Wciąż nie pracuję. Wciąż nie mamy
Internetu. W oczekiwaniu na rewolucję obejrzeliśmy wczoraj pięć filmów (w tym
jeden z Ryanem Goslingiem, ha!). Postanowiliśmy się jednak ogarnąć i bardziej towarzysko
rozwinąć. Zorganizowaliśmy się zatem i
zarządziliśmy akcję „wyjdź do ludzi, poznaj nowych przyjaciół”. Byliśmy w
kawiarni (miałam atak śmiechu, ale nikogo poznać się nie udało). Potem poszliśmy
ze znajomą Kirgizką do kina na – biczuję się, naprawdę – Alwin i wiewiórki 3 z
ruskim dubbingiem. Coraz gorzej ze mną. Potem pojechaliśmy do baru, spotkaliśmy
tam się z trójką znajomych Amerykanów. Piwo marki Brahma (ach, te wschodnie
klimaty nie robią mi dobrze) sprawiło, że zamiast zyskiwać nowych przyjaciół,
przez dwie godziny dzieliłam się moimi teoriami na temat tego, co myślę o
Amerykanach i ich zdolnościach intelektualnych. Niedobrze, niedobrze. No ale
przecież pamiętam, raz grałam z jednym ziomem zza Atlantyku w grę, w której trzeba
było klikać na stany w Stanach i nie pokonał mnie, o nie! To chyba coś znaczy,
czyż nie? Tak sobie racjonalizuję, że z siebie zrobiłam debila, bo jednak
wmawianie członkom Korpusu Pokoju, że ich nie interesuje świat jest przesadą,
kurde. Po wszystkim ładnie przeprosiłam i chyba jest ok. Limit jednak
społecznych porażek już wykorzystałam w tym roku. Koniec tego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz