czwartek, 17 listopada 2011

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty

Moi ulubieni współlokatorzy dzisiaj mieli wolne, a ja też pracowałam tylko po południu, więc uznaliśmy, że to idealny moment żeby się trochę ukulturalnić i wybrać do muzeum. Zimno co prawda było strasznie i padało, ale co to dla nas, rzadko się zdarza, że wszyscy mamy do południa czas więc uznaliśmy, że warto się przemęczyć. Biszkek jednak nas trochę rozczarował i nie docenił naszego poświęcenia i trudu. Okazało się, że dzień po długim weekendzie nadal się powszechnie tutaj obija i muzeum nie rabotajet. W sumie to chyba tak jak w Polsce, u nas pewnie też życie między pierwszym a jedenastym listopada toczy się mniej intensywnie, zatem wychodzi na to, że uciekłam od jednego leniwego narodu do drugiego. Oczywiście moja firma stanowi wyjątek i do pracy się musiałam stawić oczywiście, co w sumie mnie ucieszyło, bo za dużo obijać się też nie mogę. W każdym razie rano uznaliśmy, że to nie może być tak, że w ogóle się nie ukulturalnimy i wybraliśmy się do księgarni, która o dziwo była otwarta. W sumie to chyba był bardziej antykwariat po brzegi zapełniony książkami po rosyjsku i kirgisku. Raj. Znalazłam tu takie cuda jak „Żywot Mahometa” i historię kirgiskiej SRR. Mam nadzieję, że już niedługo uda mi się opanować ruski do tego stopnia, że będę mogła to swobodnie czytać. Na razie jednak zamiast bardzo ambitnej literatury musiałam poprzestać na bajkach i książkach dla dzieci. Czytamy więc razem z jednym z Niemców historie o słoneczkach, wiatrach i biednych dzieciach. Trochę to wszystko smutne i zalatuje jakby Konopnicką, ale przynajmniej się uczymy. Niestety oczywiście zawsze zapamiętujemy tylko najgłupsze możliwe zdania, dzięki czemu mogę powiedzieć na przykład że mam brzuch niczym bęben. Ostatnio jednak zaopatrzyliśmy się w coś lepszego, udało nam się znaleźć kirgiskie legendy wydane po rosyjsku i napisane przez tego gościa. Może mi to jakoś kirgiską kulturę przybliży, kto wie.

Na samym początku mojego pobytu w Kirgistanie poznałam dziewczynę z Niemiec która przyjechała tutaj na dwa miesiące. Jutro wraca do Europy. Na początku wydawało mi się, że dwa miesiące to strasznie dużo czasu, a zleciało tak niemożliwie szybko. To już w zasadzie jedna trzecia mojego kontraktu a ja wciąż czuję, że jestem tutaj „świeża” i wciąż muszę się mierzyć z różnicami kulturowymi i szokiem. To pewnie nigdy mi nie przejdzie, hmm. W każdym razie to było moje pierwsze pożegnanie i trochę to smutne i dziwne było. Takie są uroki zadawania się z obcokrajowcami, przyjeżdżają, wyjeżdżają, zapominają. Ech, znowu mi się załączają dramatyczne tony, niech będzie. Dzisiaj ogarnęło mnie poczucie tymczasowości. Wbrew pozorom świadomość, że jest się gdzieś tylko przez chwilę nie jest wcale taka zła. Można wykorzystać dokładnie każdy moment bo może nie być drugiej szansy. Można też sobie stworzyć nową tożsamość i udawać kogoś innego. Przyjeżdżam w nowe miejsce, nikt mnie nie zna, nie jestem ograniczona tutejszą kulturą ani normami społecznymi (nie znam ich, więc mnie nie obchodzą za bardzo, poza tym jestem obcokrajowcem i więcej mi się wybacza). Całkiem to kuszące, tak stworzyć siebie zupełnie od nowa. Ciekawe, czy jak wrócę do Polski będę dalej tym samym Kołolskym lubiącym suche żarty i piosenki wyborcze PSLu. Mam nadzieję, że są to rzeczy, których zmienić się nie da, byłaby strata!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz