środa, 1 sierpnia 2012

Wystepy goscinne: Issyk-kul


(Relacja z Uzbekistanu sie pisze, tymczasem swiezy kawalek)

Po ponad dwóch tygodniach z dala od miejskiego zgiełku powrót do Biszkeku okazał się dość trudny. Mam z tym miastem problem – z jednej strony bardzo w nie wrosłam, już nie przeżywam każdej jazdy marszrutką i z radością eksploruję mroczne, pełne sprzeczności stołeczne zaułki. Z drugiej strony czasem mam naprawdę dość tych dziurawych, słabo oświetlonych, zaplutych ulic i przytłacza mnie duszna, małomiasteczkowa atmosfera. Postanowiłam zatem wypuścić się w teren i dołączyć do wyprawy na Issyk-kul organizowanej przez jednego z moich radosnych współlokatorów. Wyjeżdżałam bez jakichś wybujałych oczekiwań, moje nastawienie było nawet lekko sceptycznie, nie mogłam bowiem zrozumieć tych pełnych entuzjazmu peanów na cześć tego wielkiego jeziora wyrażanych przez moich towarzyszy podróży oraz chyba wszystkich, którzy byli kiedykolwiek w Kirgistanie. Wydawało mi się, że jestem jedyną osobą, która uważa  Issyk-kul za przereklamowane. Jezioro widziałam dwukrotnie – raz jesienią, kiedy to wydało mi się spokojnym, aczkolwiek lekko wymarłym miejscem oraz raz latem – wtedy sprawiło na mnie wrażenie trochę gorszego i bardziej kiczowatego Mielna, pełnego pijanych, nowobogackich Rosjan i lokalnych prostytutek. Postanowiłam jednać dać temu miejscu trzecią szansę, zwłaszcza że jak mówi Lukas „jeśli nie byłeś na południowym, dzikim brzegu to nie wiesz, czym jest Issyk-kul”. 
Dałam się zatem namówić na pięć dni rowerowej wyprawy, opisywanej przez organizatorów jako lekka, łatwa i zupełnie relaksująca. Stawiłam się na miejscu zbiórki pełna entuzjazmu, który jednak szybko zniknął, bo porównałam moje wyposażenie z super profesjonalnym sprzętem pozostałych. Moje chińskie, bazarowe trampki, własnoręcznie obcięte dżinsy i pożyczony śpiwór – wszystko to zapakowane w typowy, niemal szkolny plecak, w porównaniu z ich koszulkami z oddychających materiałów, rękawiczkami oraz wszystkomającymi sakwami sprawiło, że poczułam się zgoła nie na miejscu. No cóż, tak to jest jak się jedzie w teren z dwoma profesjonalnymi przewodnikami górskimi oraz kumplem, którego hobby jest, a jakże, półwyczynowa jazda na rowerze. 

Profesjonalisci...
    
... i ignorant   
Ostatnim członkiem naszej wyprawy była Aljona – przesadnie kobieca trzydziestokilkulatka z permanentnym makijażem. Dawała mi nadzieję, że nie będę najsłabszym ogniwem, bo umówmy się, kto z permanentnym makijażem jest jednocześnie miłośnikiem ekstremalnych wyjazdów, spania w brudzie, jedzenia zup chińskich i przesadnego wysiłku fizycznego? Kolejny raz moje uprzedzenia z hukiem roztrzaskały się o rzeczywistość – Aljona okazała się typem bardzo sportowym i zupełnie niebojącym się wyzwań. Na szczęście była też wspaniałą osobą i mimo że górowała nade mną fizycznie, litościwie nie komentowała mojej zadyszki na stromych podjazdach ani strachu w oczach na kamienistych zjazdach i wyprawiała się ze mną w góry, podczas gdy chłopcy oddawali się sportom ekstremalnym, czyli w zależności od dnia piciu niewyobrażalnych ilości piwa albo jeżdżeniu w tempie tak szaleńczym, że po pięciu minutach znikali z horyzontu. Zasadniczo jak dorosnę, chcę być trochę jak Aljona, tylko bez permanentnego makijażu – bardzo kobieca, a jednocześnie samodzielna, bardzo odpowiedzialna, zorganizowana i nie tracąca głowy w trudnych sytuacjach. Jeszcze mi sporo brakuje. Kiedy byłyśmy w górach od mojego roweru odpadł pedał, co zasadniczo nie wróżyło dobrze na dalszą podróż. Moją reakcją było „O! Urwało się” przechodzące w „Co robić? Jak żyć?” aż po jak zwykle przesadnie dramatyczne „Zginiemy na tym pustkowiu i nikt nie znajdzie naszych ciał zjedzonych przez dzikie kozy”.  Na szczęście Aljona ze swojej bardzo kobiecej torebeczki przypiętej do chudego biodra wyciągnęła zestaw kluczy i brakującą część przykręciła, nie ubrudziwszy przy tym zadbanych paznokci. 

Ja, Aljona i dzikie krowy
Przez cały wyjazd towarzyszyły nam przepiękne widoki – dzikie, zupełnie puste plaże ciągnące się kilometrami oraz wysokie, ośnieżone górskie szczyty. Było tak ciepło, że nawet czasem nie rozbijaliśmy namiotów, tylko rozkładaliśmy na piasku karimaty i śpiwory. 

Garnek zaginal nam  w akcji, ale woda gotowana w butelce tez dala rade

Jednego wieczora położyliśmy się wcześnie, około dziewiątej, w tym cudownym momencie pomiędzy dniem i nocą, kiedy na zachodzie jezioro rozbłyskiwało jeszcze ostatnimi promieniami słońca, na wschodzie lekko majaczył ogromny, jasny księżyc, a dokładnie nad naszymi głowami zapalały się pierwsze gwiazdy. Idealna sceneria, zwłaszcza jeśli dodać do tego fakt, że do tego miejsca prowadziła tylko jedna, zupełnie magiczna droga – ponad dwukilometrowy zjazd po piaszczysto-kamienistym dnie kanionu. Tej nocy zrozumiałam, że w naturze wszystko ma sens, nawet jeśli czasem głęboko ukryty. Zawsze mnie drażnił ten moment przed samym świtem, kiedy nawet najcieplejsza noc staje się zimna nie do wytrzymania. Teraz już wiem – to po to, żeby się człowiek rozbudził, wychylił głowę ze śpiwora i zachwycił się issykkulskim wchodem słońca. 


Z całego wypadu z pewnością najlepiej zapamiętam dzień ostatni, kiedy to proszę państwa dokonałam niemożliwego i przejechałam rowerem – uwaga uwaga – 110 kilometrów. Ja wiem, że to nie jest jakiś zapierający dech w piersiach dystans, że są ludzie, którzy w dwa dni przejadą wzdłuż i wszech całą Mongolię, ale dla mnie to naprawdę coś. Zasadniczo nie jestem przecież typem sportowo-super-wytrzymałym (owszem, zdarzyło mi się przejść 800 kilometrów z plecakiem, ale to było w ubiegłym dziesięcioleciu kiedy jeszcze byłam pełna energii i entuzjazmu), a na rowerze jeździłam do tej pory tylko z Grunwaldu na Koszmarową, a i to bardziej dla lansu niż dla sportu, jak że rower był hipsterską używaną holenderką. Poza tym te sto dziesięć ostatniego dnia to nie było tylko po asfalcie, ale też po kamieniach, piasku i bardzo pod górę. W dodatku pod presją czasu i przez ostatnie 80 kilometrów samotnie, bo musieliśmy zdążyć na pociąg i chłopcy (została nas tylko trójka) pojechali szybciej, żeby kupić bilety. Kolejny raz przekonałam się też, że wolę podróżować z facetami, bo doskonale mnie motywują. Po trzydziestokilometrowej przeprawie przez góry, podczas której raz dosłownie popłakałam się na sam widok czekającego mnie podjazdu, wywiązał się między nami taki dialog:
Ja: Chłopcy, jest taka sprawa, ja chyba nie dam rady, boli mnie tu i tu, gorąco jest, jadę za wolno, nie zdążę… Może lepiej będzie jak stanę przy drodze i spróbuję złapać stopa?
Chłopcy: Nie.
Krótko i na temat, potem jeszcze postawili mi tłusty obiad i czajnik herbaty i wszystko było dobrze. Bardzo się cieszę, że nie pozwolili mi się nad sobą użalać, bo dzięki temu mogę z satysfakcją i dumą powiedzieć, że owszem, dałam radę!
Niestety koniec wyprawy nie był już tak optymistyczny. Zadziwiające, pięć dni jazdy po górach przeżyłam bez jednego zadrapania, a w tym cholernie ciemnym Biszkeku wpadłam z rowerem do rowu i rozbiłam sobie brodę, niezbyt może groźnie ale bardzo malowniczo – mnóstwo krwi wypływającej ze mnie przez długi czas i mieszającej się na twarzy z brudem, piachem i odchodzącą od nadmiaru słońca skórą. Będzie pamiątka. Issyk-kul 2012: krew, pot i łzy.

3 komentarze:

  1. ale nic o torpedach Szkwał!

    zazdroszczę!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Góry, woda... i rower. Ideał wycieczki :)

    OdpowiedzUsuń
  3. „jeśli nie byłeś na południowym, dzikim brzegu to nie wiesz, czym jest Issyk-kul”

    na północnym brzegu nigdy nie byłem, za to kilka raz byłem na brzegu południowym spędzając tam zawsze kilka dni, szczególnie regenerując się po wyprawie wysokogórskiej i jestem zachwycony tym jeziorem...przepiękne miejsce! :)

    OdpowiedzUsuń