Dzisiaj wybraliśmy się do kina zobaczyć najnowsze dzieło kirgiskiej kinematografii (tak tak, coś takiego istnieje, powstrzymajcie swoje żarty o trzecim świecie). Obejrzeliśmy opowieść o Biszkeku, wzorowaną na filmach takich jak „New York, I love you” czy „Paris, I love you”. Była zatem seria historii miłosnych, których punktem wspólnym było to, że dzieją się właśnie tu, w Biszkeku. Straszliwie, przeogromnie mi się ten film spodobał. Był może trochę naiwny, ale szczery, prawdziwy i pozytywny. Uwielbiam Biszkek, serio. Wydaje mi się, że tak właśnie musiała wyglądać Warszawa na początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie jeszcze pamiętali trudne czasy, jeszcze niczego tak naprawdę nie było, ale wszyscy pragnęli się dorobić, wszystko musiało być na bogato, królestwo kiczu. Tutaj jest tak samo. Pełno jest miłośników stuningowanych fur, skór i wypasionych komórek z bazarów. Ludzie jeszcze nie są spaczeni i skrzywieni przez konsumpcję. Tęskno co prawda patrzą na Zachód ale jeszcze są sobą, jeszcze tego całego komercyjnego syfu nie uważają za swoją własną „kulturę”. W klubach królują wysokie obcasy, mocne makijaże, naprawdę drogie driny i muza, która wydaje się środkowoazjatyckim odpowiednikiem disco-polo. Nie ma tutaj oburzonych, mało hipsterów, a lans i bycie po prostu zajebistym (nie alternatywnie zajebistym) jest ciągle w modzie. Dobra, może się do końca nie odnajduję w tej stylistyce, ale wydaje mi się to bardziej prawdziwe niż to, co się dzieje w Europie, gdzie co drugi student „sra bursztynem” i gardzi wszystkim, co „jebie komerchą”. Ja tam se czasem lubię na przaśną imprezę pójść, do mejnstrimowego klubu, a co. I jaram się, bo klub, w którym urządziłam moje jakże epickie urodziny był miejscem akcji jednej z filmowych historii, uroczo. Refleksja jest zatem taka, że kocham Biszkek, bo jest przaśny i niehipsterski. A może to tylko poza taka, może to po prostu wyższe stadium hipsterstwa, bo w sumie miłość do dyskotek w Azji Środkowej chyba trochę alternatywno-hipsterska jest, ale z drugiej strony jeśli się do tego przyznaję, to znaczy, że hipsterem nie jestem. Ech, nie znam się na tym chyba jednak. W każdym razie próbka tego, czym jest moje nowe najukochańsze miejsce na ziemi. klik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz