(Relacja z Uzbekistanu sie pisze, tymczasem swiezy kawalek)
Po ponad dwóch tygodniach z dala od miejskiego zgiełku powrót do
Biszkeku okazał się dość trudny. Mam z tym miastem problem – z jednej strony
bardzo w nie wrosłam, już nie przeżywam każdej jazdy marszrutką i z radością
eksploruję mroczne, pełne sprzeczności stołeczne zaułki. Z drugiej strony
czasem mam naprawdę dość tych dziurawych, słabo oświetlonych, zaplutych ulic i
przytłacza mnie duszna, małomiasteczkowa atmosfera. Postanowiłam zatem wypuścić
się w teren i dołączyć do wyprawy na Issyk-kul organizowanej przez jednego z
moich radosnych współlokatorów. Wyjeżdżałam bez jakichś wybujałych oczekiwań,
moje nastawienie było nawet lekko sceptycznie, nie mogłam bowiem zrozumieć tych
pełnych entuzjazmu peanów na cześć tego wielkiego jeziora wyrażanych przez moich
towarzyszy podróży oraz chyba wszystkich, którzy byli kiedykolwiek w
Kirgistanie. Wydawało mi się, że jestem jedyną osobą, która uważa Issyk-kul za przereklamowane. Jezioro
widziałam dwukrotnie – raz jesienią, kiedy to wydało mi się spokojnym,
aczkolwiek lekko wymarłym miejscem oraz raz latem – wtedy sprawiło na mnie
wrażenie trochę gorszego i bardziej kiczowatego Mielna, pełnego pijanych,
nowobogackich Rosjan i lokalnych prostytutek. Postanowiłam jednać dać temu
miejscu trzecią szansę, zwłaszcza że jak mówi Lukas „jeśli nie byłeś na
południowym, dzikim brzegu to nie wiesz, czym jest Issyk-kul”.
Dałam się zatem namówić na pięć dni rowerowej wyprawy, opisywanej przez
organizatorów jako lekka, łatwa i zupełnie relaksująca. Stawiłam się na miejscu
zbiórki pełna entuzjazmu, który jednak szybko zniknął, bo porównałam moje
wyposażenie z super profesjonalnym sprzętem pozostałych. Moje chińskie,
bazarowe trampki, własnoręcznie obcięte dżinsy i pożyczony śpiwór – wszystko to
zapakowane w typowy, niemal szkolny plecak, w porównaniu z ich koszulkami z
oddychających materiałów, rękawiczkami oraz wszystkomającymi sakwami sprawiło,
że poczułam się zgoła nie na miejscu. No cóż, tak to jest jak się jedzie w
teren z dwoma profesjonalnymi przewodnikami górskimi oraz kumplem, którego
hobby jest, a jakże, półwyczynowa jazda na rowerze.
Profesjonalisci... |
... i ignorant |
Ostatnim członkiem naszej wyprawy była Aljona – przesadnie kobieca
trzydziestokilkulatka z permanentnym makijażem. Dawała mi nadzieję, że nie będę
najsłabszym ogniwem, bo umówmy się, kto z permanentnym makijażem jest
jednocześnie miłośnikiem ekstremalnych wyjazdów, spania w brudzie, jedzenia zup
chińskich i przesadnego wysiłku fizycznego? Kolejny raz moje uprzedzenia z
hukiem roztrzaskały się o rzeczywistość – Aljona okazała się typem bardzo
sportowym i zupełnie niebojącym się wyzwań. Na szczęście była też wspaniałą
osobą i mimo że górowała nade mną fizycznie, litościwie nie komentowała mojej
zadyszki na stromych podjazdach ani strachu w oczach na kamienistych zjazdach i
wyprawiała się ze mną w góry, podczas gdy chłopcy oddawali się sportom
ekstremalnym, czyli w zależności od dnia piciu niewyobrażalnych ilości piwa
albo jeżdżeniu w tempie tak szaleńczym, że po pięciu minutach znikali z
horyzontu. Zasadniczo jak dorosnę, chcę być trochę jak Aljona, tylko bez
permanentnego makijażu – bardzo kobieca, a jednocześnie samodzielna, bardzo
odpowiedzialna, zorganizowana i nie tracąca głowy w trudnych sytuacjach.
Jeszcze mi sporo brakuje. Kiedy byłyśmy w górach od mojego roweru odpadł pedał,
co zasadniczo nie wróżyło dobrze na dalszą podróż. Moją reakcją było „O! Urwało
się” przechodzące w „Co robić? Jak żyć?” aż po jak zwykle przesadnie
dramatyczne „Zginiemy na tym pustkowiu i nikt nie znajdzie naszych ciał
zjedzonych przez dzikie kozy”. Na
szczęście Aljona ze swojej bardzo kobiecej torebeczki przypiętej do chudego
biodra wyciągnęła zestaw kluczy i brakującą część przykręciła, nie ubrudziwszy
przy tym zadbanych paznokci.
Ja, Aljona i dzikie krowy |
Przez cały wyjazd towarzyszyły nam przepiękne widoki – dzikie, zupełnie
puste plaże ciągnące się kilometrami oraz wysokie, ośnieżone górskie szczyty.
Było tak ciepło, że nawet czasem nie rozbijaliśmy namiotów, tylko rozkładaliśmy
na piasku karimaty i śpiwory.
Garnek zaginal nam w akcji, ale woda gotowana w butelce tez dala rade |
Jednego wieczora położyliśmy się wcześnie, około dziewiątej, w tym
cudownym momencie pomiędzy dniem i nocą, kiedy na zachodzie jezioro
rozbłyskiwało jeszcze ostatnimi promieniami słońca, na wschodzie lekko majaczył
ogromny, jasny księżyc, a dokładnie nad naszymi głowami zapalały się pierwsze
gwiazdy. Idealna sceneria, zwłaszcza jeśli dodać do tego fakt, że do tego
miejsca prowadziła tylko jedna, zupełnie magiczna droga – ponad dwukilometrowy
zjazd po piaszczysto-kamienistym dnie kanionu. Tej nocy zrozumiałam, że w
naturze wszystko ma sens, nawet jeśli czasem głęboko ukryty. Zawsze mnie
drażnił ten moment przed samym świtem, kiedy nawet najcieplejsza noc staje się
zimna nie do wytrzymania. Teraz już wiem – to po to, żeby się człowiek
rozbudził, wychylił głowę ze śpiwora i zachwycił się issykkulskim wchodem
słońca.
Z całego wypadu z pewnością najlepiej zapamiętam dzień ostatni, kiedy
to proszę państwa dokonałam niemożliwego i przejechałam rowerem – uwaga uwaga –
110 kilometrów.
Ja wiem, że to nie jest jakiś zapierający dech w piersiach dystans, że są ludzie,
którzy w dwa dni przejadą wzdłuż i wszech całą Mongolię, ale dla mnie to
naprawdę coś. Zasadniczo nie jestem przecież typem sportowo-super-wytrzymałym
(owszem, zdarzyło mi się przejść 800 kilometrów z plecakiem, ale to było w
ubiegłym dziesięcioleciu kiedy jeszcze byłam pełna energii i entuzjazmu), a na
rowerze jeździłam do tej pory tylko z Grunwaldu na Koszmarową, a i to bardziej
dla lansu niż dla sportu, jak że rower był hipsterską używaną holenderką. Poza
tym te sto dziesięć ostatniego dnia to nie było tylko po asfalcie, ale też po
kamieniach, piasku i bardzo pod górę. W dodatku pod presją czasu i przez
ostatnie 80 kilometrów
samotnie, bo musieliśmy zdążyć na pociąg i chłopcy (została nas tylko trójka)
pojechali szybciej, żeby kupić bilety. Kolejny raz przekonałam się też, że wolę
podróżować z facetami, bo doskonale mnie motywują. Po trzydziestokilometrowej
przeprawie przez góry, podczas której raz dosłownie popłakałam się na sam widok
czekającego mnie podjazdu, wywiązał się między nami taki dialog:
Ja: Chłopcy, jest taka sprawa, ja chyba nie dam rady, boli mnie tu i
tu, gorąco jest, jadę za wolno, nie zdążę… Może lepiej będzie jak stanę przy
drodze i spróbuję złapać stopa?
Chłopcy: Nie.
Krótko i na temat, potem jeszcze postawili mi tłusty obiad i czajnik
herbaty i wszystko było dobrze. Bardzo się cieszę, że nie pozwolili mi się nad
sobą użalać, bo dzięki temu mogę z satysfakcją i dumą powiedzieć, że owszem,
dałam radę!
Niestety koniec wyprawy nie był już tak optymistyczny. Zadziwiające,
pięć dni jazdy po górach przeżyłam bez jednego zadrapania, a w tym cholernie
ciemnym Biszkeku wpadłam z rowerem do rowu i rozbiłam sobie brodę, niezbyt może
groźnie ale bardzo malowniczo – mnóstwo krwi wypływającej ze mnie przez długi
czas i mieszającej się na twarzy z brudem, piachem i odchodzącą od nadmiaru
słońca skórą. Będzie pamiątka. Issyk-kul 2012: krew, pot i łzy.