sobota, 8 października 2011

Dzień dwudziesty pierwszy

W ramach odpoczynku od tych dziwnych tradycji i wartości, których nie rozumiem, postanowiłam pobalować trochę w gronie europejskim, czyli udałam się na kolejną niemiecką imprezę. Sześcioro Niemców, dwóch Kirgizów i ja. Impreza gdzieś na końcu świata, jeszcze niby Biszkek, ale dróg ani świateł już dawno nie ma, taksówkarz nigdy o takiej ulicy nie słyszał, a jedyna wskazówka jaką mieliśmy mówiła coś o migającym drzewie :/ To nie zapowiadało niczego dobrego, ale nie spodziewałam się, że wylądujemy w … domu dziecka, w którym pracowały Niemki. W zasadzie to chyba był jakiś ośrodek, w którym sieroty spędzają popołudnia, więc w nocy było tam pusto, ale mimo wszystko impreza w pomieszczeniach wypełnionych rysunkami i malutkimi krzesełkami była dosyć upiorna. Tak czy inaczej, european stajl podoba mi się niezmiernie i mimo tego, że bardzo chcę poznawać lokalną kulturę, to z Europejczykami jest zawsze bardziej swojsko i mniej więcej raz na tydzień tego potrzebuję, żeby tutaj nie zwariować albo nie zacząć uważać, że faktycznie ogromna rodzina i siedzenie w domu to coś, czego naprawdę pragnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz