Dzisiaj o dobrych chęciach i o
tym, gdzie można sobie je wsadzić, czyli jak idzie mi realizacja noworocznych
postanowień oraz o pierwszej tegorocznej katastrofie.
Życie pod jednym dachem ze
współlokatorami jest trochę jak związek romantyczny. Początki bywają nieśmiałe, bo chcemy się polubić, ale do końca nie wiemy jak się za to zabrać i
czy nasze chęci zostaną odwzajemnione. Potem jest faza euforii. Jacy oni
wszyscy są cudowni, najlepsi na świecie, mega ekipa! Później nagle się okazuje,
że jednak nikt ideałem nie jest i jakieś wady wychodzą na jaw. Dopada nas proza
życia. Niektórzy lubią sprzątać bardziej, inni mniej (kto zgadnie, do której
kategorii należę?), niektórzy wstają o 7 rano, a niektórzy o 7 rano chodzą
spać. Różnica wieku też mimo wszystko daje o sobie znać. Teraz pytanie, co się
z tymi nowoodkrytymi irytującymi drobnostkami zrobi. Można przegadać, obiecywać
poprawę, albo olać i mieć to wszystko gdzieś, skoro życie to coś więcej niż
niepozmywane garnki. Chyba po prostu trzeba zaakceptować, że się różnimy i że
to naprawdę niemożliwe, żebyśmy żyli tutaj w 7 osób i wszyscy wszystkich lubili
tak samo, zawsze będą się tworzyć jakieś grupy i nie ma na to rady, naturalny
to proces wszakże. Nie oburzam się więc, ale trochę cierpię. Dwóch moich
ulubionych współlokatorów jeszcze ze świąt nie wróciło. Troje poszło na
imprezę, taką trochę nie w moim klimacie, ale i tak raczej bym się nie
przyłączyła, gdyż postanowienie nr 1. mówi „mniej imprez, mniej szaleństw,
mniej alkagolu”. Ostatni ze współlokatorów szedł na kolację, na którą mogłabym
nawet pójść, gdyby nie fakt, że miał tam być facet, z którym połączyło mnie
zjawisko znane jako piorun z jasnego nieba, w niektórych kręgach określane jako
pierdolnięcie. Motylki, przesadna egzaltacja, te sprawy. Postanowienie nr 2.
mówi jednak „więcej mózgu, mniej serca porywów”, toteż zadecydowałam, że lepiej
będzie spędzić spokojny, samotny wieczór w domu. Było idealnie! Skończyłam
czytać „Imperium”, obejrzałam politologiczne „The Ides of March" (tak, wiem że Ryan
Gosling jest teraz obiektem westchnień milijona kobiet, ale ja go pokochałam
już za „Lars and the real girl”) oraz przeuroczy, przewspaniały film, który
dostałam w prezencie urodzinowym (jakie to cudowne dostawać prezenty od kogoś,
kto wie co lubię, dobrze mi!). Właśnie kiedy w tym błogim nastroju szykowałam
się do snu, zdarzyła się katastrofa. Wróciła jedna z moich współlokatorek w
towarzystwie swojego chłopaka. Oboje byli w stanie mocno wskazującym. Bardzo
mocno. Poszli na górę, okupować nasz pokój. Trochę mnie to wyprowadziło z
równowagi, ale nic no, dalej jestem kwiatem lotosu, keep calm i tak dalej.
Kiedy już naprawdę chciałam iść spać, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i
po prostu pana grzecznie wyprosić. Na górze jednak oprócz alkagolowego odoru i
odgłosów pijackiego chrapania uderzył mnie widok gołej dupy. Tym sposobem mój
spokój został zburzony kompletnie, chyba będę mieć traumę nawet. Podzieliłam
się esemesowo nieszczęściem ze współlokatorem będącym na imprezie i odpowiedzi
usłyszałam tylko krótkie „przyjedź tu!”. Dramatyczny wybór: 1. spać w jednym
pokoju z obcym, pijanym chłopem; 2. spać w salonie na kanapie (niewygodnie, a i
zasnąć pewnie byłoby trudno bo mi ciśnienie skoczyło); 3. pójść do klubu i złamać
postanowienia, bo po pierwsze to było nie było impreza, a po drugie groziło mi
dzielenie przestrzeni z obiektem „pierdolnięcia”. Mimo wszystko trzecia opcja
zwyciężyła. Najlepiej jednak nie było, dość, że taksówkarz wziął mnie
prostytutkę (ale luksusową, żeby nie było!), a na miejscu obiekt „pierdolnięcia”
ukazał mi się w stanie wskazującym na bliskie stosunki z tą dziwką, tequilą. Życie,
no. Będzie lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz