niedziela, 11 grudnia 2011

Dzień osiemdziesiąty czwarty


Wydaje mi się, że każda kobieta ma w sobie „coś”, co przyciąga mężczyzn. Tak. Każda. Tylko niestety nie u każdej to cholerne, ciężkie do zdefiniowania „coś” przywołuje typy pożądane. Pół biedy, kiedy kobieta to jakoś umysłem swoim niewieścim ogarnia i akceptuje w sobie. Ot na przykład powiedzmy, nie lubię porządnych chłopców, oni nie lubią mnie, toteż umawiam się z osobnikami o psychice skomplikowanej, dzięki czemu zapewniam sobie emocje i odpowiednią porcję dramatu. Układ zatem jakiś jest, może nie idealny, ale wszyscy mniej więcej zadowoleni. Gorzej jeśli kobieta nienawidzi i nie akceptuje mężczyzn, których przyciąga. Ja na przykład osobiście nie przepadam za zboczeńcami i nie mogę zrozumieć, czemu ciągle ich na swej drodze spotykam. Na początku myślałam, że to tylko we Wrocławiu tak mi się zdarza. Zboczeniec w 116, ekshibicjonista w parku, może to po prostu takie miasto? Doszłam jednak do wniosku, że to coś więcej, kiedy pod koniec mojego pobytu w Bukareszcie, w samym centrum miasta w pewne słoneczne popołudnie ujrzałam pewnego Rumuna w pełnej krasie. Miałam jednak nadzieję, że w Kirgistanie będzie inaczej. W końcu to kraj konserwatywny, islam, tabu i tym podobne klimaty. A gdzie tam, teoria znowu obalona! Dzisiaj wieczorem czekałam przed jakimś podrzędnym barem na moich radosnych, wiecznie spóźniających się znajomych. Zimno strasznie i nieprzyjemnie. Nagle podszedł do mnie jakiś menel-żul z zapytaniem dlaczego ja taka smutna i poważna stoję, dawaj poznakomimsa! Grzecznie acz stanowczo odpowiedziałam, że spasiba, że nie nada i że w ogóle to idź pan stąd. Pan komunikat zrozumiał, ale zanim odszedł szybkim ruchem zdążył rozchylić poły swego płaszcza ekshibicjonisty. Niezawodni znajomi uznali moją opowieść za niesamowicie ekscytującą i zabawną, znikąd zrozumienia dla mojej traumy. W sumie nie mogę ich winić, oni chyba sami jeszcze nie otrząsnęli się z szoku w jakim byli po przejażdżce taksówką (a było ich siedmioro, w zwykłej osobówce), której kierowca po drodze coś wciągał nosem. Po takim wstępie wiadomo było, że impreza będzie osobliwa. Zwłaszcza, że okazało się, że byliśmy w jakimś mrocznym barze, w którym akurat był koncert metalowy, stąd pełno długowłosych Rosjan (segregacja tu jednak istnieje, do tego lokalu Kirgizi po prostu nie chadzają) i ogólnie mhrrrrok. Serio to za dużo jak na jeden wieczór. Jedynym plusem było to, że szot wódki kosztował w przeliczeniu złoty osiemdziesiąt oraz nie wiedzieć czemu jedliśmy tam chleb z pastą jajeczną. I ta pasta nam do głowy chyba uderzyła, bo po powrocie do domu głupawka nas nie opuściła. Z resztą w taksówce też dobrze się bawiliśmy. Kierowca zapytał mnie czy mówię po kirgisku a ja odpowiedziałam że tak, bo przecież pracuję jako kołchoźnik. Co za absurdalny wieczór. Apogeum przeżyliśmy jednak dopiero w domu, kiedy to kierowani jakimś dziwnym impulsem postanowiliśmy sprawdzić co znajduje się na samej górze naszych kuchennych szafek. Jak się okazało jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami całkiem sporych rozmiarów baraniej kości, która wygląda, jakby leżała tam od dziesięcioleci. Nie ogarniam Kirgistanu, za nic w świecie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz