wtorek, 24 kwietnia 2012

Dzień sto czterdziesty dziewiąty


Weekend jak zwykle pełen był radosnych, kirgiskich atrakcji. W tym tygodniu, mimo wspaniałej pogody, postanowiliśmy zostać w Biszkeku i zażyć trochę życia lokalnego. Będzie zatem mały przegląd wydarzeń kulturalnych :) 

Na początek wybraliśmy się na koncert. Punkowy. Aż się sama sobie dziwię, że jestem takie klimaty w stanie znieść bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Zupełnie jakbym się cofnęła w czasie o dziesięć lat, kiedy to cała podjarana udałam się po raz pierwszy do częstochowskiego odrobinę alternatywnego a jednocześnie odpowiednio modnego klubu Utopia na koncert jakiegoś podrzędnego zespołu śpiewającego o bólu istnienia. Tak, wtedy to była frajda. Teraz trochę cierpiałam mentalne katusze, bo jednak nie bardzo rozumiem jakie to tajne zakamarki ludzkiej (hipsterskiej?) duszy manifestuje człowiek poprzez noszenie gaz-maski w upalne popołudnie. Nieustannie zatem towarzyszyło mi zdziwienie, ale jednocześnie niektóre elementy cieszyły mnie bardzo. Na przykład piwo pite z plastikowego, festiwalowego kubka, który pod stołem uzupełniać można było złotym trunkiem z dwulitrowej butelki przemyconej z pobliskiego supermarketu. Poza tym zastanawiam się, skąd się wzięło w Biszkeku tyle alternatywnej młodzieży i gdzie się ona na co dzień ukrywa przed światem. W marszrutkach i na bazarach jakoś nie widać tylu ludzi odzianych w pokraczne stroje i przyozdobionych milijonem kolczyków tudzież tatuaży. Widać tak mrocznym i alternatywnym można być tylko od święta.

W poszukiwaniu alternatywy w wersji bardziej hipsterskiej wybraliśmy się w niedzielne wczesne popołudnie na event zwany szumnie flashmobem. Nazwa nadana zdecydowanie na wyrost, bo wcale nie było to zaplanowane i ani trochę szokujące czy chociaż zaskakujące dla przypadkowych obserwatorów. Zanim jednak przekonaliśmy się o tym na własnej skórze stawiliśmy się na wyznaczonym miejscu z iście niemiecką punktualnością. Był to oczywiście ogromny błąd, bo jak w wiadomo w Kirgistanie poczucie czasu jest nieco odmienne od europejskiego, zatem o 12 ludzie dopiero zaczynali się zbierać i myśleć co by tu ze sobą począć. Przyszło nam zatem sporo czekać, co w sumie nie było takie złe, bo i słońce świeciło pięknie i miejscówka była irracjonalnie interesująca – niewielki plac przed parlamentem, trochę zapomniany i zaniedbany na rzecz ogromnego, niemiłosiernie wybetonowanego placu Ala-too, który stanowi centrum stołecznego życia. Trochę po drodze ponarzekaliśmy, że co to za flashmob w takim miejscu ukrytym i w sumie nieuczęszczanym, ale kiedy tylko tam dotarliśmy, momentalnie zmieniliśmy zdanie. Na środku placu bowiem stał on. Ogromny, kolosalny wręcz, z ręką wyciągniętą w geście na poły triumfalnym, na poły opiekuńczym. Tak tak, przed parlamentem wciąż podziwiać można potężny pomnik Lenina. W nowych czasach nie wypadało, żeby taki relikt przeszłości stał w centralnym punkcie, zatem na Ala-too Lenina zastąpił Manas, bohater narodowego eposu. Pomnik wielkiego wodza rewolucji został natomiast przeniesiony na tyły, zgodnie z logiką mówiącą, że nie ma sensu niszczyć czegoś, co w sumie jest stanie co najmniej dobrym, niepopsute ani rdzą nie przeżarte. Lenina zatem wciąż można podziwiać. Bardzo przekonująca wydawała nam się idea flashmoba pod czujnym okiem największego z obrońców klasy robotniczej. Niestety, organizatorzy kreatywnością się nie popisali, a jak wiadomo na brak pomysłu to i nawet Lenin nie pomoże.
Zasadniczo cały koncept polegał na tym, żeby się spotkać i popląsać radośnie w rytm najnowszych przebojów muzyki dyskotekowej. Było kilku wodzirejów, którzy mieli ludzi zachęcać do zabawy i uczyć kroków. Wszystko fajnie, szkoda tylko, że każdemu z wodzirejów marzył się chyba własny show, w związku z tym pokazywali całkiem różne a zarazem dość skomplikowane figury taneczne, zmuszając zdezorientowanych uczestników do stawiania raz po raz dramatycznego pytania o to, którego wodzireja należy uznać za swojego guru. Staraliśmy się bardzo brać udział w sposób radosny i entuzjastyczny, ale się nie dało i po kwadransie odeszliśmy, czując ogromny niedosyt. W sumie może zostalibyśmy dłużej, gdyby nie dramatyczna muzyka. Czy w Polsce to też jest hitem? Tutaj słychać tę piosenkę na każdym kroku, co mnie przynajmniej umożliwia normalne funkcjonowanie. Brr.



Mimo wszechobecnego chłamu wierzę wciąż, że istnieją jeszcze piękne dźwięki i ludzie tworzący muzykę z pasją. Jako odtrutkę na dyskotekowe rytmy polecam to klik. Skandynawska opowieść o sześciu szalonych perkusistach terroryzujących praworządnych obywateli za pomocy rytmu, absolutnie wspaniałe! Okazuje się, że można stworzyć hit „grając” na pacjencie szpitala, na buldożerach albo na liniach wysokiego napięcia. To właśnie jeden z głównych powodów, dla którego muszę wrócić do Europy – tylko tam ludzie są w stanie tworzyć takie filmy! Powstają tam też cudowne książki, takie jak na przykład Harry Potter, którego mroczne przygody czytam raz po raz, nawet mimo obawy przed tym, że co niektórzy wiedząc o tym chcieliby mnie wysłać do najbliższego egzorcysty. Ostatnio niezawodnie wprowadzający mnie w tajniki życia lokalnego Timur przyniósł mi przygody małego czarodzieja przetłumaczone na rosyjski! Fantastyczne, teraz nie czytam już o Harrym, tylko o Garrym i tajnej komnacie! Ruski to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się w Kirgistanie przydarzyła!



1 komentarz:

  1. niestety w Hiszpanii to okropieństwo muzyczne, które podlinkowałaś przyniósł Christiano Ronaldo (bo Portugalczyk, to i tekst rozumie) i zatańczył podczas meczu. Fuj. Tekst okropny, brazylijskie 'disco polo', nie zniosę tego dłużej. Juz lepiej z punkiem i mrocznymi tekstami ;<

    OdpowiedzUsuń