poniedziałek, 12 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy


Brak organizacji w mojej szkole chyba osiągnął dzisiaj szczyt. Poszłam do pracy rano, tam powitał mnie mój menedżer, który już chyba przestał strzelać focha, zatem znowu było milutko (dla niego) i lekko obleśnie (dla mnie). Potem miałam przerwę, a kiedy wróciłam okazało się, że moją grupę uczy od dziś ziom z Ameryki, a ja mam iść do domu. Na moje dramatyczne pytania o przyczynę tego stanu rzeczy najlepszy z szefów odpowiedział tylko, że po prostu zapomniał i że powinnam się cieszyć, że będę mieć wolne. W sumie tak, doceniam. Nie doceniam jednak faktu, że mi za to wolne nie zapłacą. Z resztą nie chodzi o pieniądze. Chodzi o zasady i o czas. Najpierw odwołują, zapominają mi powiedzieć, potem dzwonią piętnaście razy. Ja oczywiście nie odebrałam, bo telefon w kurtce i nie słyszałam. Kiedy oddzwoniłam, szef radośnie oświadczył, że jednak chcieli żebym przyszła z powrotem, ale skoro nie odebrałam „to już za późno, nie nada”. No potnę się chyba.
Przy dzwonku koło drzwi wejściowych do naszego mieszkania jest taka mała żółta karteczka z napisem „nie rabotajet”. Kiedy zatem do nas przyjdziesz, to możesz sobie w te drzwi walić, ale i tak cię nikt nie usłyszy, bo przeważnie albo siedzimy na górze albo muzyka jest taka głośna, że nie ma opcji. Nie rabotajet i już, proste. Czasem chciałabym sobie taką karteczkę na czole przykleić, żeby mój szef wiedział, że pewnych rzeczy robić nie należy, że może próbować wmówić mi różne rzeczy albo przekonać mnie do swoich nowych fantastycznych metod i planów, ale to i tak nie zadziała, bo ja swoje wiem. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz