wtorek, 27 grudnia 2011

Koniec roku & reisefieber


Wizyta w Polsce się kończy. Rok się kończy. Refleksje chyba jakieś czas poczynić i zastanowić się nad przyszłością, może nawet jakieś noworoczne postanowienie sobie zafundować? Jeśli chodzi o podsumowania, to uważam, że rok był dobry. Zdecydowanie. W końcu pierwszy stycznia spędzony w Kaliszu (najstarsze miasto w Polsce) zawsze dobrze wróży. Były zatem w tym roku długie miesiące mieszkania w Rumunii, który to czas pod wieloma względami zmienił moje życie, chociaż jeszcze sama nie wiem, czy na lepsze. Była praca w Poważnej Instytucji, która objawiła mi, że to chyba jednak nie jest miejsce, w którym chciałabym zrobić karierę. Mimo, że brzmiało dumnie, lansiarsko i politologicznie. To jednak nie to, zatem pod koniec zamiast się do roboty przykładać to się poświęciłam podróżom. Potem ostateczna batalia z uniwerkiem i udało mi się zaliczyć rok w trzy tygodnie i nawet skończyć to ultraciekawe dzieło o rumuńskiej partii postkomunistycznej. W międzyczasie zupełnie spontaniczna decyzja, że sobie pojadę do Kirgistanu. Te trzy miesiące, które spędziłam w Biszkeku naprawdę dały mi dużo do myślenia. Trochę nie chce mi się tam wracać, bo święta w Polsce były ciekawe i zabawne. No ale trzeba. Denerwuję się trochę, bo pan na lotnisku postawił mi pieczątkę w zupełnie głupim miejscu i z mojej wizy wynika, że już raz do Kirgistanu wjechałam. I że to był jedyny raz, kiedy mogłam. Jadę zatem trochę w ciemno, ale mam dolary, co mnie napawa optymizmem bo jak wiadomo, twarda waluta zachodniego najeźdźcy zawsze w cenie jest. Ale może nie będzie trzeba. Może mnie wpuszczą. A może będzie deportacja. Znowu nie wiadomo. Tak czy inaczej, jeśli nie wrócę do Polski po trzech dniach i znowu zacznę moje życie kirgiskie, to na pewno za ojczyzną będę tęsknić. Za ludźmi. Za bigosem. Za tym, że mogę sobie kupić buty i nie muszę się tłumaczyć z tego, że mam jakąś monstrualnie wielką stopę. Za częstochowską komunikacją miejską, w której pan grobowym głosem mówi „uwaga na kieszonkowców”. Za działającymi na wyobraźnię porównaniami Justyny Pochanke. Ale najbardziej chyba za wspólnotą znaczeń. W Kirgistanie nikt nie zrozumie, kim jest Karol Strasburger i czemu świąteczne wydanie familiady wprawiło mnie w dobry humor na pół dnia (jakie zwierzę występuje w herbach polskich miast? Syrenka!). Poza tym obejrzałam sobie M jak Miłość w nadziei, że zobaczę Marka pogrążonego w żałobie, ale nie. Szkoda, bo chodzi mi ostatnio po głowie coś strasznego, co przeczytałam w świątecznym smsie: „Marku Marku ni mosz żony wyjebała się w kartony”. I wiem, że to jest okropnie nie śmieszne. Ale takie polskie! I wszyscy to rozumieją. A w Kirgistanie jestem od tego oderwana i to chyba największy ból jest. Chociaż brak wieprzowiny też mi doskwiera. Ostatnia rada, jaką dostałam przed wyjazdem mówiła o tym, że powinnam sobie wziąć trochę kabanosów i zjeść je w ukryciu, żeby ich uczuć religijnych nie urazić ale żeby też nacieszyć się smakiem. Dobra, chyba pora kończyć bo chyba strach przed podróżą (albo deportacją) lekko zaburza mi osąd i piszę jakieś głupoty. Następne wieści będę mam nadzieję z Biszkeku. Oby oby oby! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz