Korzystając z nagłego polepszenia
pogody (temperatura wg googla: minus pięć; odczuwalna: żar tropików) udaliśmy
się na spacer. Pięknie było, napadało akurat sporo świeżego śniegu, po prostu
idealnie. Oczywiście dopadła mnie przemożna ochota, żeby się w ten puch po
prostu rzucić i poturlać jak szalona. Pomysł bardzo spodobał się towarzyszowi
mojego spaceru, więc niewiele myśląc po prostu zaczęliśmy się tarzać jak
dzieci. Z radosnego uniesienia wyrwał nas głos siedzącego na ławce nieopodal
sąsiada, który piękną brytyjską angielszczyzną zapytał nas, czy to nie jest
przypadkiem pierwszy raz, kiedy widzimy śnieg. Tak, kanieszna, my z Afryki, z
Benina prijechali. Zastanawiam się jak to jest, czy naprawdę jesteśmy taką
atrakcją jako cudzoziemcy? Wydaje mi się, że wyglądam na Ruską, Niemcy moi też
nie mają facjat jakichś bardzo egzotycznych. Czemu zatem ludzie zadają nam
takie absurdalne pytania i nie chcą rozmawiać w języku lokalnym, tylko po
angielsku? Czuję się przez to jak odmieniec, jak obiekt jakiegoś chwilami
naprawdę niezdrowego zainteresowania. Szkoda trochę, bo naprawdę chciałabym się
poczuć jak lokals, ale chyba czas się pogodzić z tym, że to niemożliwe. Trudno,
takie życie. Tak czy inaczej, z całej tej śnieżnej historii najbardziej
podobało mi się zakończenie. Zasadniczo się zawstydziłam i zszokowałam, bo
sąsiada nie widziałam. Pytałam zatem towarzysza, jak to możliwe, że człowieka
nie zauważyliśmy. Okazało się, że on owszem zauważył, ale nie powiedział, bo
nie sądził, że się przejmę. Świetnie. Uważają mnie tu za kompletnie szaloną. Nie
mogę zaprotestować, prawda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz