W tym roku święta to dla mnie czas
wielu decyzji. Niełatwych. Nadal nie
wiem, kim chcę być jak dorosnę. Trochę to głupie i śmieszne, biorąc pod uwagę,
że wszystko mi mówi, że dorosła już jestem. Skończyłam studia, odebrałam dyplom
(podczas wizyty na Koszarowej czułam się jakbym odwiedzała po latach
podstawówkę, jakieś to wszystko było takie odległe), mam pracę, zarabiam, a 25.
rocznica urodzin zbliża się nieubłaganie. Zatem to jest to. Dorosłość. Nie da
się już niczego odkładać na „po studiach” albo „jak znajdę pracę”. Ewentualnie
mogę coś odłożyć na czas, kiedy już „znajdę męża”, ale kiedy patrzę jak to
teraz wygląda to myślę, że to może jeszcze potrwać. Nie ma zatem na co czekać,
trzeba się wziąć w garść i coś przedsięwziąć. Zastanawiałam się, czy to może
już czas żeby osiąść gdzieś w Polsce i zacząć składać daninę ZUSowi. W sumie to
chyba mogłabym. Ale mogłabym też zostać w Kirigistanie jeszcze dziewięć
miesięcy zamiast trzech. Nie wiem. Czy to, że człowiek nie wie czego chce i nie
wie co wybrać, to znaczy, że mu wszystko jedno i że mu na niczym nie zależy?
Tego też nie wiem niestety. Zasadniczo „nie wiem” jest tym, co ostatnio słyszę
i sama powtarzam nieustannie i do znudzenia. Czy to tak musi w tym życiu być,
że nic nigdy na pewno nie wiadomo? A może to tylko ja tak mam. Przecież widzę,
że wokół mnie są ludzie, którzy wiedzą czego chcą. Jak żyć wiedzą. Ale może to
dobrze, że ja nie wiem. Ludzie, którzy mają patent na wszystko, u których
wszystko jest na pewno, na zawsze i nieodwołalnie, trochę mnie przerażają.
Fanatyzmem to trąci trochę. A może to mnie po prostu dopadł relatywizm.
Niewiadomo. Koniec końców jednak wolę chyba usłyszeć szczere „nie wiem” od
kłamliwego „tak”. Tylko co to zmienia w sumie? Nie wiem niczego nie wyjaśnia
nigdy.
Podczas wizyty we Wrocławiu jednak
trochę rzeczy mi się niejako „objawiło”. Ok, może nie mam męża, może nie jestem
odpowiedzialna, nie zarabiam miliardów i głupieję zamiast mądrzeć. Moje życie
nie jest idealne. Ale mam ludzi, za których codziennie powinnam bić niebiosom
dziękczynne pokłony. Choćbym nie wiem gdzie mieszkała, to nigdy nie będę
samotna, bo wiem, że oni gdzieś tam są. I choćby nie wiem ile mnie nie było, to
potem mogę do nich wrócić i czuć, że nic się nie zmieniło. Powitanie chlebem i
solą, długie rozmowy o wszystkim i o niczym, najdurniejsze żarty świata. A
kiedy jest mi źle, mogę do nich przyjść o drugiej w nocy i wiem, że mnie przytulą
najpierw a potem odpowiednio wyśmieją (bo przecież są większe problemy,
niektórzy sobie wstrzykują cement w dupę). Potem chipsy bekonowe (koniecznie z
lidla) jedzone w łóżku i śpiewanie po nocy i jeszcze więcej głupich żartów.
Dzięki takiej kuracji budzi się człowiek rano w zupełnie innym, lepszym
świecie. Energetyczny kop na ogarnięcie, który starczy mi pewnie na kolejne
trzy miesiące w Kirgistanie. Bo jechać trzeba. A potem pewnie jeszcze gdzieś
indziej, bo istnieją jeszcze co najmniej dwa miasta, w których chciałabym
mieszkać. Ale nie zarzekam się, nie mówię, że na pewno. „Nie wiem” daje jednak
naprawdę dużo możliwości i może trzeba to jakoś twórczo wykorzystać. Ale
podróżować tak czy inaczej chyba nigdy nie przestanę, bo marzę o tym, „aby znów
poczuć tę jedyną w swoim rodzaju radość, którą potrafią zrozumieć wyłączenie
ludzie uzależnieni od wyjazdów; owego ducha wolności, jaki przenika nas, gdy
trafiamy do miejsc, w których nie znamy nikogo, a o których czytaliśmy jedynie
w książkach; tę z niczym nieporównywalną przyjemność, jaką czerpiemy z tego, że
o wszystkim możemy się przekonać na własnej skórze” (Tiziano Terzani).
Czytając ten wpis przeszywały mnie te werterowskie jęki :P
OdpowiedzUsuń