Wydaje mi się, że każda kobieta ma
w sobie „coś”, co przyciąga mężczyzn. Tak. Każda. Tylko niestety nie u każdej
to cholerne, ciężkie do zdefiniowania „coś” przywołuje typy pożądane. Pół
biedy, kiedy kobieta to jakoś umysłem swoim niewieścim ogarnia i akceptuje w
sobie. Ot na przykład powiedzmy, nie lubię porządnych chłopców, oni nie lubią
mnie, toteż umawiam się z osobnikami o psychice skomplikowanej, dzięki czemu
zapewniam sobie emocje i odpowiednią porcję dramatu. Układ zatem jakiś jest,
może nie idealny, ale wszyscy mniej więcej zadowoleni. Gorzej jeśli kobieta
nienawidzi i nie akceptuje mężczyzn, których przyciąga. Ja na przykład osobiście
nie przepadam za zboczeńcami i nie mogę zrozumieć, czemu ciągle ich na swej
drodze spotykam. Na początku myślałam, że to tylko we Wrocławiu tak mi się
zdarza. Zboczeniec w 116, ekshibicjonista w parku, może to po prostu takie miasto?
Doszłam jednak do wniosku, że to coś więcej, kiedy pod koniec mojego pobytu w
Bukareszcie, w samym centrum miasta w pewne słoneczne popołudnie ujrzałam
pewnego Rumuna w pełnej krasie. Miałam jednak nadzieję, że w Kirgistanie będzie
inaczej. W końcu to kraj konserwatywny, islam, tabu i tym podobne klimaty. A
gdzie tam, teoria znowu obalona! Dzisiaj wieczorem czekałam przed jakimś
podrzędnym barem na moich radosnych, wiecznie spóźniających się znajomych.
Zimno strasznie i nieprzyjemnie. Nagle podszedł do mnie jakiś menel-żul z
zapytaniem dlaczego ja taka smutna i poważna stoję, dawaj poznakomimsa!
Grzecznie acz stanowczo odpowiedziałam, że spasiba, że nie nada i że w ogóle to
idź pan stąd. Pan komunikat zrozumiał, ale zanim odszedł szybkim ruchem zdążył
rozchylić poły swego płaszcza ekshibicjonisty. Niezawodni znajomi uznali moją
opowieść za niesamowicie ekscytującą i zabawną, znikąd zrozumienia dla mojej
traumy. W sumie nie mogę ich winić, oni chyba sami jeszcze nie otrząsnęli się z
szoku w jakim byli po przejażdżce taksówką (a było ich siedmioro, w zwykłej
osobówce), której kierowca po drodze coś wciągał nosem. Po takim wstępie
wiadomo było, że impreza będzie osobliwa. Zwłaszcza, że okazało się, że byliśmy
w jakimś mrocznym barze, w którym akurat był koncert metalowy, stąd pełno
długowłosych Rosjan (segregacja tu jednak istnieje, do tego lokalu Kirgizi po
prostu nie chadzają) i ogólnie mhrrrrok. Serio to za dużo jak na jeden wieczór.
Jedynym plusem było to, że szot wódki kosztował w przeliczeniu złoty osiemdziesiąt
oraz nie wiedzieć czemu jedliśmy tam chleb z pastą jajeczną. I ta pasta nam do
głowy chyba uderzyła, bo po powrocie do domu głupawka nas nie opuściła. Z
resztą w taksówce też dobrze się bawiliśmy. Kierowca zapytał mnie czy mówię po
kirgisku a ja odpowiedziałam że tak, bo przecież pracuję jako kołchoźnik. Co za
absurdalny wieczór. Apogeum przeżyliśmy jednak dopiero w domu, kiedy to
kierowani jakimś dziwnym impulsem postanowiliśmy sprawdzić co znajduje się na
samej górze naszych kuchennych szafek. Jak się okazało jesteśmy szczęśliwymi
posiadaczami całkiem sporych rozmiarów baraniej kości, która wygląda, jakby
leżała tam od dziesięcioleci. Nie ogarniam Kirgistanu, za nic w świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz