poniedziałek, 12 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty drugi




Z rana powitała mnie jakże radosna wiadomość o tym, że z mojego konta ubyło bardzo, bardzo, bardzo dużo euro. Że niby zapłaciłam dwa razy za ten sam bilet lotniczy. Na pewno. Miła pani z linii lotniczych najpierw kazała mi strasznie długo czekać (halo, ja z Kirgistanu dzwonię, trochę zrozumienia!) a potem radośnie stwierdziła, że owszem, zapłaciłam dwa razy. Jak to możliwe? Najwyraźniej zamiast dwa razy kliknęłam cztery. Podwójny dwuklik albo jak kto woli double double click. A przecież trzeba patrzeć gdzie się klika, no. Cóż za profesjonalne wyjaśnienie, niech mnie skręci. Na szczęście pani stwierdziła, że nic się takiego nie stało i że po prostu w poniedziałek wyślą mi te pieniądze z powrotem. Ale i tak się zestresowałam, bo nie dość że jestem nielegalnym imigrantem (to oficjalne, nie mam paszportu, moja stara wiza straciła ważność, nowej jeszcze nie mam), to jeszcze zawisło nade mną widmo bankructwa. Okropny dzień. Wieczór też nie zapowiadał się lepiej, jako że połowa moich współlokatorów postanowiła iść na kirgiską imprezę dla Kirgizów, a druga połowa na pidżama party do rock clubu (tak, tego przed którym grasują zboczeńcy). Wspaniale. Jednak wizja spędzenia samotnie mojego ostatniego w tym roku weekendu w Biszkeku (bo wciąż zakładam, że odzyskam paszport i wrócę do Polandii na bigos) nie nastrajała mnie zbyt optymistycznie, zatem postanowiłam się na rzeczone pidżama party pójść. Trzeba było tylko wybrać odpowiedni outfit. Padło na różowe spodnie w kratkę, niemiecką koszulkę z ręcznie robionym napisem „aber” i oczywiście spiczaste, kirgiskie lacze do kompletu. Wyglądam jak debil, czuję się jak debil, super impreza. Jeszcze ten absurdalny klub z najgorszymi striptizerkami ever, dziwnymi ludźmi i plakatami metaliki. Było tak absurdalnie, że aż nawet super niska cena wódki niczego zmienić nie mogła. Jeden z naszych ruskich znajomych przyprowadził jakąś dziwną dziewczynę (twierdzi, że wygląda młodo bo ma dużo stresu, eee?), która zaproponowała mi … wspólne skorzystanie z toalety. Serio. Jeden kibel. Propozycja nawet w Polsce oburzająca, ale tutaj zupełnie szokująca, bo standardowy kibel w klubie to ni mniej ni więcej tylko dziura w podłodze. No cóż, można i tak. Dla zobrazowania wrzucam fotkę, na której jestem jak wiadomo ja i mój party ałtfit, ale też i striptizerka, plakat metaliki i wszystko co może dać jako takie pojęcie o tym, gdzie jestem. Brakuje tylko człowieka przebranego za poduszkę (tak, był taki) i wodzireja zachęcającego ludzi do zabawy z bitą śmietaną.





2 komentarze: