wtorek, 14 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty szósty


Walentynki. Nie odczuwam co prawda odruchu wymiotnego na widok serduszek, ale wielką fanką nie jestem. Kirgistan jest na tyle alternatywny i nie skażony popkulturą, że wydawał mi się idealnym miejscem do tego, żeby tego dnia w ogóle nie obchodzić.  Fakt, że tutaj walentynki nie są zakazane, a od połowy stycznia nie trąbi się o miłości i nie umieszcza w każdym możliwym miejscu romantycznych dekoracji okazał się jednak złudny. Bo jednak walentynki się obchodzi i to do tego stopnia, że większość nauczycieli w mojej szkole dostało z tej okazji dzień wolny. Ja postanowiłam ten czas wykorzystać na spotkanie z moim ulubionym ex-uczniem. Prosta niby rzecz, a okazała się nie lada wyzwaniem. Po pierwsze cholernie trudno było znaleźć jakieś miejsce. W moim ulubionym barze o wdzięcznej nazwie goliłud trzeba było uiścić depozyt, co w praktyce oznaczało, że każde z nas musiałoby przepić około 20 dolców. Zdrowie już nie to, żeby we wtorek za tyle wypić, o nie.  Udaliśmy się zatem na poszukiwanie alternatywy. W ogromnej, taniej  i spokojnej chińskiej knajpie –  dzikie tłumy i oczywiście brak miejsc. Dziwi mnie to, bo jak już spędzać walentynki, to dlaczego w takim podłym w sumie miejscu? Kolejna miejscówka – piwniczny, mroczny bar, przystrojony serduszkami i świeczkami do porzygu. Oczywiście wszystkie stoliki zarezerwowane. Tak więc chodziliśmy tak po mieście chyba z godzinę i w miarę oddalania się od centrum rosła też nasza frustracja. W końcu postanowiliśmy dać sobie ostatnią szansę i zajrzeć do jakiejś przypadkowej jadłodajni. Okazało się to chyba najlepszym wyborem wszechczasów, nie mogłabym sobie wyobrazić bardziej alternatywnych walentynek! Knajpa mimo swojego dziwnego wystroju – wielkie, przypominające palmy kwiatki na środku, ściany i dach zrobione z jakichś patyków – była miejscem typowo kirgiskim. Nie chadzają tam oczywiście żadni Rosjanie, byłam zatem jednym białasem, co mi się tu tutaj w sumie rzadko zdarza. Czułam się jednak zadziwiająco swojsko, nawet wtedy kiedy kelnerka podeszła i zamiast przynieść nam menu po prostu zapytała „co?”. Co można zjeść w takim miejscu? Oczywiście szaszłyk! Jestem szaszłykowym fanatykiem, a ten dzisiejszy okazał się po prostu niewiarygodnie pyszny! Przygotowywany był naprawdę na zewnątrz, na ogniu nad jakimś archaicznym pewnie piecem, rozkosz! Mimo całego mojego entuzjazmu dla kirgiskiej kultury wciąż nie jem palcami, co więcej nawet sam widelec to dla mnie za mało, żeby wciągnąć taką górę mięsa. Tim zatem grzecznie poprosił o dwa noże. „Hę? Jeszcze jeden szaszłyk, tak?” – kelnerka wyraźnie nie zrozumiała tej nietypowej prośby. Kiedy wreszcie się dogadaliśmy, zniknęła gdzieś w odmętach kuchni, pomrukując coś pod nosem. Wróciła po kilku minutach z przepraszającą miną niosąc tylko jeden nóż i to w dodatku taki typowo kuchenny, niemalże rzeźnicki… Ot, różnice kulturowe.
Pod koniec udało nam się dorwać menu (jedno na całą knajpę). Tam oczywiście tradycyjne pozycje – sałatki, zupy, alkohole – a oprócz tego typowy tutaj wykaz opłat za zniszczenia. Za zbicie szklanki tyle, za talerz tyle. Do tego już się przyzwyczaiłam, jednak ostatnia pozycja doprawdy mnie rozwaliła. Opłata „za wymiotowanie na sali – sto somów”. Smacznego.
Przez te różne dziwne przygody walentynki 2012 uważam za towarzysko wyjątkowo udane oraz ekonomicznie korzystne, gdyż najedliśmy się mięsa, popiliśmy czaju i jeszcze zagryźliśmy lebioszką za jedyne 4 pln od osoby, ha! 

2 komentarze: