piątek, 30 grudnia 2011

Dzień dziewięćdziesiąty dziewiąty


„Siedzieliśmy w kucki ogryzając baranie kości i pijąc wódkę. W piciu wódki Kirgizi przewyższają Rosjan, nie mówiąc o Polakach. Piją również kobiety. Z reguły podczas uczty przebywają one poza jurtą. Gospodarz nalewa szklankę stolicznej i wywołuje imię kobiety. Ona wchodzi, kuca i duszkiem wychyla całą szklankę. Potem bez słowa, bez zakąski, wstaje i znika w ciemnościach”.

Tak Kapuściński w „Imperium” opisywał zamiłowanie Kirgizów do alkoholu. Mnie niestety nigdy nie było dane czegoś takiego zobaczyć, może faktycznie żeby tego doświadczyć należy spędzić noc w jurcie. To jeszcze przede mną. Do tej pory moi znajomi Kirgizi robili wrażenie, jakby z tymi pijącymi stoliczną kobietami nie mieli nic wspólnego. Może to dobrze, przynajmniej rozpasania i rozpicia nie ma. Zatem czeka mnie chyba mało imprezowy Sylwester, bo tutaj oprócz braku zamiłowania do wódki jest tradycja spędzania ostatniego dnia w roku w gronie rodzinnym. Zatem na imprezę organizowaną u nas w domu Kirgizi przybędą pewnie dopiero około 2 w nocy. Ale może obywatele zgniłego zachodu dopiszą i będą trzymać odpowiedni poziom. Trochę mnie przeraża, że to impreza przebierana, w dodatku trzeba się wcielić w jakąś postać filmową. Będę Garrym Potterem, w wersji hipsterskiej oczywiście. Mimo całej mojej niechęci do przebieranek i maskarad muszę przyznać, że nawet trochę mnie to cieszy, zwłaszcza, że jeden ze współlokatorów cały dzień próbuje sobie skompletować strój wikinga i biega po domu z tekturową tarczą. Wczoraj natomiast ominęła mnie impreza w stylu kubańskim, bo jednak paradowanie w stroju Che to dla mnie naprawdę przesada. Chociaż ponoć było zabawnie, przy wejściu Niemiec nieustannie mówił coś w stylu mjenja zawód Fidel Castro. Zatem towarzysz Fidel razem z dwiema rannymi wojowniczkami o wolność wygrali zaszczytny tytuł najlepiej przebranych oraz butelkę podłego rumu, którym się właśnie przedsylwestrowo raczymy. Ponoć zwycięstwo nie było wcale trudne, bo podobno mimo, że impreza miała być w stylu kubańskim, to wszędzie wisiały flagi Jamajki i liście marihuany. Kuba, Jamajka, wszystko jedno. W Kirgistanie to typowe, nic nie jest tym, czym się wydaje. Dzisiaj podczas przechadzki po mieście zauważyłam wielki czerwony baner z charakterystycznymi, białymi literami i zdjęciem udka z kurczaka. Tak, tak, KFC! W Kirgistanie? Niemożliwe przecież. A jednak! Szkoda tylko, że tutaj skrót ten rozwija się jako… Kyrgyzstan Flavored Chicken. Zatem nici ze złocistej panierki i tradycyjnej receptury. A szkoda, bo jakieś udogodnienia by mi się przydały. Wiem, wiem, sama sobie przeczę, bo wczoraj pisałam, że chcę żyć jak autochton a dzisiaj twierdzę co innego. Ale skoro już się pogodziłam z tym, że nigdy nic nie wiem na pewno, to mogę tak właśnie robić. Zatem dziś chcę udogodnień. Wczoraj nie było prądu. W mieszkaniu wszystko się sypie, a właściciel po zainkasowaniu trzymiesięcznego czynszu z góry jakoś przestał nam tak chętnie w naprawach pomagać. Zatem woda pod prysznicem leci niemalże prosto ze ściany, prizon stajl. W kuchni zlew nieczynny, bo ostanie jego użycie skończyło się totalną powodzią. Z resztą po co nam zlew, skoro w kuchni nie ma światła. Jakoś przyzwyczaić się do tego nie możemy, zatem raz po raz słychać pstrykanie wyłącznika a potem soczyste „fuck” lub też „blin”. Tak, wciąż nie działa, nie naprawiło się magicznie. Ale jak wiadomo, w Azji najlepiej problemy ignorować i czekać aż same znikną, dlatego też u samego wejścia do kuchni stoi puste wiadro, o które każdy się potyka, co owocuje kolejnym soczystym „fuck” lub też „blin”. Tak nawet mi przez myśl przeszło, żeby to wiadro usunąć, ale nie, szacunek do tutejszej tradycji i sposobów radzenia sobie z problemami jednak jakiś mam. Och, żeby już się ten rok skończył, bliiin! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz