niedziela, 29 stycznia 2012

Dzień sto dwudziesty drugi


Kolejny odcinek klubowych dziwów. Dzisiaj okazało się, że w godzinach nocnych w lokalu dość podłym spotkać można lekko wstawionych trzydziestolatków radośnie pląsających na parkiecie w towarzystwie… trzyletniego dziecka. Kirgiski didżej zapodawał dubstep, zatem przypuszczać można, że oto na naszych oczach wyrastał przedstawiciel nowego pokolenia hipsterów. Nie chce nawet myśleć, jakie to może mieć skutki dla jego psychiki.
Swoją drogą ten podły klub zaskoczył mnie jeszcze raz. Otóż poznaliśmy tam pewną Amerykankę, której nie mogę opisać inaczej niż jako typ mocno entuzjastyczny. Mieszka dziewczę w piątym co do wielkości mieście Kirgistanu i sobie chwali, bo miejsce to podobno posiada wszystkie uroki metropolii ale nie jest tak szalone jak ogromny Biszkek. Umówmy się, ja też uwielbiam Kirgistan, ale żeby tak od razu w przesadę popadać? Mnie osobiście po czterech miesiącach w szalonym Biszkeku Częstochowa wydała się oślepiająca, przytłaczająca i wielkomiejska, a Wrocław mnie prawie zabił. Ale nic to. Entuzjastyczne szczebioty na tematy lokalne mogłam jeszcze jakoś przeżyć. Niestety później dziewczę z wrodzonym amerykańskim taktem pogratulowała mi udanego małżeństwa z moim współlokatorem. W reakcji na nasze nieśmiałe protesty stwierdziła tylko, że wierzy, że małżeństwem nie jesteśmy, ale w długim związku to trwamy na pewno, bo widać że się kochamy, tylko namiętność wygasła. Chyba moja atrakcyjność towarzyska spada, skoro relacje z dobrym kumplem ludzie widzą jako „wygasła namiętność”. Czas przestań chodzić na imprezy, czas zacząć w sobotnie wieczory piec ciasteczka owsiane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz