrozumieć, jak właściwie wyglądało i nadal wygląda Macieja życie.  To już nie są różnice kulturowe. Dzielą nas wszechświaty. 

piątek, 25 maja 2012

Dzień sto pięćdziesiąty piąty


W Polsce nieustannie słyszy się narzekanie na reklamy – za dużo ich na ulicach, zasłaniają budynki, zaśmiecają miasta. I często są po prostu brzydkie. Podzielałam ten dosyć powszechny pogląd. Zawsze drażniły mnie nieudolne billboardy, ale to, co oglądać można na ulicach Biszkeku bywa estetycznie bardziej porażające niż przedmieścia Częstochowy. 


Na początek dość specyficzne zestawienie – uroczo-chłopięco-niewinny Guldżigit Kalykow ze swoim „live show concert” (kirgiscy spece od reklamy wciąż uparcie wierzą, że jeśli na plakat wrzuci się kilka słów w alfabecie łacińskim to będzie bardziej „zachodnio”) oraz pani na rakiecie zachęcająca do kupna nowego energy drinka. Szczerze, mnie ta torpeda przekonuje :D

Stałym elementem Biszkeku są plakaty i ulotki reklamujące jedną z największych lokalnych atrakcji, czyli cyrk na wodzie. Zupełnie nie wiem, jak taka impreza wygląda, ale chyba to coś naprawdę wartego zobaczenia, skoro lekko psychodeliczne delfiny i osowiałe foki straszą z każdego dosłownie słupa, szyby autobusu i marszrutki.


Oprócz tego dosłownie na każdym rogu można natknąć się na kafejkę internetową, w której lokalna młodzież spędza długie godziny roztrwaniając somy na rozmowy przez komunikatory z kolegami z klasy. Te kafejki fascynują mnie prawie tak jak salony gier wideo – są zawsze ciemne, tajemnicze i nieodmiennie kojarzą mi się z szemranymi interesami w Polsce końca lat 90. Poza tym zupełnie nie wiem, jak to możliwe, że nie bankrutują, skoro większość młodych Kirgizów ma internet w komórkach. Może faktycznie to tylko przykrywka dla jakichś nielegalnych biznesów. Przy okazji – zupełnie nie rozumiem, czemu na każdym szyldzie obowiązkowo pojawia się znaczek internet explorera – ktoś jeszcze tego używa?

Jaki Paryż, taka wieża Eiffela 

Nawet podrabiana wieża Eiffla nie może się jednak równać temu jednemu ze sklepów, który prawie codziennie mijam, a którego szyld nieustannie dostarcza mi emocji i niemalże każe się zastanawiać nad sensem istnienia. Sklep ów sprzedaje ubrania i akcesoria dla dzieci. Z niewiadomych przyczyn nazwał się „Trinity” (że niby trójca?), a jako symbol obrał sobie owieczkę stojącą na łące. Niby nic, mnie jednak to zwierzę i sposób, w jaki na mnie spogląda, naprawdę niepokoi. Zwłaszcza w połączeniu z gigantycznymi zdjęciami psychodelicznych dzieci. Ja rozumiem, że tu marketing w powijakach, ale dzieci mogliby znaleźć jakieś mniej straszne (zwłaszcza boję się tego małego duszącego zebrę).





Na szczęście w Kirgistanie są też wynalazki naprawdę genialne w swej prostocie a jednocześnie zdumiewająco praktyczne. Jeśli zatem zmęczą człowieka osobliwości reklamowe stolicy, zawsze można sobie wstąpić do supermarketu i zakupić za 0,3 USD mały, plastikowy kubeczek. Nie, nie z jogurtem ale z wódą! Tzw. „100 gram” stojące na półce zaraz obok wina w kartonie to ponoć idealne śniadanie alkoholika. My co prawda nigdy nie próbowaliśmy z rana, ale jednego wieczora się skusiliśmy (w końcu lokalny przysmak). Smak co prawda odrażający, ale ekonomicznie oferta bardzo korzystna – za około sześć złotych polskich zakupiliśmy 100 gram oraz dwie paczki sucharów o smaku salami, fuck yeah!



Na koniec jeszcze jedna ciekawostka, która rozbroiła mnie doszczętnie. Na jednej z najbardziej ruchliwych ulic stołecznych jest przybytek o jakże uroczej nazwie „Royal”. Zupełnie nie wiem, co się tam mieści, zawsze obstawiałam albo restaurację albo burdel. W każdym razie, przybytek ten postanowił się zareklamować i wynajął dziewczynę, która w rytm najnowszych hitów muzyki rozrywkowej, wśród spalin ulicznych i dźwięków klaksonów tańczy na balkonie. Enjoy. 

                                       



wtorek, 22 maja 2012

Dzień sto pięćdziesiąty czwarty


Lubię wtorki. We wtorki pracuję tylko do wczesnego popołudnia, a potem mam czas na te wszystkie cudownie leniwe rzeczy. Wyprawa na bazar po świeże truskawki. Babski lunch i niekończące się plotki w amerykańskim barze, w którym nikogo nie dziwi fakt, że mówię po angielsku. Siedzenie w parku na trawie i wkuwanie kirgiskich słówek. Samotny spacer po gorącym i dusznym Biszkeku. Wypociny blogowe. Wtorki bywają idealne. Dzisiaj jednak harmonia mojego małego świata została brutalnie zakłócona przez koszmar wszystkich wynajmujących mieszkania – niespodziewaną wizytę właścicieli.

Przez osiem prawie miesięcy szczyciłam się, że nie dane mi było poznać pani właścicielki. Zawsze opatrzność nade mną czuwała i podczas nalotów byłam gdzieś poza domem. Trochę się dziwiłam opowieściom moich współlokatorów, którzy z przerażeniem snuli opowieści pełne grozy. Wyobrażałam sobie potwora żądnego krwi, a tu oczom moim ukazała się dziewczyna w moim wieku, w bardzo zaawansowanej ciąży i z trzylatkiem u boku. Miło i sympatycznie było tylko na początku, potem zaczęło się:

- czemu przyklejamy rzeczy na ścianach, olaboga, czy to jest NA KLEEEEEJ?

- dlaczego w kuchni jest sterta brudnych naczyń (po kolacji siedmiu osób, co ma być, jak nie sterta), zarastamy tutaj grzybem, który niedługo przejdzie do sąsiadów. Największa katastrofa biologiczna w historii Azji Środkowej normalnie.

- pani rozumie, że to jest inna kultura i że sobie lubimy rzeczy tak rozrzucać bezładnie, ale na litość, na tych półkach to przecież jest kurz!

- pretensji do chłopców oczywiście nikt nie ma, przecież wiadomo, że nie sprzątają bo to nie leży w ich naturze, ale trzy kobiety tu mieszkają, trzy! A w domu taki syf! Przynosimy z dziewczynami hańbę rodzajowi ludzkiemu.

- istnieje tylko jedno rozwiązanie. Musimy zatrudnić sprzątaczkę, która za jakieś niewiarygodne pieniądze będzie przychodzić raz w tygodniu i nam robić generalne porządki, bo inaczej zarośniemy brudem do reszty. Oczywiście dla nas to nie jest problem (inna kultura, znowu), ale komu oni potem takie zagrzybione mieszkanie wynajmą, no komu? Żadnej szanujący się Kirgiz na to nie pójdzie.

Oczywiście przybraliśmy standardową taktykę, czyli udawanie, że nie rozumiemy po rusku nic a nic. Zawsze ponoć pomaga, ale dzisiaj panią chyba poziom kurzu tak zszokował, że zapowiedziała swoją wizytę na wieczór, tym razem ma nadzieję, że zjawią się Kirgizi i będziemy mieć poważną rozmowę. Uprzedzając ewentualny posprzątaliśmy naprawdę gruntownie (trzy rundy do śmietnika!) i sporządziliśmy super profesjonalny grafik (chociaż moje imię z błędem, nigdy się nie nauczą!) 



Ciekawe czy to pomoże, czy też wyrzucą nas na bruk??


niedziela, 20 maja 2012

Dzień sto pięćdziesiąty trzeci


- Czy zamierza pani zostać w Biszkeku na stałe?
- Raczej nie. Życie tutaj jest zbyt stresujące.
- To czemu pani jeszcze tutaj siedzi, skoro tak jest niby trudno? Poza tym, proszę nie przesadzać, czym się tutaj stresować? Wystarczy przyzwyczaić się do jedzenia baraniny i pogodzić z myślą, że jeśli Kirgiz mówi, że będzie za pięć minut to najpewniej będzie za trzy godziny.

Pierwszy (oprócz Oli przybywającej regularnie ze swojego kazachskiego królestwa w ramach turystyki wizowej) spotkany przeze mnie w Kirgistanie rodak chętnie dzielił się swoimi przemyśleniami na temat różnic kulturowych. W pierwszej chwili oburzyłam się strasznie, tak jak bowiem większość pseudospecjalistów od nauk społecznych, gardzę wręcz wstrętnymi uproszczeniami i krzywdzącymi stereotypami. Lepiej przecież przeprowadzić gruntowną analizę, wszystko porozkładać dokładnie na czynniki pierwsze i szukać skomplikowanych wyjaśnień w historii, kulturze, religii oraz podziałach socjopolitycznych. Z drugiej strony, może jednak faktycznie nie warto się nad tym wszystkim aż tak dogłębnie zastanawiać, może tego wszystkiego wcale nie da się zrozumieć i nawet nie trzeba próbować. Może wystarczy sprowadzić wszystkiego te kulturowe trudności do jakichś absurdalnie prostych truizmów i pogodzić się z tym, że jest jak jest. Oczywiście panu profesorowi, wpadającemu do Biszkeku raz na pół roku na tydzień czy dwa, pewnie snuć takie teorie jest nieco łatwiej niż komuś, kto mieszka tutaj przez dłuższy czas. Mnie po ośmiu miesiącach wydaje się, że Kirgistan to coś więcej niż baranina. Coś dużo bardziej nieprzewidywalnego i czasami stresującego.

Nie, nie narzekam. Nie czuję się wyalienowana ani nie rozdziera mnie tęsknota za ojczyzną, nie odliczam też dni do powrotu (czy pewnie raczej do wyjazdu gdzie indziej). Wiedziałam, na co się decyduję i jest mi z tą decyzją dobrze. Męczy mnie już jednak trochę tłumaczenie wszem i wobec, że nie prowadzę tutaj życia beztroskiego, bo niby nie mam „prawdziwej” pracy, że sobie zwiedzam, odpoczywam i w ogóle żyję jak pączek w maśle oraz nie mam absolutnie żadnych prawdziwych problemów, albowiem nie posiadam na stanie męża ani dzieci. Oświadczam zatem, że jestem pączkiem ostatnio pogrążającym się w ascezie, w Biszkeku bowiem remontują rurociągi i z tego powodu w całym mieści wyłączyli na  miesiąc ciepłą wodę. Nasze mieszkanie jest niestety typowo studenckie, nie należymy zatem do klasy uprzywilejowanej posiadającej junkersy czy inne luksusowe urządzenia grzewcze. Zamiast tego mamy metody domowe.


W ramach wmawiania sobie, że jednak wcale mnie to nie boli, zrobiłam mały research i co się okazuje? Zimne prysznice są zdrowe. Na wszystko – na skórę, na koncentrację, na trawienie, ha! Nic tylko się cieszyć. Poza tym wszelkie niedogodności wynagradza mi fakt, że w Kirgistanie już w maju mamy supertanie truskawki i czereśnie, zazdrośćcie  :] 


czwartek, 17 maja 2012

Dzień sto pięćdziesiąty drugi


Niedzielny poranek. Pogoda wciąż lekko depresyjna, gorąco, pochmurno i nieustannie wygląda, jakby zbierało się na deszcz. Marzyłam więc tylko o tym, aby absolutnie nigdzie nie wychodzić i oddać się błogiemu lenistwu oraz refleksjom na temat natury wszechświata. Na szczęście jednak te plany godne starego człowieka pokrzyżował mój współlokator, który namówił mnie na spontaniczny wypad w góry. Naprawdę dobrze mi to zrobiło!

Na początek jednak dopadł nas odwieczny problem: jak wyjechać z Biszkeku? Zabawne, ponad 90% powierzchni Kirgistanu stanowią góry, są dosłownie wszędzie, ale żeby się w nie dostać nie dysponując samochodem to nie lada wyzwanie. Zaopatrzeni jednak w mapę, dobre chęci oraz kilka rad od lokalnych ziomków udaliśmy się na poszukiwanie marszrutki. Zabrało nam to sporo czasu, ale skończyło się naprawdę dobrze – znaleźliśmy „wesoły autobus” pełen Kirgizów jadących na piknik (albo bardziej na popijawę). Oczywiście wzruszeni naszym wciąż jeszcze lekko nieporadnym rosyjskim uznali nas od razu za przyjaciół i zawieźli na miejsce za darmo.

Nasza góra - ta "mała" po lewej

Po przyjeździe upatrzyliśmy sobie jedną górę już z daleka wyglądającą na fascynującą i postanowiliśmy ją zdobyć. Podkreślić trzeba, że góry w Kirgistanie są trochę bardziej dzikie niż w Polsce, raczej nie ma szlaków, zatem i przyrodę można bardziej odczuć i wyzwania większe. Pierwszą przeszkodą, która stanęła na naszej drodze na szczyt była górska rzeczka, taki ot, potoczek, niezbyt może głęboki aczkolwiek trochę rwący.
Przeszkoda pierwsza - rzeka 

Patrzyliśmy i myśleliśmy długo, jednak jedyną opcją wydawało się po prostu przejście na dziko. Szczerze, bałam się trochę, ale Aaron zastosował niezawodną metodę i zaczął się ze mnie śmiać. Od razu załączyło mi się  tradycyjne polskie „ja nie przejdę, kurwa? Ja?”. I oczywiście przeszłam, całkiem spokojnie i prawie bez stresu. Aż się sama sobie dziwie, kilka lat temu byłam przecież strasznym tchórzem, którego przejście przez płot za akademikiem przyprawiało o spazmy. A teraz proszę, ha! Oczywiście, jak można się domyślić, wyczyn był zupełnie niepotrzebny, pięć bowiem minut później można było przejść mostem, chociaż patrząc na jego konstrukcję miałam jednak pewne wątpliwości co do tego, która opcja była bezpieczniejsza. 

Most - wersja kirgiska 

Po przejściu przez potoczek okazało się, że na naszą górę oczywiście nie ma za bardzo szlaku. Jednak, jak mówi Aaron, nigdy nie możesz mówić, że nie ma drogi, czasami jest, ale po prostu zła. Lekko niesprzyjające okoliczności nas zatem nie powstrzymały przed przygodą i zaopatrzeni w kije przedzieraliśmy się przez krzaczory niczym przez dżunglę. Niestety znowu mam ręce pozdzierane strasznie i znowu moja studentka wygłosiła mi pogadankę o tym, że to nie wstyd szukać pomocy jeśli ktoś cię molestuje.

Trzeba się przedzierać przez dżunglę...

... ale humory dopisują :D

Po drodze, w momentach kiedy krzaki były jakby rzadsze, podziwiać mogliśmy naprawdę zjawiskowe widoki – wysoko w górach śnieg, resztki lodu gdzieniegdzie, wodospady, rwące potoki, dzikie konie, trafił nam się nawet suseł! Przede wszystkim jednak – żadnych ludzi, można się było zupełnie odizolować.



Lans na "lodowcu"

Kiedy wreszcie po długich bojach dotarliśmy do podnóża naszej góry okazało się, że to też będzie wyzwanie, na szczyt bowiem można się było dostać tylko dosyć intensywnie wspinając po kamieniach. Po drodze kilka razy sobie w myślach wyrzucałam, że na studiach zamiast chodzić na durny step trzeba było się zapisać na ściankę do pana Włodka i trochę się nauczyć podstaw, pewnie byłoby mi łatwiej. Mimo wszystko daliśmy radę. Po całym dniu chodzenia w deszczu umierałam co prawda ze zmęczenia, ale bardzo się cieszę, że jeszcze trochę siły i życia w sobie mam! 


Tak, jestem na tym zdjęciu

Na koniec oczywiście poszczęściło nam się raz jeszcze i zupełnie przypadkiem (a raczej pewnie magicznym zrządzeniem losu) spotkaliśmy po drodze wesołych podróżników, którzy podzielili się z nami herbatą i zaproponowali podwózkę do Biszkeku swoją imprezową marszrutką!

Marszrutka party crew!

(Wszystkie zdjęcia dzięki uprzejmości najlepszego ze współlokatorów) 



środa, 9 maja 2012

Dzień sto pięćdziesiąty pierwszy


Dziś dziewiąty maja, ostatnie z kirgiskich majowych świąt i zarazem chyba jedyne, które naprawdę się tutaj celebruje. Pierwszych dwóch, czyli święta pracy (pierwszy maja) i konstytucji (piąty maja) nie obchodzi się bowiem jakoś szczególnie, traktując je tylko i wyłącznie jako okazję do spotkań z rodziną, objadania się niemożliwą ilością mięsa i spożywania alkoholu. Słowem niczym majówka w Polsce. Dziewiąty maja, czyli rocznica „zwycięstwa nad hitleryzmem” tudzież zakończenia, jak tutaj mówią, „wielkiej wojny ojczyźnianej” to jednak zupełnie inna jakość.  Dzień ten obchodzi się hucznie i z pompą, a strategiczne przygotowania i świąteczna atmosfera odczuwalne są w mieście na co najmniej kilka jeśli nie kilkanaście dni wcześniej. Cóż, dla mnie osobiście to zupełna nowość, jako że w Polsce z przyczyn aż nazbyt oczywistych nie mamy zbyt wielu powodów do bicia pokłonów dziękczynnych bohaterskim żołnierzom Armii Czerwonej. Tak czy inaczej, chcąc chłonąć lokalną kulturę trzeba było mi odłożyć na bok narodowe sentymenty i postarać się zrozumieć znaczenie tego święta. 

Pierwszą rzeczą, która mnie zszokowała to popularność „dnja pabjedy” wśród młodych Kirgizów. Wszyscy dosłownie moi uczniowie zapewniali mnie, że to jedno z najważniejszych świąt w roku, że są dumni ze swoich przodków, którzy mężnie za ojczyznę (ZSRR?) walczyli, ratując świat przed Hitlerem, który chciał zniszczyć świat, dzieło swoje rozpoczynając od ataku na bezbronną i niewinną Polskę. Niestety, o tak historycznie nieistotnych szczegółach jak pakt Ribbentrop-Mołotow czy 17 września pamiętają (wiedzą?) tylko nieliczni. Lata sowieckiej propagandy jednak zrobiły swoje. Niemniej jednak w jakiś sposób fascynuje mnie, że młodzi ludzie tutaj są dumni ze swoich przodków i tak otwarcie to wyrażają. U nas spora część Polaków nie wie, czym była Bitwa Warszawska, nie mówiąc już o tym, żeby mieli w jakikolwiek sposób ochotę tę rocznicę świętować. Mało to hipsterskie widocznie. Tutaj natomiast już od tygodnia wszyscy gremialnie przypinają na nadgarstkach, torebkach i samochodach małe, rozdawane w supermarketach pomarańczowo-czarne wstążeczki, tzw. georgijewskie, wzorowane na ustanowionym przez Stalina Orderze Sławy. Kolor pomarańczowy symbolizuje wojenną pożogę, a czarny proch. 


symbol zwycięstwa na nadgarstku niemieckim, hmm

Oprócz tego już od rana zaobserwować można wzmożony ruch na fejsie. Wszyscy bowiem poinformować chcą, że pamiętają, przodków szanują oraz przepełnia ich duma.

obrazek z fejsa

Świętowanie to oczywiście nie tylko wstążeczki i internetowe manifestacje, ale także główne obchody na jednym z centralnych placów miasta. Z ciekawości zerwałam się skoro świt i o dziewiątej byłam już miejscu, żeby zobaczyć tę jakże zachwalaną przez większość moich lokalnych znajomych paradę wojskową. Oczywiście po raz kolejny przeklinałam się w duchu za moje europejskie podejście do czasu i punktualności, bowiem pierwsze pół godziny usłyszeć można było tylko nieustanne testowanie mikrofonu („adin, dwa tri, tri, tri, nie rabotajet!) oraz zobaczyć, jak rozgorączkowane nauczycielki raz po raz próbują ustawić w równe szeregi swoich ubranych w pionierskie stroje uczniów. Potem w sumie nie było dużo ciekawiej, ot chóralnie odśpiewywane pieśni wojskowe, weterani, kwiaty, w tle kilka armat oraz tradycyjne elementy piknikowe, czyli różowa wata cukrowa, płaczące dzieci i baloniki ze spondż bobem. Główny element, czyli przemarsz wojsk rzeczywiście robił wrażenie, aczkolwiek moja polska dusza nie może reagować entuzjastycznie na nic, co przypomina o sowieckich wojskach. Sorry, nie mogę i już.

(zdjęcia za 24.kg)


Po południu wybrałam się z Timorem na świąteczny spacer do centrum miasta i po raz kolejny nie mogłam wyjść z podziwu nad Ala-too. Ten wielki, betonowy plac z widokiem na góry doprawdy mnie fascynuje, sama nie wiem dlaczego. Absolutnie zdaję sobie sprawę, że podczas każdego dosłownie święta miejsce to wygląda tak samo (tłumy, balony, propagandowe plakaty oraz te dziwne konstrukcje, na tle których można sobie zrobić pamiątkowe zdjęcia). Nieważne, czy to dzień kobiet, Nooruz, Nowy Rok czy dzień zwycięstwa, zawsze jest tak samo, zmienia się tylko pogoda. Może to mnie tak cieszy, wreszcie coś stałego w moim kirgiskim życiu, nie ważne co się dzieje, Ala-too był, jest i będzie. Starzeję się chyba, kręcą mnie banały i przewidywalność, fuuu.


Tak czy inaczej,  pazdrawljaju was z dnjom pabjedy!

Tłumy i czerwona gwiazda na Ala-too

plakat propagandowy

a dla mniej tradycyjnych - impreza tematyczna