piątek, 2 grudnia 2011

Dzień siedemdziesiąty szósty


Kolejne starcie z biurokracją nie zakończyło się spektakularnym sukcesem. To, że wczoraj jedna pani powiedziała jakie dokumenty są potrzebne wcale nie znaczy, że dzisiaj potrzebne są te same. Zatem wniosku o wizę nie złożyłam. Dodatkowo system po raz kolejny przekonuje mnie, że lepiej być Niemcem. Moi bracia zachodni płacę za wizę dokładnie dziesięć razy mniej niż ja. A jeśli na przykład chciałabym wizę dostać w trybie ekspresowym (a chciałabym bardzo), to muszę zapłacić podwójnie, przy czym wcale nie ma gwarancji, że mój paszport dostanę z powrotem po trzech dniach a nie po piętnastu. Za 200 dolców pani może jedynie "się postarać". Tak czy inaczej trzeba czekać do poniedziałku, może trzecie podejście zakończy się sukcesem. 

Ostatnio ogarnęło mnie lekkie zwątpienie przez to wszystko. Minęło moje pierwsze zauroczenie Kirgistanem i zaczynam dostrzegać minusy. Dużo rzeczy mnie drażni, chociaż w sumie to nic takiego, bo w Polsce jest podobnie, u nas przecież też człowiek w starciu z Biurokracją często z góry skazany jest na porażkę. Dlatego też trochę panikuję, bo wiem jak jest. Zatem wciąż myślę o tej deportacji. Jednak chyba nie będzie tak źle, tylko trzeba jakoś to ogarnąć. W Rumunii też miałam podobne wątpliwości, też się bałam, że mój ukochany uniwerek mi zrobi „deportację”. Czarne wizje mnie dopadały często. Wydawało mi się, że za sprawą wszechmocnego Dyrektora Ryszarda H., albo mojego ulubionego Dziekana Tadka, opuścić będę musiała moją ukochaną rumuńską stolicę, wrócić na łono najlepszego z uniwersytetów i na nowo stać się pachołkiem barona. Tym bardziej ,że pani z dziekanatu wysłała mi dramatycznego maila z przypomnieniem, że semestr zaliczyć mam do końca maja. A ja tymczasem do końca maja w planach miałam zabawę w Expiracie przy akompaniamencie tego dzieła
I skończyło się dobrze, koniec końców mgr jest. Skoro zatem taki „Kansas City Shuffle” się udał, to teraz tym bardziej nie powinnam się przejmować. Bo w końcu nie wierzę, że kirgiska biurokracja jest gorsza od administracji UWr, to niemożliwe. Zatem po prostu czas się chyba wyluzować i poczekać na to, co się wydarzy.
Na szczęście moi studenci pomagają mi jakoś tutaj żyć normalnie i zachować jako taką równowagę psychiczną. Opowiadają suche żarty, zmuszają mnie do śpiewania z nimi „Yellow lemon tree” a także przynoszą ciasto i kawę z okazji imienin (to co prawda nie to samo, co turbo kisiel w akademiku, ale i tak daje radę). Bardzo mnie cieszy, kiedy przynoszą mi jedzenie, ale muszę im chyba powiedzieć, żeby przestali mnie dokarmiać, bo jeszcze trochę i nie będę mogła kupować ubrań na bazarze, a to, jak wiadomo, byłaby tragedia! 

1 komentarz:

  1. na nowo stać się pachołkiem barona.... HAHAHHHAHHAHAHHA no nie mogę :D

    OdpowiedzUsuń