Wciąż jest bardzo mroźno, w nocy
chyba z minus 25. Przez jakąś dobę nie działało u nas w domu ogrzewanie, spało
się naprawdę uroczo. Po takim doświadczeniu nic mi nie straszne. Tak
zahartowana zatem postanowiłam dzisiaj udać się w góry z jednym z moich
współlokatorów. Ot, trochę się powspinać i poszaleć na śniegu. Niestety u nas w
domu nikt nie wiedział jak się tam dostać, ale podobno marszrutka jakaś jeździ.
Wydawało nam się, że nie może to być trudne, wszak wystarczy stanąć na
przystanku przy drodze prowadzącej w góry (kierunek ustalić łatwo, w Biszkeku
góry widać prawie z każdego miejsca) i czekać na marszrutkę z upragnioną nazwą
wypisaną na tabliczce. Dodatkowo jedna pani na przystanku nasze przypuszczenia potwierdziła,
zatem nie pozostało nam nic innego tylko czekać. I czekać. Po piętnastu
minutach zaczęłam mieć wątpliwości. Po dwudziestu dopadała mnie głupawka. Po
dwudziestu pięciu opuściły mnie wątpliwości ale straciłam też czucie w nogach. W
końcu daliśmy sobie spokój z górami, ale nie z przebywaniem na powietrzu. Udaliśmy
się na spacer, zwiedzać kolejne zakamarki Biszkeku. Tym razem natrafiliśmy na
wielki, niedokończony budynek. Jest ich tutaj w sumie sporo. Ogromne, betonowe
konstrukcje stawiane w zupełnie przypadkowych miejscach. Albo też postawione na
samym środku drzwi, które nie prowadzą absolutnie do nikąd. Zupełnie jakby
budowniczy nagle przestał się swoim dziełem interesować i po prostu je
porzucił.
Ten dzisiejszy budynek wyglądał
jak blok mieszkalny postawiony w szczerym polu. Idealna melina. Mimo, że nie
było okien ani dachu, było tam zadziwiająco ciepło. Urzekło mnie to miejsce
swoim uroczym, industrialnym klimatem. Widać, że spotykają się tam alternatywni
mieszkańcy goroda Biszkek, bo na ścianach jest mnóstwo graffiti, czasem nawet
całkiem niezłej jakości. Są też tradycyjnie wulgarne napisy, które uwielbiam
zawsze i wszędzie, a po rusku to wprawiają mnie po prostu w euforię!
Вам тоже!
OdpowiedzUsuń