niedziela, 8 stycznia 2012

Dzień sto szósty


Wybraliśmy się dzisiaj na poszukiwanie barowej siedziby naszego mieszkaniowego kolektywu. Dosyć mamy już siedzenia na kwartirze, trzeba znaleźć jakąś obskurną, tanią melinę, najlepiej taką, w której w ogóle nie ma obcokrajowców. Jedyna obowiązująca zasada – im gorzej, tym lepiej. No, może jeszcze, żeby blisko do domu było, bo te mrozy nas trochę odstraszają. Było kilka nieudanych prób, ale niestrudzenie przemierzaliśmy naszą długą ulicę. Wreszcie naszym oczom ukazała się wielka, drewniana buda o nazwie „Solone orzeszki” i gigantycznym kuflem piwa na szyldzie. To musi być to! Wnętrze nas zaskoczyło. Było naprawdę elegancko, obrusy, krzesła pokryte białą tkaniną (jak na wesele!), parkiet, didżej, kelnerki w mundurkach, klasa. Kilka par po czterdziestce pląsających w rytm lokalnych przebojów. Nie mogę sobie wyobrazić miejsca, w którym wnętrze tak bardzo nie współgrałoby z „zewnętrzem” jak w tym wypadku. Zatem wydawało nam się, że naprawdę znaleźliśmy nasz okropny, „w ogóle nie cool” bar. Wszystko było idealnie, dopóki miła pani nie przyniosła nam rachunku. Piwo samo w sobie było tanie, ale oczywiście dopadły nas ukryte koszta. Tak to tutaj się robi. Dziesięć procent napiwku doliczone automatycznie. To mogę zrozumieć. Zaskoczyła mnie jednak opłata za słuchanie muzyki i za możliwość użytkowania parkietu. Uwielbiam jednak Kirgizów i ich przedsiębiorczość, na wszystkim można tu zrobić interes. Cóż, chyba trzeba będzie zacząć szukać nowej meliny. 

2 komentarze:

  1. Hahaha, Kasia, Twoje historie są naprawdę niesamowite.:) Mam nadzieję, że muzyka była godna tego rachunku.:D

    OdpowiedzUsuń