sobota, 27 października 2012

Part 2: Taszkent


Taszkient mnie w jakiś fascynujący sposób przeraża i napawa grozą. Wydaje się miastem idealnym dla podstarzałych oportunistów, którzy głęboko gdzieś mają system polityczny i udają, że naprawdę nie dostrzegają, co się dzieje dopóki jest czysto, wygodnie i nowocześnie. Wszyscy inni niechybnie popadają tutaj w paranoję i srogie tarapaty. Na pierwszy rzut oka wszystko jest jednak w jak najlepszym porządku. Po długich, szarych miesiącach spędzonych w Biszkeku przechadzka po centrum Taszkentu wydaje się wycieczką do innego wszechświata. Szerokie, ocienione z obu stron drzewami ulice, ogromne, luksusowe hotele, przeszklone wieże biurowców, fontanny…

Alisher Navoi Opera and Ballet Theater
Widok z wieży telewizyjnej 
Miejski krajobraz i sielskość spaceru raz po raz jednak psują groźnie wyglądający, zawsze lekko nadęci milicjanci, pilnujący każdego wejścia do metra i zupełnie niespodziewanie wyłaniający się zza rogów i ciemnych zaułków. Oprócz wizji zakłócają też fonię – spokojny, jednostajny szum ruchu ulicznego od czasu do czasu przeszywa upiorny, zwiastujący kłopoty dźwięk milicyjnych gwizdków. Kiedy chcemy skręcić w dziwnie opustoszałą ulicę, jeden z tych gwizdów dopada i nas. Bracie – umundurowany mężczyzna zwraca się tylko do Aarona, ja tradycyjnie jestem powietrzem – dzisiaj nie można tutaj wejść. Na nasze pytanie o przyczynę, grube, czarne brwi unoszą się w wielkim zdziwieniu. Chyba właśnie popełniliśmy gruby nietakt. Przecież dzisiaj przyjeżdża GooGoosha! Gulnara Karimova. Człowiek-orkiestra: businesswoman, projektantka biżuterii, była ambasador Hiszpanii, działaczka społeczna oraz córka prezydenta. Do Taszkentu przyjeżdża tym razem jako piosenkarka, prezentując licznie zgromadzonej (a jakże) publiczności swój repertuar, będący połączeniem zachodniego popu z klimatem Azji Środkowej. 


Wieczorem okazuje się, że koncert prezydenckiej córy jest chyba jedną z niewielu rozrywek dostępnych w stolicy.  W piątkową noc centrum tej dwumilionowej metropolii jest wymarłe, opustoszałe i niedostępne. Nie ma leniwie spacerujących ludzi, nie ma podchmielonych studentów wracających z imprez ani nastolatków nieśmiało przytulających się na pierwszych randkach. Jedyną oznaką życia jest para młoda, fotografująca się na tle wielkiego, jakże środkowoazjatyckiego pomnika, przedstawiającego wodza Amura Timura na ogromnym koniu. Owszem, są bogate, burżujskie kluby w których bawi się złota młodzież, ale do takich przybytków nie jest nam dane wejść z powodu zbyt nieformalnego stroju. Większość normalnych barów jest już dawno o tej porze zamknięta, a w tych nielicznych, do których udało nam się wejść barmani oznajmiają, że piwo sprzedaje się tylko do 22.  Zarządzenie z góry. Tak właśnie wygląda nasze pierwsze spotkanie z reżimem i jego zakazami, niestety nie ostatnie i w sumie chyba najmniej uciążliwe.

Widok z 10. piętra taszkenckiego wieżowca
„Uzbekistan to kraj, w którym żeby kupić kartę sim trzeba legitymować się pozwoleniem z ministerstwa, zaświadczeniem o niezaleganiu z płatnościami wystawionym przez tepsę oraz zdjęciem londyńskiej budki telefonicznej” – tak uroki uzbeckiej biurokracji reklamował mi jeden z bardziej doświadczonych podróżników odwiedzający Kirgistan. Cóż, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zechcieli przetestować tego na własnej skórze. Zresztą, te wszystkie opowieści uznaliśmy za lekko przesadzone i nawet po wielu bojach o wizę mieliśmy nadzieję, że nie będzie tak źle. Na miejscu okazuje się, że jest nawet trochę gorzej. Nie udaje nam się załatwić rejestracji od razu, musimy zatem zmodyfikować nasz plan i zostać w stolicy trochę dłużej, zamiast traktować ją tylko jako wygodną bazę wypadową do podróży w głąb, czyli tam, gdzie mamy nadzieję poznać trochę inny, bardziej dziki Uzbekistan.

Tymczasem pierwsze, czego potrzebujemy, to oczywiście pieniądze, co w świetle przekonania prezydenta o zachodnich walutach psujących zdrową, uzbecką gospodarkę okazuje się małym wyzwaniem. Nie ma tu kantorów. Można oczywiście pójść do banku i wymienić pieniądze po oficjalnym, zbójeckim kursie odpowiadając przy okazji na milion urzędniczych pytań dotyczących naszego pobytu w Uzbekistanie. Nawet jakbyśmy chcieli, to wciąż jesteśmy niezarejestrowani (czyli nielegalni), lepiej zatem na razie władzy unikać. Udajemy się zatem razem z Dilshodem,  naszym couchsurfingowym przewodnikiem do człowieka, który zna człowieka, którego kuzyn zajmuje się takimi operacjami. Tym sposobem trafiamy na bazar, gdzie spotykamy niemłodą kobietę o rozbieganych oczach, która na co dzień sprzedaje męskie koszule, ale kiedy natrafia się okazja zamienia swoje stoisko w nielegalny punkt wymiany walut. Niczym nieudolni szpiedzy staramy się nie zwracać na siebie uwagi całkiem serio udając, że oglądamy te cholerne koszule. Potem następuje dyskretne przekazanie waluty, po którym nasz przewodnik zdecydowanym szeptem każe nam się oddalić. Chodzimy więc po bazarze i cali zestresowani czekamy na rozwój wypadków. Nagle jak spod ziemi wyrasta Dilshod i zaciąga nas w jakiś ciemny kąt, po czym otwiera plecak. Zawartość mnie poraża. Milion dwieście tysięcy. Największy nominał to tysiąc sumów, wygląda zatem na to, że taką ilością tych w sumie bezwartościowych banknotów można by wytapetować spory pokój. 

Kto bogatemu zabroni?



Tak zaopatrzeni wyruszamy w nasz bój o rejestrację. O co właściwie chodzi? Otóż przy wyjeździe z Uzbekistanu każdy turysta musi udowodnić, gdzie znajdował się przez cały swój pobyt. Na każdą noc potrzebne jest potwierdzenie z hotelu (oczywiście tylko takiego, który jest akredytowany przez odpowiedni ministerstwo) lub nocny bilet kolejowy. To zasadniczo komplikuje nasze plany, bo bardzo chcemy pojechać w miejsca zupełnie nieturystyczne i tym samym pozbawione hoteli. Dilshod próbuje zarejestrować nas u siebie w domu, okazuje się jednak, że w takim wypadku potrzebowalibyśmy innej wizy, a sam zapraszający musiałby to zgłosić trzy miesiące wcześniej i dać się prześwietlić odpowiednim służbom. Pozostaje jeszcze jedna opcja – znalezienie jakiegoś hotelu w Taszkencie, który za odpowiednią opłatą wystawiłby nam zaświadczenie mówiące, że przez prawie trzy tygodnie nie opuszczaliśmy stolicy. Ekscentryczny pięćdziesięciolatek, do którego udajemy się z tą nietypową prośbą, z początku nie chce nawet o tym słyszeć. Uprzejmie nas przyjmuje, częstuje herbatą, ale przez cały czas nie spuszcza z nas uważnego spojrzenia i nie przestaje zadawać podejrzliwych pytań (Skąd macie mój adres? Dlaczego tak dobrze mówicie po rosyjsku?), powtarzając co jakiś czas jak mantrę, że to wszystko jest absolutnie nie-le-gal-ne. Biedny Dilshod, żeby wzbudzić zaufanie musi opowiedzieć temu człowiekowi historię swojego życia oraz dzieje rodziny do trzeciego pokolenia wstecz. Wydaje się, że wszystkie te nasze wysiłki idą jednak na marne, bo właściciel cały czas kręci głową. W końcu dajemy mu się namówić na luksusową opcję spania w hotelach, które zarezerwować ma nam ów właściciel, pobierając oczywiście za swój trud symboliczną opłatę, jedyne piętnaście procent. Ajla dżok, jak mówią Kirgizi, wyjścia nie ma, trzeba się pogodzić z dodatkowymi kosztami. Udajemy się zatem na dworzec, gdzie po odstaniu obowiązkowej godziny w kolejce wchodzimy w posiadanie biletów kolejowych na pięć przejazdów, w sumie około 40 godzin w pociągach. Żeby uczcić nasz sukces (na każdą trasę udało nam się kupić jedne z ostatnich miejsc, szczęście nam znowu sprzyja) udajemy się wszyscy na obiad, czyli kolejną sesję jedzenia baraniny pod milionem postaci. Właściciel hotelu, który ciągle nam towarzyszy, chętnie dzieli się z nami swoimi obserwacjami na temat życia. Dowiadujemy się zatem sporo na temat wyższości Uzbeków nad wszystkimi narodami Azji Środkowej (trochę żenująco, Dilshod jest Tadżykiem, jednak wysłuchuje tych tyrad z zadziwiającym spokojem) oraz o tym, że w zdrowym społeczeństwie przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie ma prawa istnieć. Aaron i ja dostajemy też złotą radę prosto z uzbeckiego serca: „Żeńcie się albo w ogóle przestańcie ze sobą rozmawiać!”. Wszystkie te uwagi o dość dziwnej dla nas treści wypowiadane są tonem lekkim, nie mającym nikogo obrazić. Ot, różnice kulturowe. Na koniec okazuje się, że warto to wszystko znosić tak cierpliwie, gdyż po posiłku właściciel radośnie stwierdza, że chyba jednak jesteśmy dobrymi ludźmi i w zasadzie to może nas nazywać przyjaciółmi, w końcu tyle razem wypiliśmy czajników herbaty! Oczywiście zapewni nam tę rejestrację, tak jak chcieliśmy od początku. Podczas wypełniania formalności pan traci wszelkie wątpliwości, ostatecznie przekonany przez nazwisko Aarona. Czyta głośno: „Lang” i wybucha śmiechem. Jesteśmy lekko zdezorientowani, ale właściciel szybko wyjaśnia przyczynę swojej wesołości. Otóż do imienia największego i najbardziej czczonego w Uzbekistanie wodza, Timura, dołączano czasem końcówkę „Lang” właśnie (na zachodzie, w tym w Polsce dalej używa się podobnej formy – Temirlan/Tamerlan – „g” gdzieś zaginęło na przestrzeni wieków), co zasadniczo oznacza „chromy”. W ten sposób Aaron został kulawy J


Plow (ten duży okrągły kawałek to konina)

Najedzeni i szczęśliwi po zwycięskim boju z biurokracją wyruszamy w dalszą drogę mając nadzieję na więcej plowu i przygody trochę bardziej dzikie i mniej miejskie niż w Taszkencie! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz