niedziela, 29 stycznia 2012

Dzień sto dwudziesty pierwszy


Wciąż jest bardzo mroźno, w nocy chyba z minus 25. Przez jakąś dobę nie działało u nas w domu ogrzewanie, spało się naprawdę uroczo. Po takim doświadczeniu nic mi nie straszne. Tak zahartowana zatem postanowiłam dzisiaj udać się w góry z jednym z moich współlokatorów. Ot, trochę się powspinać i poszaleć na śniegu. Niestety u nas w domu nikt nie wiedział jak się tam dostać, ale podobno marszrutka jakaś jeździ. Wydawało nam się, że nie może to być trudne, wszak wystarczy stanąć na przystanku przy drodze prowadzącej w góry (kierunek ustalić łatwo, w Biszkeku góry widać prawie z każdego miejsca) i czekać na marszrutkę z upragnioną nazwą wypisaną na tabliczce. Dodatkowo jedna pani na przystanku nasze przypuszczenia potwierdziła, zatem nie pozostało nam nic innego tylko czekać. I czekać. Po piętnastu minutach zaczęłam mieć wątpliwości. Po dwudziestu dopadała mnie głupawka. Po dwudziestu pięciu opuściły mnie wątpliwości ale straciłam też czucie w nogach. W końcu daliśmy sobie spokój z górami, ale nie z przebywaniem na powietrzu. Udaliśmy się na spacer, zwiedzać kolejne zakamarki Biszkeku. Tym razem natrafiliśmy na wielki, niedokończony budynek. Jest ich tutaj w sumie sporo. Ogromne, betonowe konstrukcje stawiane w zupełnie przypadkowych miejscach. Albo też postawione na samym środku drzwi, które nie prowadzą absolutnie do nikąd. Zupełnie jakby budowniczy nagle przestał się swoim dziełem interesować i po prostu je porzucił. 



Ten dzisiejszy budynek wyglądał jak blok mieszkalny postawiony w szczerym polu. Idealna melina. Mimo, że nie było okien ani dachu, było tam zadziwiająco ciepło. Urzekło mnie to miejsce swoim uroczym, industrialnym klimatem. Widać, że spotykają się tam alternatywni mieszkańcy goroda Biszkek, bo na ścianach jest mnóstwo graffiti, czasem nawet całkiem niezłej jakości. Są też tradycyjnie wulgarne napisy, które uwielbiam zawsze i wszędzie, a po rusku to wprawiają mnie po prostu w euforię!







1 komentarz: