poniedziałek, 13 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty piąty


Wieki temu, w moim jakże burżujskim i elitarnym liceum mieliśmy obowiązkową naukę trzech języków obcych. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z rosyjskim. Sam język jakoś mnie nie zafascynował, zachwycił mnie jednak mój stary, radziecki profesor, tak wymagający, że niektórzy nie wytrzymywali presji. Jedna z moich koleżanek poległa przy odpytywaniu z alfabetu. A, be, we… i spotkanie z podłogą. „- O! Czy ona zemdlała? –Ależ nie, panie profesorze, ona zbiera grzyby”. Jak widać absurd otaczał mnie od wczesnych lat młodzieńczych. Ale nie o panu Kardynale miało być, tylko o Jurze, bohaterze podręcznika. Jura mnie fascynował. Słuchał dżazu, brodził pa internecie i przede wszystkim spędzał wakacje na daczy. Będąc w kraju post-sowieckim nie mogłam przegapić takiej okazji i tak jak bohater mojej młodości udałam się z chłopakami na daczę, rozkoszować się górskim, zimowym powietrzem i innymi atrakcjami.

Czterdzieści minut czekania na przystanku, czterdzieści minut jazdy marszrutką, czterdzieści minut pieszo i oto jesteśmy. Pośrodku niczego. Tylko góry, góry i śnieg. 




Zaopatrzeni w jakże tradycyjny asortyment niezbędny w tych warunkach atmosferycznych (kwas chlebowy, chińszczyzna, szoro, suszone jabłka, szisza) przystąpiliśmy do konsumpcji.




Potem postanowiliśmy zrealizować główny cel naszej wycieczki, czyli zjeżdżanie z górki. Niestety nie mieliśmy sanek, desek ani innych gadżetów. Jednak okazało się, że moi (byli) studenci są nieźle zaprawieni w bojach i przywlekli ze sobą pięć idealnie przyciętych kawałków linoleum. Zjeżdżanie na linoleum, jak można tego nie uwielbiać? 


Może prędkość nie robi wrażenia, ale za to widoki i atmosfera naprawdę niezapomniane! 



Po tych przygodach, przemarznięci nie na żarty wróciliśmy na daczę. W środku było tak zimno, że dosłownie nie dało się oddychać, a mokre ubrania zesztywniały tak, że można było używać ich jako broni. Zlokalizowaliśmy jednak kominek, który wyglądał dosyć podejrzanie. Stanęliśmy przed dramatycznym wyborem: albo zamarzniemy, albo się zaczadzimy. Niestety wybraliśmy tę drugą opcję. Że też wtedy nie przypomniałam sobie starej kaliskiej mądrości, która mówi, że lepiej siedzieć w chłodzie niż w smrodzie! Kominek oczywiście nie działał tak, jak powinien. Pokój szybko się zadymił do tego stopnia, że nie było widać niczego no i oddychać się nie dało absolutnie, musieliśmy zatem pootwierać okna. Skutek: i zimno, i śmierdzi. Potem radośnie odkryliśmy, że w sumie na dworze (na polu? :D) było cieplej niż wewnątrz i ostatnie chwile naszej wyprawy spędziliśmy ciesząc się słońcem i widokami. 



Generalnie wymarzłam jak nigdy, ale absolutnie był to jeden z najlepszych dni, jakie miałam w Kirgistanie! Dacza for ever!

3 komentarze:

  1. jacie, to jest coś! dacza w zimę :D dlaczego my w zimę nie znaleźliśmy jakiejś rumuńskiej górki? ;/ w Tineretului na pewno coś by się znalazło :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. очень приятно посмотрерь как Вы отлично отдыхаете на свежем воздухе!
      "Where am I?" :D:D

      Usuń
  2. W Tineretului można by na pewno zjeżdżać z górki prosto do jeziora, haha :)

    Grisza, nie "where am I" tylko "gdzie ja" :D

    OdpowiedzUsuń