poniedziałek, 21 listopada 2011

Dzień siedemdziesiąty

Jak to przy sobocie, wybraliśmy się na bazar, żeby zrobić research do naszego kolejnego projektu. Tym razem nie na Dordoi, bo to jednak wyprawa, a na mniejszy rynek położony blisko centrum, czyli Oszski Bazar. Naprawdę chcieliśmy, żeby to była normalna sobota i normalne zakupy, ale nie da się. Wróciliśmy do domu z zapasem taniego słonecznika, kawałkami bawełny, słownikiem kirgisko-ruskim i paczką gwoździ. Ponadto poczyniliśmy plan zakupu komuzu (taka środkowoazjatycka gitara) dla naszej wspólnoty i uskuteczniania nauki na tym tradycyjnym instrumencie. Bardzo chcemy! W każdym razie Oszski bazar nas potraktował łaskawie, udało poczynić kroki przybliżające nas do napisania nowego artykułu a poza tym zebraliśmy trochę rzeczy potrzebnych do nakręcenia nowego filmu. Zainspirowały nas wielkie bele bawełny, wyglądają niesamowicie i wiele rzeczy dałoby się z nich zrobić. Jako że jednak oszczędzamy, postanowiliśmy kupić tylko trochę, bo w sumie z resztą po co nam cała bela. Pan sprzedawca trochę się zdziwił, kiedy na pytanie, ile nam potrzeba odpowiedzieliśmy „ciut ciut”. Potem chciał wiedzieć, na co nam dokładnie ta bawełna, uraczył nas szeregiem technicznych szczegółów i przedstawił serię potencjalnych zastosowań tego niezwykłego materiału. Umieliśmy powiedzieć tylko, że no, eee, tak o, po prostu, prajekt dzielajem. I dostaliśmy za darmo. W ogóle to niesamowicie urocze, jak tutaj ludzie nas dobrze traktują, kiedy widzą, że się staramy po rosyjsku mówić. Po lekturze bloga mojego wietnamskiego zioma, który to ziom z socjologiczną precyzją opisuje mechanizmy wykorzystywania Białasów przez autochtonów, zaczęłam się zastanawiać, jak to jest tutaj. Różnice są spore. Po pierwsze tutaj mimo wszystko nie widać, że nie jestem stąd, więc łatwo mogę wtopić się w tłum. Oczywiście wiadomo, że Kirgizką nie jestem, ale wygląd mam niezaprzeczalnie ruski, więc traktują mnie tutaj jak oczywistą pozostałość poprzedniego systemu. Po drugie tutaj „biały człowiek” mimo wszystko raczej się z wyzyskiem nie kojarzy, a uczucia wobec Rosji nadal bywają zaskakująco ciepłe. Owszem, sprzedawcy na Dordoi chętnie nas oskubią jeśli widzą, że nie znamy rosyjskiego, a taksówkarz zażąda podwójnej zapłaty. Mimo wszystko jednak ludzie są mili, bywają ciekawi naszej kultury, są cierpliwi, kiedy staramy się rozmawiać z nimi po rosyjsku. A kiedy przyznam się, że uczę się kirgiskiego, to już w ogóle wszystko dla mnie zrobią. Ostatnio tradycyjnie udałam się na kawę do cukierni niedaleko mojego biura, a jako że niczym rasowy burżuj operuję tylko grubą gotówką, to napotkałam się na tradycyjny problem pod tytułem „nie mam wydać”. No i co tu zrobić, bez kawy umrę albo przynajmniej z frustracji pozabijam moich uczniów, no tragedia gotowa. Pani sprzedawczyni jednak radośnie stwierdziła, że mnie wpiszę do zeszytu i że oddam jej przy okazji. Tak oto po raz pierwszy chyba w życiu coś kupiłam na krechę. Zadziwiające, ja bym tam takiemu obcokrajowcowi ze zgniłego zachodu nie ufała, a tu proszę.

2 komentarze:

  1. Kasiu, gratuluję! Branie na kreskę oznacza asymilację z lokalną społecznością! Ufają Ci! Jesteś ich ziomem!!! Brawo!!!!!:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. "ale wygląd mam niezaprzeczalnie ruski" a jak Ci wypominałam wschodni zaspiew to sie buntowałaś! a tu jak widać wszystko ukłąda się w logiczną całość :P

    OdpowiedzUsuń