niedziela, 8 stycznia 2012

Dzień sto czwarty


Wciąż nie pracuję. Wciąż nie mamy Internetu. W oczekiwaniu na rewolucję obejrzeliśmy wczoraj pięć filmów (w tym jeden z Ryanem Goslingiem, ha!). Postanowiliśmy się jednak ogarnąć i bardziej towarzysko rozwinąć.  Zorganizowaliśmy się zatem i zarządziliśmy akcję „wyjdź do ludzi, poznaj nowych przyjaciół”. Byliśmy w kawiarni (miałam atak śmiechu, ale nikogo poznać się nie udało). Potem poszliśmy ze znajomą Kirgizką do kina na – biczuję się, naprawdę – Alwin i wiewiórki 3 z ruskim dubbingiem. Coraz gorzej ze mną. Potem pojechaliśmy do baru, spotkaliśmy tam się z trójką znajomych Amerykanów. Piwo marki Brahma (ach, te wschodnie klimaty nie robią mi dobrze) sprawiło, że zamiast zyskiwać nowych przyjaciół, przez dwie godziny dzieliłam się moimi teoriami na temat tego, co myślę o Amerykanach i ich zdolnościach intelektualnych. Niedobrze, niedobrze. No ale przecież pamiętam, raz grałam z jednym ziomem zza Atlantyku w grę, w której trzeba było klikać na stany w Stanach i nie pokonał mnie, o nie! To chyba coś znaczy, czyż nie? Tak sobie racjonalizuję, że z siebie zrobiłam debila, bo jednak wmawianie członkom Korpusu Pokoju, że ich nie interesuje świat jest przesadą, kurde. Po wszystkim ładnie przeprosiłam i chyba jest ok. Limit jednak społecznych porażek już wykorzystałam w tym roku. Koniec tego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz