niedziela, 8 stycznia 2012

Dzień sto pierwszy


Dzisiaj o dobrych chęciach i o tym, gdzie można sobie je wsadzić, czyli jak idzie mi realizacja noworocznych postanowień oraz o pierwszej tegorocznej katastrofie.

Życie pod jednym dachem ze współlokatorami jest trochę jak związek romantyczny. Początki bywają nieśmiałe, bo chcemy się polubić, ale do końca nie wiemy jak się za to zabrać i czy nasze chęci zostaną odwzajemnione. Potem jest faza euforii. Jacy oni wszyscy są cudowni, najlepsi na świecie, mega ekipa! Później nagle się okazuje, że jednak nikt ideałem nie jest i jakieś wady wychodzą na jaw. Dopada nas proza życia. Niektórzy lubią sprzątać bardziej, inni mniej (kto zgadnie, do której kategorii należę?), niektórzy wstają o 7 rano, a niektórzy o 7 rano chodzą spać. Różnica wieku też mimo wszystko daje o sobie znać. Teraz pytanie, co się z tymi nowoodkrytymi irytującymi drobnostkami zrobi. Można przegadać, obiecywać poprawę, albo olać i mieć to wszystko gdzieś, skoro życie to coś więcej niż niepozmywane garnki. Chyba po prostu trzeba zaakceptować, że się różnimy i że to naprawdę niemożliwe, żebyśmy żyli tutaj w 7 osób i wszyscy wszystkich lubili tak samo, zawsze będą się tworzyć jakieś grupy i nie ma na to rady, naturalny to proces wszakże. Nie oburzam się więc, ale trochę cierpię. Dwóch moich ulubionych współlokatorów jeszcze ze świąt nie wróciło. Troje poszło na imprezę, taką trochę nie w moim klimacie, ale i tak raczej bym się nie przyłączyła, gdyż postanowienie nr 1. mówi „mniej imprez, mniej szaleństw, mniej alkagolu”. Ostatni ze współlokatorów szedł na kolację, na którą mogłabym nawet pójść, gdyby nie fakt, że miał tam być facet, z którym połączyło mnie zjawisko znane jako piorun z jasnego nieba, w niektórych kręgach określane jako pierdolnięcie. Motylki, przesadna egzaltacja, te sprawy. Postanowienie nr 2. mówi jednak „więcej mózgu, mniej serca porywów”, toteż zadecydowałam, że lepiej będzie spędzić spokojny, samotny wieczór w domu. Było idealnie! Skończyłam czytać „Imperium”, obejrzałam politologiczne „The Ides of March" (tak, wiem że Ryan Gosling jest teraz obiektem westchnień milijona kobiet, ale ja go pokochałam już za „Lars and the real girl”) oraz przeuroczy, przewspaniały film, który dostałam w prezencie urodzinowym (jakie to cudowne dostawać prezenty od kogoś, kto wie co lubię, dobrze mi!). Właśnie kiedy w tym błogim nastroju szykowałam się do snu, zdarzyła się katastrofa. Wróciła jedna z moich współlokatorek w towarzystwie swojego chłopaka. Oboje byli w stanie mocno wskazującym. Bardzo mocno. Poszli na górę, okupować nasz pokój. Trochę mnie to wyprowadziło z równowagi, ale nic no, dalej jestem kwiatem lotosu, keep calm i tak dalej. Kiedy już naprawdę chciałam iść spać, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i po prostu pana grzecznie wyprosić. Na górze jednak oprócz alkagolowego odoru i odgłosów pijackiego chrapania uderzył mnie widok gołej dupy. Tym sposobem mój spokój został zburzony kompletnie, chyba będę mieć traumę nawet. Podzieliłam się esemesowo nieszczęściem ze współlokatorem będącym na imprezie i odpowiedzi usłyszałam tylko krótkie „przyjedź tu!”. Dramatyczny wybór: 1. spać w jednym pokoju z obcym, pijanym chłopem; 2. spać w salonie na kanapie (niewygodnie, a i zasnąć pewnie byłoby trudno bo mi ciśnienie skoczyło); 3. pójść do klubu i złamać postanowienia, bo po pierwsze to było nie było impreza, a po drugie groziło mi dzielenie przestrzeni z obiektem „pierdolnięcia”. Mimo wszystko trzecia opcja zwyciężyła. Najlepiej jednak nie było, dość, że taksówkarz wziął mnie prostytutkę (ale luksusową, żeby nie było!), a na miejscu obiekt „pierdolnięcia” ukazał mi się w stanie wskazującym na bliskie stosunki z tą dziwką, tequilą. Życie, no. Będzie lepiej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz