Myślałam, że po serii wizyt w lokalnych klubach i oglądaniu w środku imprezy pokazów sukien ślubnych, nic już mnie nie zaskoczy. Jednak urocze miejsce o jakże wymownej nazwie „Golden Bull” udowodniło mi, że wszystko jest możliwe. W samym środku biby tradycyjnie rozgoniono ludzi, ogrodzono parkiet i rozpoczął się szoł. Dzisiaj główną inspiracją był cyrk. Na początku zatem mogliśmy podziwiać lekko podstarzałą i trochę już utuczoną kobietę, która jednak z zadziwiającą zręcznością wyczyniała magiczne rzeczy z hula hopem (a raczej z ich dziesiątkami). To nawet mi się podobało. Potem jednak przyszedł czas na clownów. Straszne to było, śmieszne ani trochę i trwało za długo. Człowiek może w takich chwilach dojść do wniosku, że życie to jednak absurdalne bywa i że niektórych rzeczy się po prostu ogarnąć nie da. Na domiar złego naczelny klubowy wodzirej postanowił nas do zabawy włączyć, bo przecież tak nie może być, że obcokrajowcy siedzą i się nie bawią, no jak to. Holenderska artystka od zabaw z burakami, która była z nami na imprezie, miała akurat urodziny i musiała wyjść na środek klubu, żeby wysłuchać bardzo, bardzo długiego monologu po rusku, z którego nie zrozumiała absolutnie niczego. Dramat. No, ale w sumie warto chyba było się przemęczyć, bo potem była darmowa kolejka wódki zapijana ruskim szampanem i zagryzana tortem. Na bogato, jak zawsze. Niemniej jednak klub mnie zabił, czuję się zdruzgotana i mimo mojego ostatnio opisywanego sentymentu do przaśnych imprez przyznać muszę, że tęsknię za normalną imprezą. Za bukaresztańskim Expiratem. Albo za Grawitacją chociaż. Alibi nawet, no. Pomocy.
hehe, nie może być! Za Alibi? To już szczyt szczytów!
OdpowiedzUsuń