sobota, 14 stycznia 2012

Dzień sto trzynasty


Dziwnych wojen w pracy ciąg dalszy, to już naprawdę robi się mocno żenujące. Dzisiaj przyszłam o 8.21 i spodziewałam się, że coś usłyszę od młodego, że się odgryzie, bo w końcu dostał opieprz i dzisiaj musiał się zerwać rano. A jednak nic. Uśmiech, priwjet Kasza, wszystko pięknie. Wydawało mi się to bardzo mocno podejrzane i oczywiście, nie myliłam się. Dostałam nową grupę, więc chłopaczek powiedział mi do której sali mam się udać, żeby od rana szerzyć wiedzę wśród kirgiskich ośmiolatków. Dwa razy, głośno i wyraźnie zakomunikował – klas bamber for. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zastałam tam grupę, którą przed świętami mi zabrali, bo niby już za długo miałam z nią zajęcia i dzieciakom przydałaby się zmiana. Cóż, ja tam w te ich dziwne polityki nie wnikam. Dzieciaki się ucieszyły niemiłosiernie, no i jak to z ośmiolatkami, radośnie się poprzytulały, pokrzyczały coś po rusku, te sprawy. (Swoją drogą ja się sobie dziwię – daję się przytulać obcym dzieciom…) Zaczęłam nauczać, pogadaliśmy, przymierzaliśmy się nawet do gry, kiedy pod drzwiami jakieś poruszenie zapanowało. Przyszedł nieśmiały, tak jak ja udający nauczyciela nastolatek z Filadelfii i cichutko się poskarżył, że chyba mu ukradłam grupę. Oczywiście młody twierdził, że się pomylił (dobrze, że mi nie próbował wmawiać, że źle usłyszałam, bo bym zabiła) i że w sumie nic się nie stało. Jasne. Bardzo pedagogiczne to wszystko i profesjonalne. Ośmiolatki przecież mogą się poprzytulać i do nastolatka z Filadelfii, kakaja raznica? Moja nowa grupa natomiast może na pierwsze zajęcia ze mną czekać prawie pół godziny pod samym nosem menedżera, dlaczego by nie? Kiedyś zaoram ten burdel osobiście, obiecuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz