poniedziałek, 12 grudnia 2011

Dzień osiemdziesiąty piąty


Rano przypadkowo podsłuchałam rozmowę moich współlokatorów, którzy z przerażeniem stwierdzili, że ja i Niemiec robimy się coraz dziwniejsi, bo w końcu co to za ludzie, którzy po nocy ganiają się z baranią kością? Jednak mimo tego, że nas nie rozumieją, to dalej nas akceptują, co jest bardzo miłe. Tak to u nas w domu jest. Niektórzy z nas sobie robią lan party i pół nocy grają w cs’a, niektórzy robią szaliki na drutach a niektórzy bawią się kośćmi. Jakże pięknie się różnimy.

W Biszkeku zima na całego. Jest przepięknie, zimno, ciemno, pusto i mrocznie. Niestety po roku rumuńskiego życia przyzwyczaiłam się do lansu, zatem zamiast górskich butów i kurtki snowboardowej mam śliczny płaszczyk i buty na obcasach, które przeklinam. Zadziwiające, jak punkt widzenia się zmienia w zależności od tego, gdzie jestem. W tamtym roku narzekałam na to, że Rumuni zamiast piaskiem sypać to po prostu łopatą rozkuwają lód na chodnikach, wydawało mi się to jakieś bezsensowne. A teraz za tym rozkuwaniem tęsknię, bo w Kirgistanie oczywiście przyjęto najlepszą z metod rozwiązywania problemu, czyli po prostu ignorowanie go aż sam zniknie. Pewnie do wiosny. Póki co zatem czuję się jakbym ćwiczyła do kolejnej edycji tańca na lodzie. Rozkosz. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz