czwartek, 15 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty czwarty


U mnie w szkole pracuje pewien człowiek z Wysp Bahama (Bahamczyk? Gos, można tak?). Na początku wydawało mi się, że nie różni się za bardzo od Amerykanów. Ot, zawsze uśmiechnięty, wyluzowany, a na pytanie „jak leci?” niezmiennie odpowiada „I’m cool”. No uroczo. Jak to jednak pozory mogą mylić. Jak człowieka bliżej poznałam, to się okazało, że jest najnormalniej w świecie pracoholikiem. Co więcej, lubi to. Próbował mnie nawet na swoją stronę przeciągnąć, przekonując, że jak człowiek całymi dniami nie pracuje, to ma za dużo czasu na myślenie, a to może sprawić, że go najdą jakieś refleksje dotyczące kondycji moralnej człowieka współczesnego, no i po co to? Żeby się martwić i stresować niepotrzebnie? Bez sensu. A tak, pracujesz od 8 do 22, przychodzisz do domu, jesz, śpisz i cię nic nie interesuje. Poza tym jak człowiek jest młody i nie ma rodziny, to musi pracować dużo, bo jak się raz rozleniwi to potem jak już założy rodzinę to nie będzie mógł się na tryb „pracowy” przestawić. Logika protestancka w najczystszej formie. Co też ten Kirgistan robi z ludźmi. Myślę, że to wina tego miejsca, bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że na Bahamach panuje takie podejście. Wydaje mi się, że tam to raczej można by urządzić mistrzostwa świata w obijaniu się i leżeniu na słońcu. Ale co ja tam wiem o życiu. Mam tylko nadzieję, że po roku ze mną nie będzie aż tak źle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz