wtorek, 11 października 2011

Dzień trzydziesty

Myślałam, że skoro mój żołądek wytrzymał tutaj miesiąc bez żadnych ekscesów to już się uodporniłam na tutejsze zarazki, brudy i grzyby, ale jednak chyba nie. Dzisiaj troszkę sobie z moim Niemcem umieraliśmy przez zatrucie, ech. No ale tak to jest jak się żuje tytoń, je podejrzaną baraninę z ulicznej budy i trzyma żarcie w lodówce, która nie działa, ale mimo wszystko podłączona jest do prądu bo uspokajająco buczy. Straszne to dziwne, ale ta lodówka stała się centrum naszego mieszkania i tematem wielu pasjonujących rozmów. Dzięki temu umiem powiedzieć „bezsensowna lodówka” w siedmiu językach, w tym m.in. po kirgisku, jak bardzo to jest bezużyteczne? Może powinnam się jednak bardziej serio przykładać do nauki tych lokalnych języków bo jednak na razie ciężko mi udawać, że jestem miejscowa, a to zaiste szkodzi. Na przykład na bazarze kiedy widzą, że człowiek nie jest stąd zawsze proponują jakąś absurdalnie wysoką cenę. Tak samo jest z taksówkami, z kantorami, ze wszystkim. Ostatnio wracaliśmy do domu zatłoczoną marszrutą i oczywiście zamiast stać spokojnie i się nie odzywać to głośno żartowaliśmy po angielsku i chyba faktycznie robiliśmy wrażenie turystów, a tutaj skojarzenia są zawsze takie same: turysta – człowiek z Ameryki – bogaty. Nie trudno się domyślić, że nasza wesoła przejażdżka skończyła się dosyć smutno, kiedy okazało się, że jeden z moich Niemców stracił portfel. Tak to bywa, trzeba być ostrożnym, nasz kirgiski przewodnik zwracał nam uwagę, że w marszrutce powinniśmy generalnie udawać, że nas tam nie ma, ale jak zwykle nie posłuchaliśmy więc teraz mamy za swoje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz