sobota, 12 listopada 2011

Dzień pięćdziesiąty ósmy

Dzisiaj wolne. Okazało się, że to jednak jest rocznica rewolucji, tylko nie kirgiskiej a październikowej. Nikt już tego tutaj nie obchodzi, zwykli ludzie nie dbają o to sowieckie święto, ale nadal cieszą się, że do roboty iść nie trzeba. Ja też się cieszę. Postanowiłam z okazji skorzystać i niczym rasowy mieszkaniec Biszkeku wybrać się na „dyskotekę na rolikach”, rollerparty czy jak to zwał. Wrotki mnie zafascynowały, przeżywam tutaj chyba drugie dzieciństwo. Ten klub to miejsce zaiste fascynujące. Ciemno, duszno, dziwna muzyka i mnóstwo szalejących dzieciaków. Niby normalnie, niby mogłoby to równie dobrze być w Polsce, ale jednak z tą różnicą, że u nas nie praktykuje się wsadzania nóg klienta w plastikowe worki w ramach ochrony przed grzybem. Noga + worek + wrotka przez dwie godziny to jednak raj nie był, cóż mogę rzec. Mimo tych dodatkowych atrakcji klimat tego miejsca trochę przypominał mi mroczną wersją częstochowskiego lodowiska, które pamiętam z odległej przeszłości. Strasznie to wszystko wydaje się teraz dalekie. Dom, Polska, bigos, suchary - gdzie to się podziało? To nie jest tak, że tutaj w jakieś dramatyczne tony popadam i upajam się własną tęsknotą i trudami życia na emigracji w kraju dzikim. Sama to wybrałam, wiedziałam, że tak będzie i nie narzekam. Jestem tutaj szczęśliwa, to pewne. Czasem jednak po prostu, ni z tego ni z owego, coś usłyszę, poczuję albo zobaczę i przypominają mi rzeczy zupełnie niespodziewane. Najbardziej brakuje mi zdecydowanie jedzenia. Udało mi się ugotować co prawda pierogi, ale to nie wystarcza. Chcę kisiel, chcę wieprzowinę, bigos chcę! Podjęłam próbę przyrządzenia gołąbków, ale skończyło się na poszukiwaniu odpowiedniej kapusty. W Polsce po prostu idzie się na targ i mówi się pani, że kapusta to taka na gołąbki ma być. Liście duże i zwisające luźno, wiadomo. A tu takiej za cholerę znaleźć nie można, a już tym bardziej wytłumaczyć po co i na co. Porażka zatem, nie będzie gołąbków, niczego nie będzie.

3 komentarze: