wtorek, 27 grudnia 2011

Refleksje okołoświąteczne


W tym roku święta to dla mnie czas wielu decyzji. Niełatwych.  Nadal nie wiem, kim chcę być jak dorosnę. Trochę to głupie i śmieszne, biorąc pod uwagę, że wszystko mi mówi, że dorosła już jestem. Skończyłam studia, odebrałam dyplom (podczas wizyty na Koszarowej czułam się jakbym odwiedzała po latach podstawówkę, jakieś to wszystko było takie odległe), mam pracę, zarabiam, a 25. rocznica urodzin zbliża się nieubłaganie. Zatem to jest to. Dorosłość. Nie da się już niczego odkładać na „po studiach” albo „jak znajdę pracę”. Ewentualnie mogę coś odłożyć na czas, kiedy już „znajdę męża”, ale kiedy patrzę jak to teraz wygląda to myślę, że to może jeszcze potrwać. Nie ma zatem na co czekać, trzeba się wziąć w garść i coś przedsięwziąć. Zastanawiałam się, czy to może już czas żeby osiąść gdzieś w Polsce i zacząć składać daninę ZUSowi. W sumie to chyba mogłabym. Ale mogłabym też zostać w Kirigistanie jeszcze dziewięć miesięcy zamiast trzech. Nie wiem. Czy to, że człowiek nie wie czego chce i nie wie co wybrać, to znaczy, że mu wszystko jedno i że mu na niczym nie zależy? Tego też nie wiem niestety. Zasadniczo „nie wiem” jest tym, co ostatnio słyszę i sama powtarzam nieustannie i do znudzenia. Czy to tak musi w tym życiu być, że nic nigdy na pewno nie wiadomo? A może to tylko ja tak mam. Przecież widzę, że wokół mnie są ludzie, którzy wiedzą czego chcą. Jak żyć wiedzą. Ale może to dobrze, że ja nie wiem. Ludzie, którzy mają patent na wszystko, u których wszystko jest na pewno, na zawsze i nieodwołalnie, trochę mnie przerażają. Fanatyzmem to trąci trochę. A może to mnie po prostu dopadł relatywizm. Niewiadomo. Koniec końców jednak wolę chyba usłyszeć szczere „nie wiem” od kłamliwego „tak”. Tylko co to zmienia w sumie? Nie wiem niczego nie wyjaśnia nigdy.

Podczas wizyty we Wrocławiu jednak trochę rzeczy mi się niejako „objawiło”. Ok, może nie mam męża, może nie jestem odpowiedzialna, nie zarabiam miliardów i głupieję zamiast mądrzeć. Moje życie nie jest idealne. Ale mam ludzi, za których codziennie powinnam bić niebiosom dziękczynne pokłony. Choćbym nie wiem gdzie mieszkała, to nigdy nie będę samotna, bo wiem, że oni gdzieś tam są. I choćby nie wiem ile mnie nie było, to potem mogę do nich wrócić i czuć, że nic się nie zmieniło. Powitanie chlebem i solą, długie rozmowy o wszystkim i o niczym, najdurniejsze żarty świata. A kiedy jest mi źle, mogę do nich przyjść o drugiej w nocy i wiem, że mnie przytulą najpierw a potem odpowiednio wyśmieją (bo przecież są większe problemy, niektórzy sobie wstrzykują cement w dupę). Potem chipsy bekonowe (koniecznie z lidla) jedzone w łóżku i śpiewanie po nocy i jeszcze więcej głupich żartów. Dzięki takiej kuracji budzi się człowiek rano w zupełnie innym, lepszym świecie. Energetyczny kop na ogarnięcie, który starczy mi pewnie na kolejne trzy miesiące w Kirgistanie. Bo jechać trzeba. A potem pewnie jeszcze gdzieś indziej, bo istnieją jeszcze co najmniej dwa miasta, w których chciałabym mieszkać. Ale nie zarzekam się, nie mówię, że na pewno. „Nie wiem” daje jednak naprawdę dużo możliwości i może trzeba to jakoś twórczo wykorzystać. Ale podróżować tak czy inaczej chyba nigdy nie przestanę, bo marzę o tym, „aby znów poczuć tę jedyną w swoim rodzaju radość, którą potrafią zrozumieć wyłączenie ludzie uzależnieni od wyjazdów; owego ducha wolności, jaki przenika nas, gdy trafiamy do miejsc, w których nie znamy nikogo, a o których czytaliśmy jedynie w książkach; tę z niczym nieporównywalną przyjemność, jaką czerpiemy z tego, że o wszystkim możemy się przekonać na własnej skórze” (Tiziano Terzani).

1 komentarz: