czwartek, 17 listopada 2011

Dzień sześćdziesiąty pierwszy

Chyba wypalenie zawodowe mi jeszcze nie grozi. Moi uczniowie wciąż wzbudzają we mnie emocje, i to skrajne. Często ich kocham i uwielbiam, ale czasami sobie wizualizuje ich głowy rozbite o kant stołu. Serio, czasami wytrzymać się z nimi po prostu i po ludzku nie da. Mam jedną grupę, która uparcie gada ze mną tylko po rusku, wyznając złotą zasadę, że skoro mama i tata PŁACĄ to WYMAGAJĄ i zadaniem nauczyciela jest, żeby ich potomstwo nauczyć wszystkiego szybko i bezboleśnie. Nie da się tak, ja nic nie poradzę. Ja dużo znieść mogę, mogą sobie nawet gadać do mnie w tym swoim wschodniosłowiańskim narzeczu, dla mnie to nawet korzyść bo się uczę. Ale naprawdę, palenie na lekcji jakichś e-papierosów (palenie zwykłych może by mi jakoś zaimponowało, bo to byłby i bunt młodzieńczy i emocje jakieś, a tak to tylko źle pojmowanie hipsterzenie) to już gruba przesada jest. Wkurzyłam się zatem niemiłosiernie, gadżety teraz sobie rodzice odbiorą u dyrektora tego przybytku, bo to przecież tak dalej być nie może. Z tych nerwów nie wytrzymałam i zaczęłam do nich przemawiać po polsku i to w słowach dosyć niewybrednych. O dziwo pomogło, bo się wreszcie zamknęli i zaczęli mnie słuchać, więc może to jest metoda, którą stosować należy częściej.

Żeby nie było, z innymi grupami wcale tak dramatycznie nie jest. Przeważnie jest zabawnie i inspirująco. Najbardziej mnie fascynuje, kiedy mylą słowa i zamiast powiedzieć coś zupełnie normalnego wychodzi coś nieodzownie związanego z seksem. Mam taką teorię nawet, że to znowu chodzi o to, że tutaj na co dzień zasady ich ograniczają, zatem myśleć i mówić o tym za bardzo nie mogą, więc jakoś to chcą przemycić na angielskim. Czasami zupełnie niespodziewanie to się dzieje i nie mogę się powstrzymać od śmiechu. Tak, wiem. Nieprofesjonalne i w ogóle jak tak można się śmiać z ludzi, którzy się uczą, bad teacher, doprawdy. Tylko kiedy dziewiątą godzinę słucham o ulubionym filmie (Zmierzch, a jakże) i o tym, jak bardzo cudowne są koreańskie seriale to ciężko mi zachować skupienie i moją minę gbura. Ostatnio zadałam piętnastolatkowi z mojej najbardziej początkującej grupy z pozoru niewinne pytanie. „What is your hobby?” „I like raping”. Rejping, no litości. I znowu byłam jedyną osobą, która zrozumiała co tam zaszło i aż musiałam wyjść. Potem okazało się, że chłopiec (Muhammad skądinąd, czy on może mieć grzeszne myśli jakieś?) wcale w wolnych chwilach nie gwałci, a po prostu lubi sobie porapować. Rap, rape, все равно. Kolejną rozmowę o gwałtach miałam z grupą już bardziej zaawansowana, więc i ich pomyłki były bardziej na poziomie. Jeden z moich uczniów nieustannie gadał, więc drugi chcąc mi pomóc zaproponował, że w sumie mogłabym go ukarać. „You could for example rape him on the chair”. Zaraz zaraz, czy ja wyglądam na taką, co by miała ochotę zgwałcić piętnastolatka? Przy ludziach tak? Ach nie, oczywiście, chodziło mu tylko o to, że mogłabym go do rzeczonego krzesła przywiązać. Że niby rape to pochodzi w sumie od słowa rope, no jak mogłam się nie domyślić? Czasem sobie myślę, że trafiłam do królestwa rozpusty, nie ma co. W ciągu dnia jeszcze jakoś to wytrzymuję, ale mam jedną grupę z którą zajęcia kończą mi się o 22, serio jestem wtedy zmęczona i mój mózg za bardzo nie funkcjonuje. Wtedy jedynym komentarzem może być jedno wielkie WTF malujące się na mojej twarzy. W tej grupie jest kilku młodych policjantów. Są to osobniki naprawdę ociekające testosteronem, męscy aż do bólu. Ostatnio w ramach ćwiczenia polegającego na zadawaniu sobie nawzajem prostych pytań jeden z nich z pewną taką nieśmiałością zwrócił się do kolegi w te oto słowa: „Will you take me to the candy shop?” Bosz, gdzie ja jestem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz