sobota, 3 grudnia 2011

Dzień osiemdziesiąty pierwszy


Dostałam dzisiaj zaproszenie na jakieś takie spontaniczno-grupowe wyjście do pubu. Znając ich i fakt, że trochę sobie czasem marudzą (co? tak późno? w śrooodęęęę? muszę się wyspać!) bałam się, że jeśli skończę pracę o 22 to nawet nie będzie się opłacało do tego baru zachodzić, bo zaraz się zwiną. Na szczęście na jeden z Niemców jest moim imprezowym guru i tym razem też nie zawiódł. Chociaż w sumie to wcale dobrze się nie zapowiadało. Znowu ten bar pełen amerykańskich pijanych żołnierzy (bo btw bazy wcale nie likwidują, cieszmy się i radujmy). Na dodatek kiedy przyszłam i zobaczyłam z kim siedzą moje ziomy, to mi się trochę słabo zrobiło. Na oko dwadzieścia osób. Prawie sami faceci. Żadnego Kirgiza, wszyscy wyglądają mi na Niemców. Masakra. Uznałam jednak, że nie czas na uprzedzenia i piwo wypić można. Całkiem dobra decyzja. Jak się potem okazało, to nie tylko Niemcy, ale też Australijczycy i Rosjanie.  Ciekawi ludzie. Nadęty wykładowca akademicki. Koleś, który mówi, że jego misją w Kirgistanie jest odwiedzenie wszystkich klubów w Biszkeku. Rosyjscy fani metalu, który mają zespół grający covery Rammsteina. I najlepszy ziom – Niemiec, który rok mieszkał w Siedlcach i jest zachwycony Polską. (Swoją drogą nie mogę się nadziwić. Oprócz niego znam jeszcze Rumuna, który chce się przeprowadzić do Radomia oraz Francuza zafascynowanego Kielcami. Czyżby Polska była taka przecudowna, że każdy obcokrajowiec się w niej zakochuje, nawet w takich trochę dziwnych miastach? Prawie zaczęłam w tę teorię wierzyć i popadać w zachwyt, ale przypomniała mi się historia  kilkunastu Hiszpanów, którzy przyjechali na semestr zimowy do Białegostoku. Cóż, im w Polsce się nie spodobało.) W każdym razie miłośnik Siedlec mnie zauroczył swoją mową. Mniej więcej połowa słów w każdym wypowiedzianym przez niego zdaniu jest po polsku, a druga połowa po rosyjsku. I wydaje się, że jego zachodnioeuropejski umysł zupełnie nie może wychwycić różnicy między naszymi słowiańskimi narzeczami. Dzięki temu powstają takie urocze konstrukcje jak „mnie to bardzo nrawitsa” albo „eta było ocień spoko”.  Uwielbiam. Bardzo mi się zatem na imprezie spodobało i byłam rozczarowana, kiedy urocza pani z baru delikatnie zasugerowała, że powinniśmy się wynosić. Jednak towarzystwo mnie nie zawiodło i tak oto udaliśmy się na after party do jakiegoś zagubionego w ciemnościach kirgiskiego domu. Mój współlokator, jako że wielkim fanem metalu jest, to się napalił bardzo, bo człowiek do którego się udaliśmy reprezentował podobny klimat. W teorii przynajmniej. W praktyce okazało się, że wylądowaliśmy na imprezie u „metali”, którzy chyba są gejami i wielbicielami małych kotków, które nieustannie głaszczą, tulą i w ogóle ach och. Dodatkowo zamiast ciężkiej muzy cały czas leciało jakieś ruskie disco. Najbardziej absurdalna impreza ever, jestem zachwycona! 

1 komentarz:

  1. Koleś, który mówi, że jego misją w Kirgistanie jest odwiedzenie wszystkich klubów w Biszkeku. - całkiem zacny plan!

    Ci obcokrajowcy to pewnie dużo wódki się w Polandii napili :D

    OdpowiedzUsuń