sobota, 12 listopada 2011

Dzień pięćdziesiąty siódmy

Wczoraj wieczorem wybraliśmy się na kirgiskie urodziny, całkiem pozytywny klimat, chociaż wielu obcokrajowców. W każdym razie wróciliśmy późno, ale zamiast się wyspać to namówiłam jednego z Niemców na wypad na miasto o 6 rano. Moi uczniowie zapewniali mnie, że o takiej barbarzyńskiej porze na głównym placu odbędą się uroczystości z okazji muzułmańskiego święta. Oczywiście chcieliśmy to zobaczyć, taka okazja często się nie zdarza. Spędziliśmy zatem długie minuty w oczekiwaniu na marszrutkę, potem przedzieraliśmy się przez ciemny i wymarły Biszkek, tylko po to, żeby zobaczyć że Ala-too jest zupełnie puste i bez życia. No cóż. Chyba moi studenci dostaną dodatkową pracę domową, to nie może tak wyglądać. Niefortunnie to wyszło zwłaszcza dlatego, że potem pojechaliśmy znowu na całodzienną wycieczkę w góry, dwie godziny snu to jednak za mało. Nie byłam hiperaktywna. Niemniej jednak bardzo mi się dzisiaj podobało, znowu kaniony, to jest przecudowne. I wszędzie taka dzika natura, orły, gigantyczne sowy, jakieś dziwne robaki, Uwielbiam.

2 komentarze:

  1. daj foty na bloga też w ramach urozmaicenia. AAaaa zapomniałam, że transfer kirgiski tego może nie przetrwać :P

    W ogóle zreaktywowałam bloga o Rumunlandii, jak masz pomysły co tam napisać, to dajesz! :D Opublikuję to, bo ja teraz tez ten madrycki rozdział zaczynam, a o Rumunistanie nie można zapomnieć :D:D:D:D

    OdpowiedzUsuń
  2. staję w obronie bezzdjęciowości!
    panna(jeszcze) Kowalska w każdej notce daje wyraz swojego pisarskiego talentu- czyta się świetnie, a wyobraźnia pracuje!

    OdpowiedzUsuń