poniedziałek, 25 czerwca 2012

Dzien sto szescdziesiaty szosty


Ciemno już, a my – niczym dwoje zapomnianych przez wszechświat bezdomnych - leżymy na długiej parkowej ławce i wpatrując się w gwiazdy ledwo widoczne wśród gęstych drzew rozmawiamy o życiu. O poszukiwaniach środkowoazjatyckiej tożsamości i o europejskiej utracie sensów i wartości. Wreszcie o Ameryce, która – tak jak większości młodych, rozczarowanych własnym krajem Kirgizów – jawi mu się jako jedyna szansa na uwolnienie się od tego przytłaczającego poczucia beznadziei. Na wzmiankę o Stanach zżymam się wewnętrznie i oburzam, ale tym razem nic nie mówię. Do wyjazdu Macieja pozostało pięć dni, nie ma zatem sensu znów urządzać tych gorących, zbytnio emocjonalnych dyskusji, które raz za razem przekonują mnie, że wszystko, co wiem o świecie, wszystkie moje poglądy i idee są tak do bólu europocentryczne, że okazują się cholernie nieprzydatne w tej dziwnej, postradzieckiej rzeczywistości. Nic zatem nie odpowiadam i jeszcze przez chwilę leżymy tak w ciszy, wsłuchując się w ostatnie dzisiaj nawoływanie muezzina do modlitwy. Maciej podrywa się gwałtownie, siada i zbliża się do mnie z typowo kirgiskim lekceważeniem dla mojej przestrzeni osobistej. Jest zbyt ciemno, żebym mogła go dokładnie zobaczyć, ale doskonale mogę sobie wyobrazić jak uważnie wpatruje się we mnie tymi swoimi płytko osadzonymi, mongolskimi oczyma. Przeraża mnie czasem to spojrzenie, bo zupełnie irracjonalne mam wrażenie, że wrzyna mi się w mózg poznając wszystkie myśli, zupełnie jakby któryś z jego koczowniczych przodków był plemiennym szamanem. W końcu Maciej jak gdyby nic oznajmia:
­Wiesz, moja mam w tym roku chorowała i nie udało jej się dużo zarobić w Moskwie. Przywiozła tylko pięćset dolców. Dwieście zostawi sobie, trzysta da mnie, żebym jakoś przeżył w Stanach. Wygląda na to, że to właśnie rozdzieliliśmy cały rodzinny majątek.
Trzysta dolców. Przez chwilę zastanawiam się, na co sama ostatnio tyle wydałam i czuję się bezsensownie winna, za co zaraz sama się w duchu ganię, bo wiem, że on nie mówi mi tego, żebym miała wyrzuty sumienia. Takie są fakty. Znowu dopada mnie to dziwne uczucie, że pomimo tej całej bliskości dzieli nas przepaść doświadczeń, przeszłości i przyszłości. Przepaść której nie da się przegadać, przedyskutować, zasypać logicznymi argumentami. Bo co też mogę powiedzieć? Że to bez sensu, ze świeżo zdobytym tytułem inżyniera wywalczonym na dobrym, tureckim uniwerku jechać do Stanów pracować jako nielegalny robotnik budowlany? Maciej zapewne z typowym dla siebie dystansem odpowiedziałby, że Meksykańce to podobno świetni kumple, zatem będzie przygoda i dużo podrzędnej tequili. A tak naprawdę wiem, że jego zdaniem te wszystkie demokratyzacje, walki z korupcją i równouprawnienia to w rzeczywistosic przywileje dla bogatych, fanaberie, którymi zaprzątać sobie głowy mogą uniwersyteccy idealiści, a nie dwudziestokilkuteni chłopak, który chciałby wybudować dom i nie ma za co. Żeby nie było wątpliwości, on nie jest jakąś uciemiężoną, załamaną ofiarą niesprawiedliwości społecznych nieustannie narzekającą na swój los, tylko pełnym energii, radosnym chłopakiem. Wiem, że sobie w tych Stanach poradzi, tak jak dał radę w Moskwie, gdzie przez kilka miesięcy pracował siedem dni w tygodniu po 14 godzin dziennie, w przerwach między rozładowywaniem kolejnych ciężarówek czytając książki żeby nie zwariować.
Powinnam pewnie teraz napisać, że ten prosty, zupełnie nieeuropejski Maciej, wtargnąwszy w moje życie zmienił je nagle i doszczętnie, udowadniając mi, że tkwiłam w będzie, niepotrzebnie straciłam tyle czasu i energii czytając o tej bzdurnej i niepotrzebnej demokratyzacji oraz nauczył mnie jak żyć pełnią życia bez pieniędzy. Niestety, z wiekiem rzeczy zamiast się wyjaśniać wydają mi się coraz bardziej skomplikowane. Maciej, tak jak i z resztą cała Azja Środkowa, zostawi mnie zatem z dramatycznym „nie wiem” tłukącym się po mojej zmęczonej głowie. Mam tylko nadzieję, że ta niewiedza przerodzi się w jakieś twórcze poszukiwania.
Czemu tak nic nie mówisz, o co chodzi?
O nic.
Czuję jak znowu w ciemności wpatruje się we mnie tym swoim wzrokiem stepowego czarownika i wiem, że rozumie, że jak chodzi o nic to owszystko.

Dzien sto szescdziesiaty piaty


Ogłaszam wszem i wobec, że oto dzisiaj spektakularnym zwycięstwem zakończyła się kolejna batalia z biurokracją i po serii dramatycznych zmagań dostałam wreszcie wymarzoną wizę do Uzbekistanu! Walczyliśmy z dezinformacją (znajome ajsekowe praktykantki opowiadały przerażające historie o dziwnych procedurach i absurdalnych wymaganiach, przez które zmieniły plany i pojechały do Afganistanu – tam łatwiej wjechać) oraz naciągaczami, czyli biurami podróży, które próbowały nam wmówić, że żeby dostać ten magiczny invitation letter trzeba zarezerwować hotele i przejazdy na cały pobyt i uiścić jakieś kosmiczne kwoty. W końcu jednak wszystko załatwiliśmy tak, jak chcieliśmy, poszliśmy z rana do ambasady i oto widzimy, jest wiza, wszystko jest, jedziemy! Oczywiście jednak nie mogło być tak różowo. Kiedy przyszło do płacenia, pani spojrzała na nas z podejrzliwością godną agenta CIA i stwierdziła, że to jest fałszywy banknot. Litości, ja wiem, że moją złotą zasadą jest na przypale albo wcale i różne już miewałam pomysły, ale naprawdę, płacenie za uzbecką wizę podrabianą studolarówką nigdy by mi nie przyszło do głowy. Wyjścia jednak nie było – zostawiliśmy nasze paszporty w ambasadzie i wyruszyliśmy na pielgrzymkę po kantorach. Wszędzie jednak było tak samo. Ludzie patrzyli przez kilka sekund na naszego Franklina i stwierdzali, że nie przyjmą. Przyznaję, banknot był może trochę brudny (dokładniej ujebany farbą niczym stół w tefałenie) ale żeby zaraz robić aferę? Na moje bardzo nieudolne próby argumentacji w stylu u nas w amerikje takimi można płacić, jeden pan odpowiedział równie elokwentnym to se pani w amerikje kupi za to gamburgera. Mistrzowie ciętej riposty są wszędzie, nie podyskutujesz. W końcu prawie pogodziłam się z myślą, że sobie tę studolarówkę zawieszę na ścianie i rzucaniem lotkami we Franklina będę wyrażać pogardę dla amerykańskiej dominacji, jednak na szczęście w ostatnim banku pani się zlitowała i nam wymieniła na somy. Zatem wszystko skończyło się dobrze i wiza jeeeeest!
Teraz pozostaje nam tylko przygotowywać się do wyjazdu. Pierwszym i bodaj najtrudniejszym krokiem było poinformowanie mojego szefa, że zamiast we wrześniu odchodzę w lipcu. Spodziewałam się, że nastąpi jakaś fala marudzenia, złośliwości oraz odbieranie/dokładanie godzin w akcie zemsty, a tu proszę, nic takiego! Spytał tylko o datę, wymruczał charaszo charaszo i kazał mi się czym prędzej oddalić. Kolega z pracy stwierdził, że szef znienawidził mnie do tego stopnia, że moje odejście go ucieszyło. Wyjaśnienie całkiem możliwe, jednak, jak się później okazało, w szkole wybuchł niemały skandal i wszyscy żyją plotkami na jego temat i w tym świetle moje odejście jawi się jako naprawdę wydarzenie drugiej kategorii. W jednym z oddziałów szkoły zatrudniono ostatnio nową administratorkę – szesnastoletnią, z lekka szaloną dziewczynę, która chciała sobie dorobić podczas wakacji. Wszystko było świetnie, chociaż dziewczę czasem narzekało na nudę, wszak w biurze nie było internetu, co zatem można robić? Sposobem na zabicie czasu okazało się urządzanie schadzek po godzinach. Nie wiadomo jak długo ten proceder trwał, pewnie wszystko dalej pozostałoby tajemnicą, gdyby nie szef, który dnia pewnego zapomniał czegoś z biura i wrócił po zamknięciu. Oczom jego okazały się podobno sceny gorszące – dziewczę leżało na sofie w objęciach niewiele starszego przystojniaka, który notabene był naszym studentem. Malowniczego obrazu dopełniały walające się wokół butelki po piwie i kartony po piwie. Nie ma co, piękne będę mieć wspomnienia z tego przybytku.
Tak czy inaczej, żegnaj szkoło, witaj przygodo!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Dzień sto sześćdziesiąty czwarty


Oficjalnie stwierdzam, że zaczęło się odliczanie. Początki końca – straszne uczucie. Takie opuszczanie miejsca, w którym człowiek chociaż przez chwile poczuł się jak w domu ma w sobie coś niezdrowego i chyba z lekko masochistycznego. Wszak z własnej woli się tutaj wszyscy znaleźliśmy i wiedzieliśmy, że to tylko na trochę, a teraz i tak nie możemy się powstrzymać od tanich dramatów i niepotrzebnych banałów. Jak mówi Bzim, takie pożegnania to faktycznie trochę jak przygotowania do własnego pogrzebu, z tym że zamiast wizji życia po śmierci karmimy się marzeniami o lepszym losie w Europie, Stanach czy gdziekolwiek indziej. Niestety moje ostatnie trzy miesiące w Biszkeku zaczęły się dosyć dramatycznie od wielkiego kryzysu mieszkaniowego. Ekipa na melinie zaczęła się wykruszać i nagle okazało się, że dla niektórzy z nas przez te dziewięć miesięcy nie zdążyli się nawet nawzajem polubić i w efekcie zawisło nad nami widmo przeprowadzki. Przyznaję, po czterech latach w xxlatce i poczuciu bycia jedną wielką, lekko patologiczną rodziną, mam trochę zawyżone standardy, ale i tak jest mi się przykro i fakt, że nie udało nam się utworzyć wspólnoty odczytuję jako osobistą porażkę. Zasadniczo myślę, że powinnam mieć na to tradycyjnie wyjebane, ale jakoś mimo pracy nad sobą, wszelkie  próby przemienienia się w kold bicz skończyły się fiaskiem.
I’m a cynical bastard, I have to admit – but I’m an armchair cynic. I’m cynical about ideas and hopes and so on, abstract things that don’t affect me directly. Being cynical about things that have consequences is harder.
Cytowanie indyjskiego hipstera na pewno jest jednym z objawów kryzysu. Skończyły mi się wszystkie książki, a że czytać muszę, to zabieram się za wszystko co tylko uda mi się znaleźć w jakimś normalnym języku. Strasznie brakuje mi polskiego! W ogóle dziwna sprawa z tą tęsknotą za krajem i polskością. Przeżyłam to, że nie mogłam głosować w wyborach. Nawet cieszyłam się z drugich z rzędu urodzin spędzonych w zupełnie nowym miejscu. Nie załamałam się podczas dziwnie samotnej Wielkanocy. Kto by się spodziewał, że tak mnie rozstroją te durne mistrzostwa! Mecz Polska – Rosja oglądany w barze pełnym przepełnionych nostalgią sierot po Związku Radzieckim nie należał do przyjemnych. Maciej się starał bardzo krzycząc „Polska gola”, ale to jednak nie to samo co  być teraz we Wrocławiu, ponarzekać, że jakiś debil urządził strefę kibica w Rynku i współprzeżywać z ludźmi, którzy mogą poprawnie powiedzieć Błaszczykowski.
Żeby jednak nie było, że jest jakoś dramatycznie, są też pozytywy. W mieszkaniu raczej na pewno uda nam się zostać, więc nie osiągnę szczytu hipsterstwa jako bezdomny w Biszkeku. Meczu Polska – Czechy niestety w Kirgistanie nie pokazywali, jednak poruszeni tym faktem Marek i Radek (Jak nie pokazują, chuje!) zdali mi relację godną najlepszych wystąpień Szpakowskiego i Szaranowicza, dzwoniąc do mnie w środku nocy i jakże radośnie uciszając swoich kompanów – Cicho tam! Połączenie interkontynentalne mamy! Szkoda, że nie mogłam ich zobaczyć, może Radek rozrysowywał strategie niczym Gmoch? Jakby nie było, weekend był dosyć polski i niezmiernie poprawił mi humor. Blog wreszcie zaczął przynosić profity – Trzej Ludzie z Internetu nawiedzili mnie w Biszkeku i oprócz półrocznego zapasu żurawinowego kisielu (nie kiślu) przywieźli mi książki w języku ojczystym, co za radość! Poza tym siedzieli ze mną do rana i mówili do mnie po polsku (i trochę po poznańsku), co kolejny raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że może i mogę się dogadać w pięciu językach obcych, ale kurde, nie ma to jak prawdziwy, nieprzetłumaczalny polski suchar! 

niedziela, 10 czerwca 2012

Dzień sto sześćdziesiąty drugi


Natrafiłam ostatnio w odmętach internetu na lekko stronnicze dzieło pod jakże uroczym tytułem How to Date a Balkan Man. Pełne to stereotypów i uproszczeń, ale niektóre rzeczy wydają mi się całkiem zabawne i dające się odnieść do sytuacji w Kirgistanie, np. to o mięsie (Don't emasculate him with vegetables, piękne!) . Przytoczyłam ten fragment Maciejowi, który całkiem serio stwierdził, że to jest prawda, oczywistość i że w ogóle nie wypada mi się śmiać, bo to poważna sprawa jest. Dostałam zatem zakaz robienia sobie żartów z mięsa oraz zostałam lojalnie uprzedzona o konsekwencjach ewentualnych prób namówienia go na dietę opartą na warzywach.

Śmieszne to w sumie, niemniej jednak reakcja Macieja skłoniła mnie do pewnych przemyśleń, których owocem jest poniższy blogowy pseudo poradnik, który oczywiście jest stronniczy i w żadnym razie nie pretenduje do miana analizy naukowej, jako że oparty jest na skąpych źródłach, a głównym obiektem badań jest pół-Kazach ze skrzywieniem uzbeckim. Enjoy.

 „Jak żyć z Kirgizami i nie zwariować: trzy złote zasady”.

  1. Nie próbuj nawet patrzeć na rachunek
Nie, żeby młodzi, wykształceni Kirgizi byli przeciwni równouprawnieniu. Nikt nie każe ci siedzieć w domu, zakrywać twarzy ani spędzać dni na sprzątaniu i czekaniu na męża z obiadem złożonym tylko i wyłącznie z mięsa. Pewne rzeczy jednak się nie zmieniają, więc jeśli chcesz uniknąć konfliktu, lepiej zostaw swoje pieniądze w domu. Nieważne, czy chodzi o płacenie za marsztutkę, zakupy, czy kolację. Jeśli chce się mimo wszystko partycypować w kosztach, należy Kirgiza podejść i po prostu postawić go przed faktem dokonanym, najlepiej robiąc zakupy i przynosząc mu coś do jedzenia (dużo mięsa).

  1. Zapomnij o planowaniu (krótkoterminowym)
Kirgizi wydają się być po prostu niezdolni do jakiegoś bardziej konkretnego zaplanowania swojego życia towarzyskiego czy na przykład dokładnego podania godziny spotkania. Zawsze wszystko „się zobaczy” albo „się ustali”, wszystko jest „mniej więcej”, co sprawia, że człowiek nigdy nie wie co, gdzie, kiedy i jak. Nie należy tego absolutnie brać do siebie ani się po europejsku frustrować, tylko zająć się sobą, a Kirgiz tak czy inaczej wcześniej czy później się pojawi.
Z drugiej strony, z opowieści znajomych wiem, że będąc w poważnym związku z Kirgizem można liczyć na w miarę szybką deklarację co do przyszłości tejże relacji. Coś w stylu „nie jestem w stanie zaplanować randki w przyszłym tygodniu, ale chętnie zajmę się organizacją ślubu”. Coś dla wielbicielek paradoksów oraz tych marzących o białej sukniJ

  1. Nie pojawiaj się w kuchni, kiedy on gotuje plow (Kirgizi z Osza)
Plow to nie danie, plow to styl życia. Na południu Kirigstanu jest to tradycyjne potrawa, którą mogą gotować tylko i wyłącznie mężczyźni, a samo jej przygotowanie powszechnie traktowane jest jak rytuał. Jeśli zatem chłopak zaprasza cię na plow, to po pierwsze wiedz, że coś się dzieje, a po drugie nie próbuj się wtrącać ani oferować swojej pomocy. Pozwól się zabrać na targ i z uwagą wysłuchuj, jak uczy cię wybierać najlepszy ryż oraz specjalny gatunek żółtej marchewki. Po powrocie na targ może cię czekać najwyżej ultraważne zadanie oddzielania ryżu od kamieni (o technice zostaniesz odpowiednio pouczona).

Mimo różnic i innego podejścia do życia myślę, że obcokrajowcy tutaj wiele się uczą od lokalsów i na odwrót. Ja na przykład przestałam się spinać i zaczęłam być bardziej spontaniczna. Maciej natomiast wkręcił się w robienie planów (za dwa tygodnie we wtorek o 21 pójdziemy do baru, ok?) oraz nauczył się ode mnie jakże życiowej i zarazem polskiej umiejętności otwierania wina śrubokrętem :] 

Dzień sto sześćdziesiąty pierwszy


Z opowieści kazachskich lokalsów wynikało, że w Almacie policja czai się za każdym rogiem przez co nieustannie należy się spodziewać kontroli paszportów i zabawy w „sto pytań do”. Przez trzy dni, które spędziłam w Kazachstanie nie zdarzyło mi się to ani razu, uznałam zatem te plotki za mocno przesadzone. W sobotę rano zmierzałam właśnie beztrosko na dworzec, kiedy przy drodze pojawiło się dwóch umundurowanych, groźnie wyglądających mężczyzn, którzy oczywiście zatrzymali nasz samochód. W duchu skarciłam się za niedowiarstwo i zaczęłam szykować paszport. Jeden z policjantów patrzył na mnie przez okropnie długą chwilę, a potem zagadał jak gdyby nigdy do kierowcy:
- As-salam alejkum, bracie. Jedziesz może do centrum?
- Nie, przykro mi, jedziemy w zupełnie inną stronę.
- Szkoda. Myśleliśmy, że może nas podwieziesz. No nic, szerokiej drogi.
Cóż za niesamowicie intrygujące miasto, w którym zamiast taksówek zatrzymuje się przypadkowe samochody, uzgadnia cenę i po prostu jedzie! Na dodatek jest to tak powszechna praktyka, że stosują ją także policjanci. Nie mogłam przez dobrą chwilę wyjść z szoku, a przecież był to dopiero początek mojej podróży do Biszkeku.
Na dworcu po raz kolejny z nostalgią zatęskniłam za życzliwymi i pomocnymi Kirgizami, przy których Kazachowie wydają się czasem naprawdę nieużyteczni i grubiańscy. Pytałam mnóstwa ludzi, skąd odjeżdża marszrutka do Biszkeku i wszyscy zgodnie twierdzili, że takowa nie istnieje (w poprzednią stronę podróżowałam zapewne teleportem), ale że za drobną opłatą mogę mnie zawieźć. Nawet byłam skłonna się zgodzić, jednakże jeden z panów radośnie zażądał sumy stu dolarów za podwiezienie mnie tylko do granicy, podczas gdy przejażdżka marszrutką do samego Biszkeku powinna kosztować w porywach dolarów amerykańskich dziesięć. Hucpa, panie! W końcu znalazłam jednak busik i trzy razy upewniwszy się, że ta piekielna maszyna rzeczywiście jedzie do mojej kirgiskiej stolicy, zasiadłam obok pewnej starszej edże o wyglądzie typowej babuszki. Po części pozory nie myliły – zagadała do mnie radośnie, wypytała o wrażenia z Kirgistanu, przykazała szukać lokalnego męża a potem wyciągnęła prowiant i przystąpiła do częstowania mnie. Typowe? Nie, jeśli wziąć pod uwagę, że zamiast tradycyjnych środkowoazjatyckich przysmaków edże na podróż zaopatrzyła się trzy paczki chipsów (smak szaszłykowy) oraz opakowanie sucharków. Siedziałam zatem z głupio wyciągniętą ręką pełną chemicznego żarcia i zastanawiałam się ile wytrzyma mój żołądek, w którym zamiast śniadania znajdowały się jeszcze resztki wczorajszego piwa z meczu Polska-Grecja. W marszrutce plus milijon. Płaczące niemowlęta. Nie rzygaj, nie rób wiochy bo cię deportują. Wszelkie próby odmówienia babuszce kończyły się jednak spektakularną porażką, musiałam zatem użyć podstępu i kiedy edże zmagała się ze zbyt szczelnym zamknięciem kolejnej paczki, udałam że zapadam w sen. Dobrze, że kazachski krajobraz jest tak monotonny, dzięki temu siedząc przez dwie godziny nieruchomo, z zamkniętymi oczami i słuchając miarowego chrupania dobiegającego z siedzenia obok nie straciłam zbyt wiele.
Samą granicę przeszłam tym razem bez większych przeszkód, trochę porozmawiałam z panami celnikami i Euro i po około trzydziestu minutach byłam już po stronie kirgiskiej, gdzie razem z innymi ludźmi z mojej marszrutki czekałam na kierowcę. Po dziesięciu minutach chodzenia w tę i z powrotem usiadłam zrezygnowana na ziemi. Po kwadransie skończyła mi się woda.  Naszła mnie refleksja roku: 14.10 to zdecydowanie nie jest dobra pora na siedzenie w pełnym słońcu. Po półgodzinie ludzie zaczęli się burzyć, a po czterdziestu minutach było jasne, że pan marszrutnik zrobił nas w konia i wziąwszy pieniądze wracał już pewnie radośnie do Almaty. W sumie dobrze, że zdarzyło się to w tę stronę a nie w drodze do Kazachstanu. Z granicy do Biszkeku nie jest tak daleko, można wziąć taksówkę na Dordoi, potem niemożliwie zatłoczoną marszrutkę (wszak sobota dzień targowy) i po półtorej godziny być w domu. Może jednak powinnam przystać na ofertę tego obrotnego kierowcy w Almacie? W sumie nie wiem, zaoszczędziłam około 80 dolarów a w pakiecie dostałam objawy lekkiego udaru słonecznego oraz opaleniznę niczym po tunezyjskich wczasach all inkluziw, żyć nie umierać J

czwartek, 7 czerwca 2012

Dzień sto sześćdziesiąty


Kazakhstan is big. Pierwsze zdanie z mojego przewodnika jest banalne do bólu, jednak chyba rzeczywiście te proste słowa oddają najlepiej to, co rzuca się tutaj w oczy od samego początku. Przestrzeń. Ogrom. Pustka. Pierwszym uczuciem, które dopadło mnie po przekroczeniu granicy było zdziwienie, że ten płaski, monotonny krajobraz ciągnie się tutaj aż po horyzont. Zupełny szok w porównaniu z Kirgistanem, gdzie rzadko można zobaczyć jakiś większy kawałek przestrzeni nie będący ograniczony z każdej strony górami. Przytłoczyła mnie trochę ta kazachska pustka, jednak kiedy wreszcie dotarłam do Almaty moje wrażenia były zupełnie odmienne.
Owszem, miasto pełne jest gigantycznych, typowo sowieckich konstrukcji. Pomniki ku czci bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Szare bloki z wielkiej płyty. Okazałe siedziby władz. Almata ma jednocześnie w sobie to coś, co mnie uspokaja i urzeka.



W mieście nie ma praktycznie żadnych starych budynków, prawie wszystkie zostały bowiem zniszczone podczas wielkiego trzęsienia ziemi w roku 1912. Najstarszą konstrukcją jest przepiękna cerkiew w Parku Panfilova, która jest swoistą atrakcją, mierząc bowiem 58 metrów uznawana jest za jeden z najwyższych drewnianych budynków na świecie. Oprócz cerkwi jednak większość obecnej architektury Almaty powstała w drugiej dekadzie dwudziestego wieku, kiedy to miasto odbudowywane było praktycznie od zera. Dzięki temu Almata posiada bardzo mało skomplikowany system ulic – wszystkie są szerokie, długie i przecinają się pod kątem prostym. Takie rozwiązanie ma oczywiście pewne wady – nie ma na przykład małych, mrocznych zaułków – jednak naprawdę nie sposób się tutaj zgubić. Nawet ja daję radę, choć jak powszechnie wiadomo operator mapy zaiste ze mnie kiepski.
W całym mieście pełno jest niebiesko-żółtych narodowych flag a także gadżetów i symboli nawiązujących do dobroci i mądrości najlepszego z prezydentów. Jest nawet pomnik, na którym widać kamienną księgę symbolizującą konstytucję, a w niej odciśnięta jest prezydencka ręka. Można przyłożyć tam swoją i pomyśleć życzenie, ponoć się spełnia.

To nie jest "ta ręka", ale też wpisuje się w klimat


Wywieszanie flagi to podstawa

Trudno powiedzieć, czy obywatele zadowoleni są z panowania swojego władcy. Młodzi nie pamiętają niczego innego, a dla starszych jedyną znaną alternatywą są uroki życia w ZSRR. Oficjalnie na wodza nikt nie narzeka – zbyt duże ryzyko „nagłego zniknięcia”. Pod tym względem Kirgistan, mimo że biedniejszy od bogatego w ropę bogatego sąsiada, wydaje się lepszym miejscem do życia. W sumie zdziwiło mnie to, jak oba narody postrzegają się nawzajem. Kiedy jeszcze w Biszkeku mówiłam, że jadę do Almaty wszyscy reagowali entuzjastycznie i opowiadali mi o urokach miasta. Kiedy natomiast w rozmowie z kazachskim taksówkarzem przyznałam, że mieszkam w Biszkeku reakcja była bardzo niemiła – standardowa gadka o ubóstwie, brudzie i zbyt prostych ludziach. Z początku myślałam, że takie wrogie nastawienie ma przyczyny tylko i wyłącznie ekonomiczne – w końcu wielu Kirgizów przyjeżdża tutaj po lepsze zarobki i lepsze życie, stąd mogą być postrzegani jako „złodzieje miejsc pracy”. Wyjaśniono mi jednak, że istnieje jeszcze jeden istotny powód – Kazachowie są trochę sfrustrowani i zazdrośni o to, że taki prosty, mały, koczowniczy naród kirgiski się regularnie buntuje, dzięki czemu w Biszkeku można między innymi wyrazić dość swobodnie swoje krytyczne opinie na temat klasy rządzącej oraz całodobowo zaopatrywać się w alkohol. Może coś w tym jest faktycznie. Jakby nie było, po dzisiejszym, samotnym włóczeniu się trochę bez celu po Almacie odkryłam, że zaiste różni się wiele od Biszkeku i moim zdaniem nie można absolutnie wszystkich centralnych „stanów” wrzucać do jednego worka.
Jeszcze na koniec ciekawostka. Tak jak w Biszkeku, z jakimiś bardziej zaawansowanymi formami street artu ciężko tu się spotkać, jednak udało mi się znaleźć kilka interesujących kawałków. Najbardziej lubię ten, który mówi, że nie należy płacić za seks. Toć sama prawda prosto z kazachskiej ulicy!



środa, 6 czerwca 2012

Dzień sto pięćdziesiąty dziewiąty


Wszystkim tym, którzy nabijali się z mojej nauki kirgiskiego mówiąc, że to bez sensu, że lepiej ruski i w ogóle co to za masochizm i hipsteryzm uczyć się jakiegoś języka środkowoazjatyckiego oświadczam, że kirgiski jest przydatny! Dzisiaj na przykład poszłam walczyć o wizę i pan mi oświadczył po rosyjsku, że nie, że dopiero w poniedziałek albo i we wtorek i że absolutnie się nie da. No nie ma opcji. Prawie się poddałam, ale wpadła mi do głowy taka genialna myśl, że oto może zagadam po kirgisku.

- Mnie ta wiza potrzebna bardzo!
- O, mówisz po kirgisku?
- Nie bardzo dużo. Kirgiski jest trudny, ale tak czy inaczej się uczę. Potrzebna mi wiza, żeby tam wrócić.
- A co ci się podoba w Kirgistanie?
Tu się zacięłam mocno i zestresowałam, ale bardzo chciałam coś powiedzieć. Niestety pierwsze co mi przyszło do głowy było dosyć głupie:
- Jedzenie beszbarmaku.

Czasem widać mam więcej szczęścia niż rozumu, bo panowie się zaśmiali radośnie, powiedzieli, żem azamat  (po rusku: maladjec, nie da się tego przetłumaczyć na polski chyba) i koniec końców wiza będzie dzisiaj, ha! I jeszcze mi policzyli dolary po bardzo korzystnym kursie. Wniosek: warto się uczyć języków J
W nagrodę wybrałam się do fabryki słodyczy i zakupiłam sobie hipsterską czekoladę opakowaną w kazachską flagę, mmmm J

wtorek, 5 czerwca 2012

Dzień sto pięćdziesiąty ósmy


Jako że po raz kolejny zajrzało mi w oczy widmo deportacji lub innego pogrążania się w środkowoazjatycki niebyt, postanowiłam wybrać się po nową wizę do Almaty, wierząc, że kazachscy bogowie biurokracji będą mi bardziej przyjaźni niż kirgiscy.
Pierwszą przygodą okazała się być podróż. Moja kazachska Ola, zaprawiona w turystyce wizowej jak nikt, radziła mi, żebym najlepiej pojechała z Biszkeku taksówką, bo wygodniej i nie ma ryzyka, że na człowieka kierowca nie poczeka na granicy jak coś pójdzie nie tak. Pomyślałam jednak, że w końcu nie jestem burżujem i nie będę się w podróż zagraniczną wybierać taksówką. Po południu zatem na biszkeksim dworcu autobusowym znalazłam pana nawołującego „Almaty Almaty Almaty” i wsiadłam w piekielną marszrutkę. Jeny, to niemożliwe, żeby było tak gorąco! Jednak cała zabawa, jak się okazało, była dopiero przede mną. Po niecałej godzinie dojechaliśmy do granicy. Raz tylko zdarzyło mi się przekraczać granicę lądową poza Unią, pamiętam jak dziś moją samotną wyprawę autobusem przemytników z Rumunii do Mołdawii. Dzisiaj okazało się, że azjatycka część byłego ZSRR to dużo większa przygoda J Zasadniczo w części kazachskiej szło szybko. Tzn. dopóki nie doszło do mnie. Jako że nie mogłam się posłużyć lokalnym dowodem osobistym tylko paszportem, miły pan kazał mi czekać przed Tajemniczymi Drzwiami. Ich tajemniczość potęgował fakt, że były lustrzane, więc zupełnie nie mogłam zobaczyć co za dziwy tam się kryły. Czekałam więc i czekałam, na zewnątrz upał zamienił się w lekki deszcz połączony ze strasznym wiatrem, a u mnie w głowie oczywiście wizje tego, co mnie czeka jeśli nie zdążę na marszrutkę. Na szczęście zza Tajemniczych Drzwi wyłonił się pan, który zabrał paszport a potem w miarę szybko go oddał, mogłam zatem przejść do kolejnego etapu. Tutaj przeszkodą okazał się most. Na moście, ogrodzonym siatką i drutem kolczastym były dwie kolejki: ludzi bez bagażu oraz koczowników-przemytników obładowanych do granic możliwości. Ludzie bez bagażu szli, koczownicy koczowali, jakże by inaczej. Wszystko było dobrze dopóki pogoda naprawdę się nie pogorszyła, wtedy przemytnicy zbuntowali się, że muszą czekać i postanowili zablokować przejście reszcie. Zamieszki zatem, nie ma co. Po szybkiej i spokojnej interwencji policji (serio podziwiam, w ogóle nie byli agresywni) udało mi się razem z napierającym tłumem przejść dalej. Level up? Nie bardzo, czekało mnie bowiem spotkanie z panem paszportowym, który tradycyjnie bawił się w „100 pytań do”. Z Polszy? Tak. Paljaczka? No tak, tak napisane tu jest. Katarzyna Agnieszka, hmm. No tak, hmm. A wiza do Kazachstanu jest? Nie, na jana się wbijam, liczę na szczęście. W końcu pan pokontemplował moją więzienną fotkę (czy to tylko ja, czy ludzie na zdjęciach paszportowych wyglądają jak seryjni mordercy kotów?) i przybił pieczątkę. Welcome to Kazachstan!
Marszrutka na mnie czekała. Po przyjeździe okazało się, że jest internet a jak się poczeka to i ciepła woda. Żeby uczcić te radosne wieści wybrałyśmy z Olą rodzimym zwyczajem po browary. Pani w sklepie dała nam dwa Białe Niedźwiedzie i zdecydowanie poradziła, żebyśmy schowały je do torby. „Nie, nie trzeba, poniesiemy, to niedaleko”. „Może i niedaleko, ale piwa po 23 sprzedawać nie można, więc weź to dziewczyno schowaj”. Proszę, pierwszy dzień i już piwo spod lady :] 

Dzień sto pięćdziesiąty siódmy


- Czy zechciałabyś umówić się ze mną na kawę? Byłoby bardzo miło, gdybyśmy mieli szansę poznać się lepiej. Jesteś naprawdę ładna.

Zadane spokojnym, lekko zachrypniętym głosem pytanie wisi złowrogo w powietrzu, a mnie uderza nagła fala gorąca. Nie wiem, czy to przez niezręczną sytuację, upał, fakt że siedzimy w piwnicy, czy też może dopadła mnie zbyt wcześnie menopauza. Niezależnie od przyczyny oblewa mnie zimny pot, bo zdecydowanie nie spodziewałam się takiego obrotu sytuacji. Zaatakował mnie znienacka, kiedy niczego nieświadoma obmyślałam, jak mu wytłumaczyć zawiłości trybu przypuszczającego. Nie to, żebym nie była przyzwyczajona do podrywających mnie uczniów. Zwykle w krótkich acz zdecydowanych słowach doprowadzam ich do pionu. Tym razem jednak człowiek czyniący mi awanse nie jest aroganckim siedemnastolatkiem, tylko dojrzałym, statecznym panem około pięćdziesiątki, więc nie mogę mu poradzić, żeby sobie znalazł dziewczynę w swoim wieku. Przez chwilę mam nadzieję, że może się przejęzyczył, jednak dochodzę do wniosku, że zna angielski na tyle dobrze, że raczej nie był to potok przypadkowych słów. Kurwa. Desperacko obmyślam plan ucieczki (piwnica = nie ma okien = źle), kiedy pan odzywa się w te słowa:

­­­- Nie zrozum mnie źle. Po prostu przypominasz mi kogoś sprzed lat.
Cały czas wpatrując się we mnie dosyć upiornie, zaczyna snuć swoją opowieść, a ja zupełnie przestaję myśleć o ucieczce i o tym, że to wszystko jest dziwne. Zamiast tego przenoszę się w przeszłość o lat trzydzieści i urzeczona wsłuchuję się w opowieść o wielkim acz nieszczęśliwym romansie. Pod koniec lat siedemdziesiątych R. postanowił przenieść się z Kirgistanu w jakiś bardziej obiecujący zakątek Związku Radzieckiego, żeby tam budować swoją karierę. Po wielu trudach i wykorzystaniu wszystkich możliwych związków i koneksji udało się – dostał się na Akademię Lotniczą w Rydze. Łotwa jawiła się młodemu Kirgizowi jako miejsce nie dość, że piękne to jeszcze bogate oraz obfitujące w wydarzenia towarzysko-kulturalne. Szybko się tam zadomowił i poczuł naprawdę szczęśliwy, tym bardziej, że poznał naprawdę piękną, rudowłosą Polkę – Svietlanę (Na tę część opowieści się trochę krzywię, bo umówmy się – Svietlana?) Zakochali się w sobie bez pamięci. Sielanka trwała, jednak po zakończeniu edukacji trzeba było R. wracać do ojczyzny. W Europie było mu dobrze, jednak tęsknota za górami i beszbarmakiem rozdzierała jego środkowoazjatycką duszę. Svietlana to rozumiała doskonale i postanowiła się poświęcić w imię miłości. Zdecydowali, że wspólnie zamieszkają w Kirgistanie. Niestety jednak, dla konserwatywnych rodziców R. to było nie do pomyślenia, w ogóle nie chcieli nawet słyszeć o synowej z Europy. Jeśli żona, to tylko Kirgiska, bo kto będzie gotował plow? Czy będzie umiała się zaopiekować wnukami? Czy ona w ogóle coś umie? Postawili młodemu, zagubionemu R. ultimatum: albo my, albo ona. Wracaj sam albo nie wracaj wcale. Przytłoczony chłopak, który nie wyobrażał sobie przyszłości bez rodziny i z daleka od Kirgistanu ugiął się i wrócił, porzucając Svietlanę na zawsze. Po powrocie do ojczyzny ożenił się, a po dwudziestu kilku latach – jak sam mówi – bardzo nieszczęśliwego małżeństwa, rozwiódł się. Kariera pilota rekompensowała mu cierpienia – zwiedzał świat, poznawał ciekawych ludzi, to dawało mu niemałą satysfakcję. Niestety, samolot, który zwykle pilotował (tupolew, kto by pomyślał) rozbił się doszczętnie pod Oszem i od tej pory R. nie pracuje. Czeka. Na nowe możliwości, na nową pracę, może na nową miłość? Cały czas jest pełnym entuzjazmu, energicznym facetem. Tylko czasem od tego czekania przychodzą mu do głowy dziwne myśli. Co by było, gdyby jej nie zostawił?
Kasia, jak się zakochasz – Kirgiz nie Kirgiz – nie oddawaj!
R. dołączył właśnie do grona moich ulubionych, najbardziej inspirujących uczniów i może jak już rzucę tę pracę, pójdę z nim na tę kawę, a co!

Ogłoszenie mało ważne:
Nie, to nie jest blog rasistowski. To, że niektórzy Kirgizi mnie wkurzają, nie ma nic wspólnego z ich narodowością. Owszem, czasem tutejsza kultura wydaje mi się   zupełnie kosmiczna i wielu rzeczy nie rozumiem, ale szczerze lubię ten kraj. I Kirgizów też lubię. Mam nawet awaryjny plan na życie: jeśli do trzydziestki nie znajdę żadnego godnego męża z mojego kręgu kulturowego, to wrócę tutaj i będę mieć dziecko, syna konkretnie. Nazwę go po kirgisku – Doublebeck – więc nie dość, że będzie piękny i mądry, to jeszcze od samego urodzenia będzie hipsterem. Koniec oświadczenia, dziękuję.
Wynurzenia powyższe spowodowane są faktem, że oto mój blog najwyraźniej nabiera popularności niczym refleksje Kasi Tusk na temat życia, mody i urody.  No cóż, jaki blog tacy hejterzy, więc mnie nikt nie parodiuje, a jedynie wysyła całkiem poważne maile o tym, że jak mi się nie podoba w Kirgistanie to generalnie mam odejść, wrócić do Europy i dalej opływać w dostatki, skoro taka ze mnie rasistka. Wszystko to po czytaniu mojego bloga z użyciem google translatora, który – jak wiadomo – oddaje sens perfekcyjnie. No nic, jadę do Kazachstanu, może mi nie dadzą kirgiskiej wizy i się problem sam rozwiąże, nie będę więcej pisać J