U mnie w szkole
pracuje pewien człowiek z Wysp Bahama (Bahamczyk? Gos, można tak?). Na początku
wydawało mi się, że nie różni się za bardzo od Amerykanów. Ot, zawsze uśmiechnięty,
wyluzowany, a na pytanie „jak leci?” niezmiennie odpowiada „I’m cool”. No
uroczo. Jak to jednak pozory mogą mylić. Jak człowieka bliżej poznałam, to się
okazało, że jest najnormalniej w świecie pracoholikiem. Co więcej, lubi to.
Próbował mnie nawet na swoją stronę przeciągnąć, przekonując, że jak człowiek
całymi dniami nie pracuje, to ma za dużo czasu na myślenie, a to może sprawić,
że go najdą jakieś refleksje dotyczące kondycji moralnej człowieka
współczesnego, no i po co to? Żeby się martwić i stresować niepotrzebnie? Bez
sensu. A tak, pracujesz od 8 do 22, przychodzisz do domu, jesz, śpisz i cię nic
nie interesuje. Poza tym jak człowiek jest młody i nie ma rodziny, to musi
pracować dużo, bo jak się raz rozleniwi to potem jak już założy rodzinę to nie
będzie mógł się na tryb „pracowy” przestawić. Logika protestancka w
najczystszej formie. Co też ten Kirgistan robi z ludźmi. Myślę, że to wina tego
miejsca, bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że na Bahamach panuje takie
podejście. Wydaje mi się, że tam to raczej można by urządzić mistrzostwa świata
w obijaniu się i leżeniu na słońcu. Ale co ja tam wiem o życiu. Mam tylko nadzieję,
że po roku ze mną nie będzie aż tak źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz