Wybraliśmy się dzisiaj na
poszukiwanie barowej siedziby naszego mieszkaniowego kolektywu. Dosyć mamy już
siedzenia na kwartirze, trzeba znaleźć jakąś obskurną, tanią melinę, najlepiej
taką, w której w ogóle nie ma obcokrajowców. Jedyna obowiązująca zasada – im gorzej,
tym lepiej. No, może jeszcze, żeby blisko do domu było, bo te mrozy nas trochę
odstraszają. Było kilka nieudanych prób, ale niestrudzenie przemierzaliśmy
naszą długą ulicę. Wreszcie naszym oczom ukazała się wielka, drewniana buda o
nazwie „Solone orzeszki” i gigantycznym kuflem piwa na szyldzie. To musi być
to! Wnętrze nas zaskoczyło. Było naprawdę elegancko, obrusy, krzesła pokryte
białą tkaniną (jak na wesele!), parkiet, didżej, kelnerki w mundurkach, klasa. Kilka
par po czterdziestce pląsających w rytm lokalnych przebojów. Nie mogę sobie
wyobrazić miejsca, w którym wnętrze tak bardzo nie współgrałoby z „zewnętrzem”
jak w tym wypadku. Zatem wydawało nam się, że naprawdę znaleźliśmy nasz
okropny, „w ogóle nie cool” bar. Wszystko było idealnie, dopóki miła pani nie
przyniosła nam rachunku. Piwo samo w sobie było tanie, ale oczywiście dopadły
nas ukryte koszta. Tak to tutaj się robi. Dziesięć procent napiwku doliczone automatycznie.
To mogę zrozumieć. Zaskoczyła mnie jednak opłata za słuchanie muzyki i za
możliwość użytkowania parkietu. Uwielbiam jednak Kirgizów i ich
przedsiębiorczość, na wszystkim można tu zrobić interes. Cóż, chyba trzeba
będzie zacząć szukać nowej meliny.
za dużo HIMYM :D
OdpowiedzUsuńHahaha, Kasia, Twoje historie są naprawdę niesamowite.:) Mam nadzieję, że muzyka była godna tego rachunku.:D
OdpowiedzUsuń