sobota, 4 lutego 2012

Dzień sto dwudziesty piąty


Korzystając z nagłego polepszenia pogody (temperatura wg googla: minus pięć; odczuwalna: żar tropików) udaliśmy się na spacer. Pięknie było, napadało akurat sporo świeżego śniegu, po prostu idealnie. Oczywiście dopadła mnie przemożna ochota, żeby się w ten puch po prostu rzucić i poturlać jak szalona. Pomysł bardzo spodobał się towarzyszowi mojego spaceru, więc niewiele myśląc po prostu zaczęliśmy się tarzać jak dzieci. Z radosnego uniesienia wyrwał nas głos siedzącego na ławce nieopodal sąsiada, który piękną brytyjską angielszczyzną zapytał nas, czy to nie jest przypadkiem pierwszy raz, kiedy widzimy śnieg. Tak, kanieszna, my z Afryki, z Benina prijechali. Zastanawiam się jak to jest, czy naprawdę jesteśmy taką atrakcją jako cudzoziemcy? Wydaje mi się, że wyglądam na Ruską, Niemcy moi też nie mają facjat jakichś bardzo egzotycznych. Czemu zatem ludzie zadają nam takie absurdalne pytania i nie chcą rozmawiać w języku lokalnym, tylko po angielsku? Czuję się przez to jak odmieniec, jak obiekt jakiegoś chwilami naprawdę niezdrowego zainteresowania. Szkoda trochę, bo naprawdę chciałabym się poczuć jak lokals, ale chyba czas się pogodzić z tym, że to niemożliwe. Trudno, takie życie. Tak czy inaczej, z całej tej śnieżnej historii najbardziej podobało mi się zakończenie. Zasadniczo się zawstydziłam i zszokowałam, bo sąsiada nie widziałam. Pytałam zatem towarzysza, jak to możliwe, że człowieka nie zauważyliśmy. Okazało się, że on owszem zauważył, ale nie powiedział, bo nie sądził, że się przejmę. Świetnie. Uważają mnie tu za kompletnie szaloną. Nie mogę zaprotestować, prawda. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz