wtorek, 30 października 2012

Part 3: Taszkent-Urgencz


„Nie rób Taszkentu!” – taką uwagę można podobno usłyszeć w Rosji, kiedy człowiek zbyt mocno podkręci ogrzewanie w samochodzie. Nie bez powodu nie tylko uzbecka stolica, ale i cały kraj, uchodzą za miejsca gorące, duszne i dla normalnego człowieka niemożliwe do wytrzymania latem. Zniewalającą, oblepiającą i spowalniającą każdy ruch siłę upału czujemy po raz pierwszy tak naprawdę dopiero siedząc zamknięci w zapchanym ludźmi, arbuzami i dywanami wagonie pociągu. Od kwadransa czekamy na odjazd. Wszystkie okna są pozamykane (chociaż pewnie ich otwarcie nic by nie zmieniło, nagrzane powietrze nie porusza się ani trochę), na zewnątrz też wyjść nie możemy, bo przy każdym wejściu do pociągu po raz kolejny przechodzić musielibyśmy kontrolę biletowo-paszportową i wdawać się w rozmowy z zaciekawionymi milicjantami, czego przy naszym obecnym stanie wolelibyśmy uniknąć. Próbujemy rozmawiać albo czytać, ale słowa grzęzną w zaschniętych gardłach a litery skaczą przed oczyma, przybierając dziwne formy. Z pewnym obrzydzeniem stwierdzam, że moje mokre ciało i obite czerwoną dermą siedzenia zlewają się jedną, lepką całość. Siedzący naprzeciwko Aaron rozpływa się na moich oczach i wydaje się tylko kwestią czasu, kiedy pozostanie z niego jedynie mokra plama na obiciu. Z pogrążenia w tych ponurych myślach wyrywa mnie lekkie szarpnięcie połączone ze zgrzytem. Zaraz potem pociąg zwolna rusza, dając nadzieję na poprawę sytuacji – nawet jeśli nie zrobi się chłodniej, to przynajmniej nie będziemy dłużej tkwić na taszkenckim dworcu i może nawet coś zacznie się dziać. Ledwo za oknem przemknęły ostatnie zabudowania stolicy, pojawia się konduktor wraz z pomocnikami i zaczynają rozdawać komplety pościeli. Niespodziewanie wyzwala to w osowiałych dotychczas pasażerach ukryte gdzieś głęboko pokłady energii – zaczyna się gwar, przepychanki, odszukiwanie swoich miejsc i rytuał ścielenia łóżek. Następnie przychodzi czas na posiłek – okazuje się, że każda rodzina wiezie ze sobą czajnik, miseczki do picia herbaty, chleb oraz zapas monstrualnych arbuzów i gigantycznych melonów. Później zaczynają się masowe wycieczki do toalety, z której – po odstaniu sporego czasu w kolejce – podróżni wyłaniają się w pidżamach, w pełni gotowi do udania się na spoczynek. Zasadniczo mam wrażenie, że wszyscy ci ludzie pokonywali tę trasę już setki razy i teraz po prostu wykonują wszystkie te wyuczone czynności. Czuję się trochę zagubiona. Zjedliśmy co prawda nasze zeschnięte lepioszki popijane resztkami wody, ale co teraz? Jest dopiero późne popołudnie, nie chce mi się spać, chyba nie ma jednak innego wyjścia, gdyż nieustannie czuję na sobie ponaglający wzrok współpodróżnych. Siedzimy bowiem na ich – umieszczonych na dole – miejscach. Nasze, najtańsze, są zawieszone tak blisko sufitu, że nie sposób na nich siedzieć, można jedynie leżeć, a jako że są też wąskie i nie mają barierek, nie można też wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Cóż, pozostaje nam tylko zaufać mądrości bardziej doświadczonych podróżników i spróbować zasnąć – w końcu mija dopiero druga z siedemnastu godzin, jakie mamy tutaj spędzić.




Monotonny, kojący stukot pociągu po raz kolejny przerywa gwałtowny, głośny trzask, który średnio raz na dziesięć minut bezlitośnie wyrywa mnie ze snu. Trafiło mi się miejsce przy wyjściu z wagonu, ludzie kręcą się w tę i z powrotem, bezlitośnie trzaskając popsutymi drzwiami, co zmusza mnie do powtarzania ciągle tego samego rytuału: budzę się, przez dłuższą chwilę próbuję umiejscowić się w czasoprzestrzeni, wymieniam pełne bólu spojrzenia z dziewczyną leżącą na łóżku naprzeciwko, a potem znów staram się zasnąć, wpatrując się w krajobraz za oknem. Mija właśnie piętnasta godzina w pociągu, a przez co najmniej dwanaście ostatnich widok był ciągle ten sam: pustynia. Zadziwiająco ta monotonia zamiast mnie nużyć – fascynuje. Być może dlatego, że wykracza poza moje – budowane na hollywoodzkich filmach – wyobrażenie pustyni. Oczekiwałam chyba samarskich, oślepiająco żółtych, skąpanych w słońcu piasków, a zamiast tego ja urzeczona wpatruję się w pokryte ziemią koloru popiołu pagórki, gęsto usiane kamieniami. 



Nagle, zupełnie jakby znikąd pojawia się wdzierająca się w suchy krajobraz gigantyczna, szaroniebieska masa wody. Tak oto przekraczamy most na Amu-Darii, co niechybnie zwiastuje, że nasz pociąg relacji Taszkent-Urgencz zbliża się wreszcie do celu! Stopniowo za oknem pojawiają się wreszcie jakieś pola i drzewa – zieleń zdecydowania dobrze robi oczom i głowie zmęczonym pustynią. Wraz z krajobrazem zmienia się atmosfera w pociągu. W dotychczas  uśpionych i pogrążonych we własnych myślach Uzbeków wstępuje nowy duch, wyzwalając powszechny i zorganizowany rytuał dojadania ostatnich lepioszek, mycia czajników i uspokajania podenerwowanych dzieci. Poznany w podróży student sinologii imieniem Aibek, który przez sporą część drogi zachwalał nam swój rodzinny Urgencz jako miasto inwestycji, patrzy przez okno i jakby na potwierdzenie swoich słów radośnie wykrzykuje: „Widzicie? Wzięli się nawet za dworzec!” Faktycznie – „wzięli” to bardzo dobre słowo, wygląda bowiem na to, że ktoś postanowił budynek po prostu wyburzyć z dnia na dzień, pozostawiając zdezorientowanych pasażerów na łasce gburowatych robotników budowlanych, którzy pokrzykują groźnie na ludzi próbujących przez zwały gruzu przedostać się do miasta. 



Przedarłszy się przez tę dżunglę piasku, błota i świeżo wylanego betonu, trafiamy wprost w środek drugiego żywiołu – zwartym kręgiem otaczają nas przekrzykujący się nawzajem taksówkarze. Najwyraźniej nasz „zagraniczny” wygląd nęci, obiecując łatwy zarobek. Jeden z kierowców daje się tej wizji chyba za bardzo ponieść, bo proponuje cenę zupełnie szałową – pięćdziesiąt dolarów za trzydzieści minut jazdy. Niestety proszę pana, jesteśmy prawie miejscowi, z Biszkeku, środkowoazjatyccy do bólu. W końcu znajdujemy kogoś, kto zgadza się zawieść nas za przystępne pieniądze i tak oto wraz z dwoma Australijczykami lądujemy ściśnięci na tylnim siedzeniu starego daewoo. Wydaje się, że po siedemnastu godzinach w pociągu trzydzieści kilometrów to będzie luźna przejażdżka, jednak w jadącym zbyt szybko samochodzie jest duszno i ogrania mnie fala mdłości. Nie pomaga mi też wyznanie australijskiego chłopca, który ponoć cierpi na zatrucie. Wspaniale. Pikanterii sytuacji dodaje jadąca za nami na sygnale milicja, którą kierowca – za namową siedzącego obok kolegi – postanawia zignorować. Jesteśmy w Uzbekistanie, nie mamy rejestracji (do odebrania w Taszkencie dopiero za dwanaście dni), uciekamy przed policją – nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego początku J Niestety kierowca rozwiewa moje nadzieje na szalony pościg i daje za wygraną zatrzymując się na poboczu. Wychodzi wraz z kolegą z samochodu i rozpoczynają negocjacje z władzą. Po chwili zatrzymuje się jeszcze jeden samochód, dołączają jacyś ludzie, którzy po tradycyjnym powitaniu i wymianie uprzejmości jak gdyby nigdy nic przyłączają się do dyskusji, tak jak „nasi” kierowcy i milicjanci w wielkich czapkach wymachując rękoma i nerwowo zaciągając się papierosami w palącym słońcu. Trwa to kilka minut, aż w końcu jeden z milicjantów wraz z taksówkarzem odchodzi na bok i tam sobie coś wyjaśniają, najprawdopodobniej ustalają wysokość łapówki. Milicjanci wsiadają do samochodu i odjeżdżają – my za nimi. Uspokajam się trochę, jednak przedwcześnie, okazuje się bowiem, że cena okazała się za wysoka, taksówkarz nie chciał zapłacić, zabrali mu zatem dowód rejestracyjny i kazali podążać za sobą. Dokąd? Niewiadomo, pewnie na posterunek. Zanim jednak zdążyłam się zacząć denerwować milicja znowu zatrzymała się na poboczu i wezwała naszego szofera. Widać podczas pięciu minut jazdy milicjant zmienił zdanie i spuścił trochę z ceny. Zatem zapłacone, dokumenty oddane i do Chiwy dojeżdżamy już w spokoju, ja jednak nie mogę przestać myśleć o tym, jaki ten kraj jest szalony. 

sobota, 27 października 2012

Part 2: Taszkent


Taszkient mnie w jakiś fascynujący sposób przeraża i napawa grozą. Wydaje się miastem idealnym dla podstarzałych oportunistów, którzy głęboko gdzieś mają system polityczny i udają, że naprawdę nie dostrzegają, co się dzieje dopóki jest czysto, wygodnie i nowocześnie. Wszyscy inni niechybnie popadają tutaj w paranoję i srogie tarapaty. Na pierwszy rzut oka wszystko jest jednak w jak najlepszym porządku. Po długich, szarych miesiącach spędzonych w Biszkeku przechadzka po centrum Taszkentu wydaje się wycieczką do innego wszechświata. Szerokie, ocienione z obu stron drzewami ulice, ogromne, luksusowe hotele, przeszklone wieże biurowców, fontanny…

Alisher Navoi Opera and Ballet Theater
Widok z wieży telewizyjnej 
Miejski krajobraz i sielskość spaceru raz po raz jednak psują groźnie wyglądający, zawsze lekko nadęci milicjanci, pilnujący każdego wejścia do metra i zupełnie niespodziewanie wyłaniający się zza rogów i ciemnych zaułków. Oprócz wizji zakłócają też fonię – spokojny, jednostajny szum ruchu ulicznego od czasu do czasu przeszywa upiorny, zwiastujący kłopoty dźwięk milicyjnych gwizdków. Kiedy chcemy skręcić w dziwnie opustoszałą ulicę, jeden z tych gwizdów dopada i nas. Bracie – umundurowany mężczyzna zwraca się tylko do Aarona, ja tradycyjnie jestem powietrzem – dzisiaj nie można tutaj wejść. Na nasze pytanie o przyczynę, grube, czarne brwi unoszą się w wielkim zdziwieniu. Chyba właśnie popełniliśmy gruby nietakt. Przecież dzisiaj przyjeżdża GooGoosha! Gulnara Karimova. Człowiek-orkiestra: businesswoman, projektantka biżuterii, była ambasador Hiszpanii, działaczka społeczna oraz córka prezydenta. Do Taszkentu przyjeżdża tym razem jako piosenkarka, prezentując licznie zgromadzonej (a jakże) publiczności swój repertuar, będący połączeniem zachodniego popu z klimatem Azji Środkowej. 


Wieczorem okazuje się, że koncert prezydenckiej córy jest chyba jedną z niewielu rozrywek dostępnych w stolicy.  W piątkową noc centrum tej dwumilionowej metropolii jest wymarłe, opustoszałe i niedostępne. Nie ma leniwie spacerujących ludzi, nie ma podchmielonych studentów wracających z imprez ani nastolatków nieśmiało przytulających się na pierwszych randkach. Jedyną oznaką życia jest para młoda, fotografująca się na tle wielkiego, jakże środkowoazjatyckiego pomnika, przedstawiającego wodza Amura Timura na ogromnym koniu. Owszem, są bogate, burżujskie kluby w których bawi się złota młodzież, ale do takich przybytków nie jest nam dane wejść z powodu zbyt nieformalnego stroju. Większość normalnych barów jest już dawno o tej porze zamknięta, a w tych nielicznych, do których udało nam się wejść barmani oznajmiają, że piwo sprzedaje się tylko do 22.  Zarządzenie z góry. Tak właśnie wygląda nasze pierwsze spotkanie z reżimem i jego zakazami, niestety nie ostatnie i w sumie chyba najmniej uciążliwe.

Widok z 10. piętra taszkenckiego wieżowca
„Uzbekistan to kraj, w którym żeby kupić kartę sim trzeba legitymować się pozwoleniem z ministerstwa, zaświadczeniem o niezaleganiu z płatnościami wystawionym przez tepsę oraz zdjęciem londyńskiej budki telefonicznej” – tak uroki uzbeckiej biurokracji reklamował mi jeden z bardziej doświadczonych podróżników odwiedzający Kirgistan. Cóż, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zechcieli przetestować tego na własnej skórze. Zresztą, te wszystkie opowieści uznaliśmy za lekko przesadzone i nawet po wielu bojach o wizę mieliśmy nadzieję, że nie będzie tak źle. Na miejscu okazuje się, że jest nawet trochę gorzej. Nie udaje nam się załatwić rejestracji od razu, musimy zatem zmodyfikować nasz plan i zostać w stolicy trochę dłużej, zamiast traktować ją tylko jako wygodną bazę wypadową do podróży w głąb, czyli tam, gdzie mamy nadzieję poznać trochę inny, bardziej dziki Uzbekistan.

Tymczasem pierwsze, czego potrzebujemy, to oczywiście pieniądze, co w świetle przekonania prezydenta o zachodnich walutach psujących zdrową, uzbecką gospodarkę okazuje się małym wyzwaniem. Nie ma tu kantorów. Można oczywiście pójść do banku i wymienić pieniądze po oficjalnym, zbójeckim kursie odpowiadając przy okazji na milion urzędniczych pytań dotyczących naszego pobytu w Uzbekistanie. Nawet jakbyśmy chcieli, to wciąż jesteśmy niezarejestrowani (czyli nielegalni), lepiej zatem na razie władzy unikać. Udajemy się zatem razem z Dilshodem,  naszym couchsurfingowym przewodnikiem do człowieka, który zna człowieka, którego kuzyn zajmuje się takimi operacjami. Tym sposobem trafiamy na bazar, gdzie spotykamy niemłodą kobietę o rozbieganych oczach, która na co dzień sprzedaje męskie koszule, ale kiedy natrafia się okazja zamienia swoje stoisko w nielegalny punkt wymiany walut. Niczym nieudolni szpiedzy staramy się nie zwracać na siebie uwagi całkiem serio udając, że oglądamy te cholerne koszule. Potem następuje dyskretne przekazanie waluty, po którym nasz przewodnik zdecydowanym szeptem każe nam się oddalić. Chodzimy więc po bazarze i cali zestresowani czekamy na rozwój wypadków. Nagle jak spod ziemi wyrasta Dilshod i zaciąga nas w jakiś ciemny kąt, po czym otwiera plecak. Zawartość mnie poraża. Milion dwieście tysięcy. Największy nominał to tysiąc sumów, wygląda zatem na to, że taką ilością tych w sumie bezwartościowych banknotów można by wytapetować spory pokój. 

Kto bogatemu zabroni?



Tak zaopatrzeni wyruszamy w nasz bój o rejestrację. O co właściwie chodzi? Otóż przy wyjeździe z Uzbekistanu każdy turysta musi udowodnić, gdzie znajdował się przez cały swój pobyt. Na każdą noc potrzebne jest potwierdzenie z hotelu (oczywiście tylko takiego, który jest akredytowany przez odpowiedni ministerstwo) lub nocny bilet kolejowy. To zasadniczo komplikuje nasze plany, bo bardzo chcemy pojechać w miejsca zupełnie nieturystyczne i tym samym pozbawione hoteli. Dilshod próbuje zarejestrować nas u siebie w domu, okazuje się jednak, że w takim wypadku potrzebowalibyśmy innej wizy, a sam zapraszający musiałby to zgłosić trzy miesiące wcześniej i dać się prześwietlić odpowiednim służbom. Pozostaje jeszcze jedna opcja – znalezienie jakiegoś hotelu w Taszkencie, który za odpowiednią opłatą wystawiłby nam zaświadczenie mówiące, że przez prawie trzy tygodnie nie opuszczaliśmy stolicy. Ekscentryczny pięćdziesięciolatek, do którego udajemy się z tą nietypową prośbą, z początku nie chce nawet o tym słyszeć. Uprzejmie nas przyjmuje, częstuje herbatą, ale przez cały czas nie spuszcza z nas uważnego spojrzenia i nie przestaje zadawać podejrzliwych pytań (Skąd macie mój adres? Dlaczego tak dobrze mówicie po rosyjsku?), powtarzając co jakiś czas jak mantrę, że to wszystko jest absolutnie nie-le-gal-ne. Biedny Dilshod, żeby wzbudzić zaufanie musi opowiedzieć temu człowiekowi historię swojego życia oraz dzieje rodziny do trzeciego pokolenia wstecz. Wydaje się, że wszystkie te nasze wysiłki idą jednak na marne, bo właściciel cały czas kręci głową. W końcu dajemy mu się namówić na luksusową opcję spania w hotelach, które zarezerwować ma nam ów właściciel, pobierając oczywiście za swój trud symboliczną opłatę, jedyne piętnaście procent. Ajla dżok, jak mówią Kirgizi, wyjścia nie ma, trzeba się pogodzić z dodatkowymi kosztami. Udajemy się zatem na dworzec, gdzie po odstaniu obowiązkowej godziny w kolejce wchodzimy w posiadanie biletów kolejowych na pięć przejazdów, w sumie około 40 godzin w pociągach. Żeby uczcić nasz sukces (na każdą trasę udało nam się kupić jedne z ostatnich miejsc, szczęście nam znowu sprzyja) udajemy się wszyscy na obiad, czyli kolejną sesję jedzenia baraniny pod milionem postaci. Właściciel hotelu, który ciągle nam towarzyszy, chętnie dzieli się z nami swoimi obserwacjami na temat życia. Dowiadujemy się zatem sporo na temat wyższości Uzbeków nad wszystkimi narodami Azji Środkowej (trochę żenująco, Dilshod jest Tadżykiem, jednak wysłuchuje tych tyrad z zadziwiającym spokojem) oraz o tym, że w zdrowym społeczeństwie przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie ma prawa istnieć. Aaron i ja dostajemy też złotą radę prosto z uzbeckiego serca: „Żeńcie się albo w ogóle przestańcie ze sobą rozmawiać!”. Wszystkie te uwagi o dość dziwnej dla nas treści wypowiadane są tonem lekkim, nie mającym nikogo obrazić. Ot, różnice kulturowe. Na koniec okazuje się, że warto to wszystko znosić tak cierpliwie, gdyż po posiłku właściciel radośnie stwierdza, że chyba jednak jesteśmy dobrymi ludźmi i w zasadzie to może nas nazywać przyjaciółmi, w końcu tyle razem wypiliśmy czajników herbaty! Oczywiście zapewni nam tę rejestrację, tak jak chcieliśmy od początku. Podczas wypełniania formalności pan traci wszelkie wątpliwości, ostatecznie przekonany przez nazwisko Aarona. Czyta głośno: „Lang” i wybucha śmiechem. Jesteśmy lekko zdezorientowani, ale właściciel szybko wyjaśnia przyczynę swojej wesołości. Otóż do imienia największego i najbardziej czczonego w Uzbekistanie wodza, Timura, dołączano czasem końcówkę „Lang” właśnie (na zachodzie, w tym w Polsce dalej używa się podobnej formy – Temirlan/Tamerlan – „g” gdzieś zaginęło na przestrzeni wieków), co zasadniczo oznacza „chromy”. W ten sposób Aaron został kulawy J


Plow (ten duży okrągły kawałek to konina)

Najedzeni i szczęśliwi po zwycięskim boju z biurokracją wyruszamy w dalszą drogę mając nadzieję na więcej plowu i przygody trochę bardziej dzikie i mniej miejskie niż w Taszkencie! 



piątek, 26 października 2012

Dawno temu w Uzbekistanie, part 1

Ponaglenia płynące z różnych stron oraz docinki sugerujące, że tak naprawdę sobie tę wycieczkę do Uzbekistanu wymyśliłam (w jakich to przyszło żyć czasach, "pics or it didn't happen, cholera), sprawiły, że w końcu wzięłam się za siebie, odkurzyłam moje notatki i oto jest pierwsza część relacji z Podróży Życia!


Z dwunastogodzinnej podróży do uzbeckiej stolicy z pewnością zapamiętam tylko jedno – wyświetlany bez przerwy serial „Kwiat czeremchy” – doprawdy podła ruska produkcja o życiu na wsi w dwadzieścia lat po wojnie. Polityki, historii i innych poważnych problemów oczywiście jak na lekarstwo, za to od groma nieślubnych dzieci, zdrad, prób samobójczych i piętrowych intryg. Tak się wciągam przez te dwanaście godzin, że aż żal wysiadać, kiedy autobus zatrzymuje się dosłownie pośrodku niczego. Oczywiście to nie byłby problem odwieźć nas do samej granicy, jednak długie i lepkie macki mafii taksówkarskiej sięgnają i tutaj, zatem kierowca autobusu rozbrajająco stwierdza, że on dalej nie pojedzie, ale ma kolegów, którzy wszystkich dowiozą bezpiecznie i do tego w supercenie – dwa dolary za pięciominutową przejażdżkę – tylko dla was, tylko dzisiaj, special offer. Cóż, innego wyjścia nie m.
Sama granica wydawaje się strasznie chaotycznym ciągiem kolejek, które kolejkami okazują się tylko z pozoru. W rzeczywistości wszystko to przypomina bardziej kłębiącą się, złożoną z posklejanych ciał i parcianych, przemytniczych toreb masę, której każdy element desperacko próbuje zmienić swoje położenie i dostać się na tę drugą, lepszą stronę. Taktyki przemieszczania się są różne, od najprostszych, czyli przekleństw, wymachiwania torbami i rękoczynów, aż po bardziej wyrafinowane, jak apelujące do uczuć ludzkich nawoływania w stylu „bracie proszę, przepuść mnie, idę z dzieckiem/żoną w ciąży/starą matką”. Oczywiście nawołujący ni słowem nie wspomina, że za rzeczonym, potrzebującym specjalnych względów członkiem rodziny płynie jeszcze niezmierzona fala ciotek, kuzynów i znajomych z sąsiedniej wsi, co oczywiście w masie wywołuje wzburzenie objawiające się nasileniem przekleństw, wymachiwania torbami i rękoczynów. Atmosferę dodatkowo podgrzewają groźnie wyglądający celnicy wydzierający się na co bardziej pobudzone elementy masy oraz wygłaszający nieustannie te same, durne formułki. Nie, nie możesz przejść kontroli bez wypełnionej deklaracji. Nie wiem skąd wziąć taką deklaracje, zapytaj kogoś innego. Mam wrażenie, że tych celników to w jakiś okrutny sposób bawi. Od czasu do czasu przepychalją się przez tłum i kładą na jednym z kilku stolików niewielkie pliki tych cholernych deklaracji, a potem patrzą jak ludzie je sobie wyrywają. Trochę nam zatem czasu zajmuje zanim dostajemy swoje, zwłaszcza że każde z nas musi wypełnić po dwie. Odpowiedzieć na te pytania też nie jest łatwo (Proszę podać nazwę organu, który zezwolił pani/panu na posiadanie telefonu komórkowego oraz numer zezwolenia), ale w końcu się udaje i oto po ponad dwóch godzinach i dziesiątkach ludzi oglądających nasze paszporty przeszczęśliwi stajemy na uzbeckiej ziemi. 


środa, 1 sierpnia 2012

Wystepy goscinne: Issyk-kul


(Relacja z Uzbekistanu sie pisze, tymczasem swiezy kawalek)

Po ponad dwóch tygodniach z dala od miejskiego zgiełku powrót do Biszkeku okazał się dość trudny. Mam z tym miastem problem – z jednej strony bardzo w nie wrosłam, już nie przeżywam każdej jazdy marszrutką i z radością eksploruję mroczne, pełne sprzeczności stołeczne zaułki. Z drugiej strony czasem mam naprawdę dość tych dziurawych, słabo oświetlonych, zaplutych ulic i przytłacza mnie duszna, małomiasteczkowa atmosfera. Postanowiłam zatem wypuścić się w teren i dołączyć do wyprawy na Issyk-kul organizowanej przez jednego z moich radosnych współlokatorów. Wyjeżdżałam bez jakichś wybujałych oczekiwań, moje nastawienie było nawet lekko sceptycznie, nie mogłam bowiem zrozumieć tych pełnych entuzjazmu peanów na cześć tego wielkiego jeziora wyrażanych przez moich towarzyszy podróży oraz chyba wszystkich, którzy byli kiedykolwiek w Kirgistanie. Wydawało mi się, że jestem jedyną osobą, która uważa  Issyk-kul za przereklamowane. Jezioro widziałam dwukrotnie – raz jesienią, kiedy to wydało mi się spokojnym, aczkolwiek lekko wymarłym miejscem oraz raz latem – wtedy sprawiło na mnie wrażenie trochę gorszego i bardziej kiczowatego Mielna, pełnego pijanych, nowobogackich Rosjan i lokalnych prostytutek. Postanowiłam jednać dać temu miejscu trzecią szansę, zwłaszcza że jak mówi Lukas „jeśli nie byłeś na południowym, dzikim brzegu to nie wiesz, czym jest Issyk-kul”. 
Dałam się zatem namówić na pięć dni rowerowej wyprawy, opisywanej przez organizatorów jako lekka, łatwa i zupełnie relaksująca. Stawiłam się na miejscu zbiórki pełna entuzjazmu, który jednak szybko zniknął, bo porównałam moje wyposażenie z super profesjonalnym sprzętem pozostałych. Moje chińskie, bazarowe trampki, własnoręcznie obcięte dżinsy i pożyczony śpiwór – wszystko to zapakowane w typowy, niemal szkolny plecak, w porównaniu z ich koszulkami z oddychających materiałów, rękawiczkami oraz wszystkomającymi sakwami sprawiło, że poczułam się zgoła nie na miejscu. No cóż, tak to jest jak się jedzie w teren z dwoma profesjonalnymi przewodnikami górskimi oraz kumplem, którego hobby jest, a jakże, półwyczynowa jazda na rowerze. 

Profesjonalisci...
    
... i ignorant   
Ostatnim członkiem naszej wyprawy była Aljona – przesadnie kobieca trzydziestokilkulatka z permanentnym makijażem. Dawała mi nadzieję, że nie będę najsłabszym ogniwem, bo umówmy się, kto z permanentnym makijażem jest jednocześnie miłośnikiem ekstremalnych wyjazdów, spania w brudzie, jedzenia zup chińskich i przesadnego wysiłku fizycznego? Kolejny raz moje uprzedzenia z hukiem roztrzaskały się o rzeczywistość – Aljona okazała się typem bardzo sportowym i zupełnie niebojącym się wyzwań. Na szczęście była też wspaniałą osobą i mimo że górowała nade mną fizycznie, litościwie nie komentowała mojej zadyszki na stromych podjazdach ani strachu w oczach na kamienistych zjazdach i wyprawiała się ze mną w góry, podczas gdy chłopcy oddawali się sportom ekstremalnym, czyli w zależności od dnia piciu niewyobrażalnych ilości piwa albo jeżdżeniu w tempie tak szaleńczym, że po pięciu minutach znikali z horyzontu. Zasadniczo jak dorosnę, chcę być trochę jak Aljona, tylko bez permanentnego makijażu – bardzo kobieca, a jednocześnie samodzielna, bardzo odpowiedzialna, zorganizowana i nie tracąca głowy w trudnych sytuacjach. Jeszcze mi sporo brakuje. Kiedy byłyśmy w górach od mojego roweru odpadł pedał, co zasadniczo nie wróżyło dobrze na dalszą podróż. Moją reakcją było „O! Urwało się” przechodzące w „Co robić? Jak żyć?” aż po jak zwykle przesadnie dramatyczne „Zginiemy na tym pustkowiu i nikt nie znajdzie naszych ciał zjedzonych przez dzikie kozy”.  Na szczęście Aljona ze swojej bardzo kobiecej torebeczki przypiętej do chudego biodra wyciągnęła zestaw kluczy i brakującą część przykręciła, nie ubrudziwszy przy tym zadbanych paznokci. 

Ja, Aljona i dzikie krowy
Przez cały wyjazd towarzyszyły nam przepiękne widoki – dzikie, zupełnie puste plaże ciągnące się kilometrami oraz wysokie, ośnieżone górskie szczyty. Było tak ciepło, że nawet czasem nie rozbijaliśmy namiotów, tylko rozkładaliśmy na piasku karimaty i śpiwory. 

Garnek zaginal nam  w akcji, ale woda gotowana w butelce tez dala rade

Jednego wieczora położyliśmy się wcześnie, około dziewiątej, w tym cudownym momencie pomiędzy dniem i nocą, kiedy na zachodzie jezioro rozbłyskiwało jeszcze ostatnimi promieniami słońca, na wschodzie lekko majaczył ogromny, jasny księżyc, a dokładnie nad naszymi głowami zapalały się pierwsze gwiazdy. Idealna sceneria, zwłaszcza jeśli dodać do tego fakt, że do tego miejsca prowadziła tylko jedna, zupełnie magiczna droga – ponad dwukilometrowy zjazd po piaszczysto-kamienistym dnie kanionu. Tej nocy zrozumiałam, że w naturze wszystko ma sens, nawet jeśli czasem głęboko ukryty. Zawsze mnie drażnił ten moment przed samym świtem, kiedy nawet najcieplejsza noc staje się zimna nie do wytrzymania. Teraz już wiem – to po to, żeby się człowiek rozbudził, wychylił głowę ze śpiwora i zachwycił się issykkulskim wchodem słońca. 


Z całego wypadu z pewnością najlepiej zapamiętam dzień ostatni, kiedy to proszę państwa dokonałam niemożliwego i przejechałam rowerem – uwaga uwaga – 110 kilometrów. Ja wiem, że to nie jest jakiś zapierający dech w piersiach dystans, że są ludzie, którzy w dwa dni przejadą wzdłuż i wszech całą Mongolię, ale dla mnie to naprawdę coś. Zasadniczo nie jestem przecież typem sportowo-super-wytrzymałym (owszem, zdarzyło mi się przejść 800 kilometrów z plecakiem, ale to było w ubiegłym dziesięcioleciu kiedy jeszcze byłam pełna energii i entuzjazmu), a na rowerze jeździłam do tej pory tylko z Grunwaldu na Koszmarową, a i to bardziej dla lansu niż dla sportu, jak że rower był hipsterską używaną holenderką. Poza tym te sto dziesięć ostatniego dnia to nie było tylko po asfalcie, ale też po kamieniach, piasku i bardzo pod górę. W dodatku pod presją czasu i przez ostatnie 80 kilometrów samotnie, bo musieliśmy zdążyć na pociąg i chłopcy (została nas tylko trójka) pojechali szybciej, żeby kupić bilety. Kolejny raz przekonałam się też, że wolę podróżować z facetami, bo doskonale mnie motywują. Po trzydziestokilometrowej przeprawie przez góry, podczas której raz dosłownie popłakałam się na sam widok czekającego mnie podjazdu, wywiązał się między nami taki dialog:
Ja: Chłopcy, jest taka sprawa, ja chyba nie dam rady, boli mnie tu i tu, gorąco jest, jadę za wolno, nie zdążę… Może lepiej będzie jak stanę przy drodze i spróbuję złapać stopa?
Chłopcy: Nie.
Krótko i na temat, potem jeszcze postawili mi tłusty obiad i czajnik herbaty i wszystko było dobrze. Bardzo się cieszę, że nie pozwolili mi się nad sobą użalać, bo dzięki temu mogę z satysfakcją i dumą powiedzieć, że owszem, dałam radę!
Niestety koniec wyprawy nie był już tak optymistyczny. Zadziwiające, pięć dni jazdy po górach przeżyłam bez jednego zadrapania, a w tym cholernie ciemnym Biszkeku wpadłam z rowerem do rowu i rozbiłam sobie brodę, niezbyt może groźnie ale bardzo malowniczo – mnóstwo krwi wypływającej ze mnie przez długi czas i mieszającej się na twarzy z brudem, piachem i odchodzącą od nadmiaru słońca skórą. Będzie pamiątka. Issyk-kul 2012: krew, pot i łzy.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Reisefieber


Odliczanie. Czekanie. Napięcie. Sprawdzanie po raz setny, czy mamy wszystko z naszej listy rzeczy absolutnie niezbędnych do przeżycia. Złudna nadzieja, że tym razem wszystko przewidzieliśmy, chociaż w gdzieś głęboko oboje przeczuwamy, że rzeczywistość nas zaskoczy, a środkowoazjatycka biurokracja dopadnie znienacka, kiedy niczego nieświadomi z wież minaretów będziemy spoglądać na stare miasta, kontemplować naturę wszechświata w cichych medresach albo z niemal rytualną powagą opychać się plowem w przytulnych czajchanach. Strach przed nieznanym łagodzi jednak myśl, że wszystko, co najważniejsze zdobyliśmy – mamy wizy uzbeckie, kazachskie wizy tranzytowe, nawet bilety na autobus do Taszkentu jakimś cudem udało nam się nabyć, mimo że jakże pomocna pani w kasie początkowo chciała nas wysłać do Szymkentu w południowym Kazachstanie, a kiedy wróciliśmy z reklamacją długo się upierała, że nie ma absolutnie żadnej możliwości żebyśmy pojechali do Uzbekistanu, przecież widać, że nie mamy wizy, celnicy z pewnością się poznają na takich podejrzanych typach i nas nie wpuszczą, a potem to do niej będziemy mieć żale i pretensje, a jej problemy i nieprzyjemności niepotrzebne, ona jest tylko panią w kasie, czemu więc się upieramy? Mimo kilkunastu minut podobnych tyrad mających nas przekonać, że Szymkent też jest ciekawym miastem nie zmieniliśmy zdania i w końcu zdobyliśmy te dwa niepozorne świstki, przepustki do jedwabnego szlaku!
Wieczorem, w atmosferze gęstej od strachu, podniecenia i oczekiwań pakujemy ostatnie drobiazgi i jesteśmy prawie gotowi do drogi. Jeszcze tylko pożegnania ze współlokatorami i typowe, żartobliwe pytania typu A wzięliście paszporty? Ano nie wzięliśmy. Mój ulubiony towarzysz podróży mimo całego swojego zorganizowania prawie wyszedł z domu bez paszportu i bez pieniędzy. Czuję, że cała wyprawa taka właśnie będzie – na luzie, bez zbędnego planowania, za to pełna ignorowania rzeczy oczywistych

Uzbekistan


Szesnaście dni. Pięć tysięcy kilometrów. Pięćdziesiąt cztery godziny w pociągach. Przejażdżki tirami. Przepełnione taksówki mknące przez pustkowia w rytm uzbeckiego popu.  Noclegi na pustyniach, dworcach i u dobrych ludzi. Hektolitry wypitej herbaty i tony zjedzonych arbuzów. Pachnące przyprawami bazary. Czterdziestostopniowe upały. Chłodne noce spędzane na rozmowach z miejscowymi. Przytłaczający ogromnymi konstrukcjami Taszkent. Pełne magicznie pięknych meczetów i medres Buchara i Chiva. Wielbiona przez romantyków, mistyków i banitów Samarkanda. Buddyjskie świątynie zagubione przy afgańskiej granicy. Uzbekistan  - doprawdy zaskakujące miejsce.
Stay tuned. Relacja wkrótce!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Dzien sto szescdziesiaty szosty


Ciemno już, a my – niczym dwoje zapomnianych przez wszechświat bezdomnych - leżymy na długiej parkowej ławce i wpatrując się w gwiazdy ledwo widoczne wśród gęstych drzew rozmawiamy o życiu. O poszukiwaniach środkowoazjatyckiej tożsamości i o europejskiej utracie sensów i wartości. Wreszcie o Ameryce, która – tak jak większości młodych, rozczarowanych własnym krajem Kirgizów – jawi mu się jako jedyna szansa na uwolnienie się od tego przytłaczającego poczucia beznadziei. Na wzmiankę o Stanach zżymam się wewnętrznie i oburzam, ale tym razem nic nie mówię. Do wyjazdu Macieja pozostało pięć dni, nie ma zatem sensu znów urządzać tych gorących, zbytnio emocjonalnych dyskusji, które raz za razem przekonują mnie, że wszystko, co wiem o świecie, wszystkie moje poglądy i idee są tak do bólu europocentryczne, że okazują się cholernie nieprzydatne w tej dziwnej, postradzieckiej rzeczywistości. Nic zatem nie odpowiadam i jeszcze przez chwilę leżymy tak w ciszy, wsłuchując się w ostatnie dzisiaj nawoływanie muezzina do modlitwy. Maciej podrywa się gwałtownie, siada i zbliża się do mnie z typowo kirgiskim lekceważeniem dla mojej przestrzeni osobistej. Jest zbyt ciemno, żebym mogła go dokładnie zobaczyć, ale doskonale mogę sobie wyobrazić jak uważnie wpatruje się we mnie tymi swoimi płytko osadzonymi, mongolskimi oczyma. Przeraża mnie czasem to spojrzenie, bo zupełnie irracjonalne mam wrażenie, że wrzyna mi się w mózg poznając wszystkie myśli, zupełnie jakby któryś z jego koczowniczych przodków był plemiennym szamanem. W końcu Maciej jak gdyby nic oznajmia:
­Wiesz, moja mam w tym roku chorowała i nie udało jej się dużo zarobić w Moskwie. Przywiozła tylko pięćset dolców. Dwieście zostawi sobie, trzysta da mnie, żebym jakoś przeżył w Stanach. Wygląda na to, że to właśnie rozdzieliliśmy cały rodzinny majątek.
Trzysta dolców. Przez chwilę zastanawiam się, na co sama ostatnio tyle wydałam i czuję się bezsensownie winna, za co zaraz sama się w duchu ganię, bo wiem, że on nie mówi mi tego, żebym miała wyrzuty sumienia. Takie są fakty. Znowu dopada mnie to dziwne uczucie, że pomimo tej całej bliskości dzieli nas przepaść doświadczeń, przeszłości i przyszłości. Przepaść której nie da się przegadać, przedyskutować, zasypać logicznymi argumentami. Bo co też mogę powiedzieć? Że to bez sensu, ze świeżo zdobytym tytułem inżyniera wywalczonym na dobrym, tureckim uniwerku jechać do Stanów pracować jako nielegalny robotnik budowlany? Maciej zapewne z typowym dla siebie dystansem odpowiedziałby, że Meksykańce to podobno świetni kumple, zatem będzie przygoda i dużo podrzędnej tequili. A tak naprawdę wiem, że jego zdaniem te wszystkie demokratyzacje, walki z korupcją i równouprawnienia to w rzeczywistosic przywileje dla bogatych, fanaberie, którymi zaprzątać sobie głowy mogą uniwersyteccy idealiści, a nie dwudziestokilkuteni chłopak, który chciałby wybudować dom i nie ma za co. Żeby nie było wątpliwości, on nie jest jakąś uciemiężoną, załamaną ofiarą niesprawiedliwości społecznych nieustannie narzekającą na swój los, tylko pełnym energii, radosnym chłopakiem. Wiem, że sobie w tych Stanach poradzi, tak jak dał radę w Moskwie, gdzie przez kilka miesięcy pracował siedem dni w tygodniu po 14 godzin dziennie, w przerwach między rozładowywaniem kolejnych ciężarówek czytając książki żeby nie zwariować.
Powinnam pewnie teraz napisać, że ten prosty, zupełnie nieeuropejski Maciej, wtargnąwszy w moje życie zmienił je nagle i doszczętnie, udowadniając mi, że tkwiłam w będzie, niepotrzebnie straciłam tyle czasu i energii czytając o tej bzdurnej i niepotrzebnej demokratyzacji oraz nauczył mnie jak żyć pełnią życia bez pieniędzy. Niestety, z wiekiem rzeczy zamiast się wyjaśniać wydają mi się coraz bardziej skomplikowane. Maciej, tak jak i z resztą cała Azja Środkowa, zostawi mnie zatem z dramatycznym „nie wiem” tłukącym się po mojej zmęczonej głowie. Mam tylko nadzieję, że ta niewiedza przerodzi się w jakieś twórcze poszukiwania.
Czemu tak nic nie mówisz, o co chodzi?
O nic.
Czuję jak znowu w ciemności wpatruje się we mnie tym swoim wzrokiem stepowego czarownika i wiem, że rozumie, że jak chodzi o nic to owszystko.