poniedziałek, 21 listopada 2011

Dzień sześćdziesiąty dziewiąty

Myślałam, że po serii wizyt w lokalnych klubach i oglądaniu w środku imprezy pokazów sukien ślubnych, nic już mnie nie zaskoczy. Jednak urocze miejsce o jakże wymownej nazwie „Golden Bull” udowodniło mi, że wszystko jest możliwe. W samym środku biby tradycyjnie rozgoniono ludzi, ogrodzono parkiet i rozpoczął się szoł. Dzisiaj główną inspiracją był cyrk. Na początku zatem mogliśmy podziwiać lekko podstarzałą i trochę już utuczoną kobietę, która jednak z zadziwiającą zręcznością wyczyniała magiczne rzeczy z hula hopem (a raczej z ich dziesiątkami). To nawet mi się podobało. Potem jednak przyszedł czas na clownów. Straszne to było, śmieszne ani trochę i trwało za długo. Człowiek może w takich chwilach dojść do wniosku, że życie to jednak absurdalne bywa i że niektórych rzeczy się po prostu ogarnąć nie da. Na domiar złego naczelny klubowy wodzirej postanowił nas do zabawy włączyć, bo przecież tak nie może być, że obcokrajowcy siedzą i się nie bawią, no jak to. Holenderska artystka od zabaw z burakami, która była z nami na imprezie, miała akurat urodziny i musiała wyjść na środek klubu, żeby wysłuchać bardzo, bardzo długiego monologu po rusku, z którego nie zrozumiała absolutnie niczego. Dramat. No, ale w sumie warto chyba było się przemęczyć, bo potem była darmowa kolejka wódki zapijana ruskim szampanem i zagryzana tortem. Na bogato, jak zawsze. Niemniej jednak klub mnie zabił, czuję się zdruzgotana i mimo mojego ostatnio opisywanego sentymentu do przaśnych imprez przyznać muszę, że tęsknię za normalną imprezą. Za bukaresztańskim Expiratem. Albo za Grawitacją chociaż. Alibi nawet, no. Pomocy.

1 komentarz: