niedziela, 5 lutego 2012

Dzień sto dwudziesty siódmy


To już chyba stało się tradycją, że kiedy mam trochę wolnego czasu, to udaję się na bazar. Jako, że dwa największe rynki, dordojski i oszski, już mi się trochę opatrzyły, dzisiaj postanowiłam poznać nową miejscówkę – bazar Ortosai. Nie jest duży, ale ma tę zaletę, że znajduję się blisko centrum i nie trzeba się gnieść w marszrutce, żeby tam dotrzeć. Można wybrać przejażdżkę trolikiem lub autobusem ufundowanym w darze przez Chińską Republikę Ludową. Bazar sam w sobie urzekł mnie niesamowicie. Oprócz typowej, „kontenerowej” części był też całkiem spory pchli targ. Swoją drogą to ciekawe, jak przy takiej pogodzie – bo wciąż jest mróz i mnóstwo śniegu – udaje się tym ludziom całymi dniami sprzedawać towary prosto z ułożonych na ziemi cerat. Widać są całkiem nieźle zaprawieni w bojach, bo nie sprawiali wrażenia bardzo cierpiących. Na tym pchlim targu kupić można bardzo różne rzeczy – stare gazety, śrubki, futra, pojedyncze buty. Mnie najbardziej spodobały się drobiazgi i pamiątki pozostałe ZSRR. Naprawdę dużo czasu spędziłam zatem na oglądaniu starych medali, znaczków, maleńkich przypinek sławiących sukcesy dawnego ustroju. Najbardziej zafascynował mnie mały, metalowy koń podpisany nie wiedzieć czemu „Estonia”. Wszystkie te starocie wydają się strasznie przypadkowe i niekiedy bezsensowne, chyba dlatego tak mnie fascynują. Z rozważań nad celowością socrealizmu wyrwał mnie jednak mój współlokator, który spośród tych dziwnych przedmiotów wyłowił tajemniczy, mały woreczek. Z iście dziecięcą ciekawością i niecierpliwymi pytaniami „szto eta” zajrzeliśmy do środka i znaleźliśmy … sztuczną szczękę. Trochę mi się zakupów odechciało.

Trochę jednak jeszcze połaziliśmy i bardzo się z tego cieszę, bo otóż udało mi się znaczący sukces językowy odnieść! Otóż jedna pani sprzedająca ciepłe, wełniane ubrania, próbowała namówić klienta do zakupu, przekonując, że oto zima będzie sroga, mroźna i śmiertelna niemalże. Ja to wszystko obserwowałam i ni z tego ni z owego wyrwało mi się, że przecież „zima nie budjet”! Jestem z siebie dumna, bo dzięki temu oto małemu, politycznemu powiedzonku, poczułam się wreszcie trochę jak lokals!

Po powrocie z targu spotkaliśmy się tradycyjnie z niezrozumieniem współlokatorów, bo wybraliśmy się tam po zakupy papiernicze, a wróciliśmy nabywszy po okazyjnych cenach wielki wór suszonych jabłek oraz:

1. Magnez na lodówkę z małpą pijącą alkohol
2. Bezsensowny breloczek z dzieckiem przechodzącym przez ulicę
3. Duży róg niewiadomego pochodzenia

2 komentarze:

  1. przez granicę tego raczej nie przewieziesz ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. chce taki breloczek kurde :( ile kosztuje? kup mi :DDDDDDDDDD co Wschód, to Wschód!

    OdpowiedzUsuń