niedziela, 19 lutego 2012

Dzień sto trzydziesty siódmy


Mimo, że od prawie pół roku  mieszkam w Kirgistanie, nie zapomniałam o mojej fascynacji Rumunią. Ostatnio czytam wspomnienia człowieka, który w latach osiemdziesiątych był korespondentem PAP w Bukareszcie. Kiedy przyjechał do królestwa Ceausescu po raz pierwszy i przemierzał jego ogrom, jego uwagę przykuły porozstawiane co kawałek tablice z napisem „drum bun”. Dziwił się niezwykle, że Rumuni to taki uczciwy naród, który lojalnie ostrzega przed fatalnym stanem dróg. Dopiero po jakimś czasie jakiś życzliwy człowiek wyjaśnił rzeczonemu korespondentowi, że „drum bun” oznacza „dobrej podróży”, a nie „uwaga! wyboje”.
Ta urocza anegdota przypomniała mi po raz kolejny, jak ważna jest nauka języka kraju, w którym człowiek postanawia zatrzymać się na dłużej. Nie tylko dlatego, że – jak każdy  pewnie emigrant wie – nie ma co liczyć na to, że ludność lokalna będzie posługiwać się angielskim. Przyczyn, dla których warto uczyć się dziwnych języków jest jednak więcej i nie wszystkie są tak oczywiste jak „potrzeba komunikacji”. Nie chodzi przecież tylko o to, żeby pójść do sklepu i być w stanie kupić sobie bułkę. Bez języka nie da się tak naprawdę poznać kultury i takiego prawdziwego, lokalnego, codziennego życia. Uważam, że język odzwierciedla to, co dla danego narodu jest naprawdę ważne. Na przykład w kirgiskim używa się wielu słów na określenie członków rodziny – starszy brat, młodsza siostra, żona brata matki… Na początku ciężko mi było się w tym połapać i dziwiłam się, dlaczego nie można po prostu powiedzieć „brat” i jakoś tego uprościć. Wbrew pozorom jednak, ta skomplikowana struktura ma jednak sens i znaczenie, bo odzwierciedla to, co jest tutaj ważne, czyli powiązania rodzinne, które wciąż dla wielu ludzi tutaj stanowią najważniejszą wartość w życiu. Uważam, że to urocze, że do obcych ludzi – na przykład do kierowcy marszrutki – nie mówi się „proszę pana”, a „wujku”. Nasze polskie „proszę pana”, a już w szczególności angielskie „sir” , wydaje mi się jakieś takie wiernopoddańcze.
Wszystkie te rzeczy mogę obserwować dzięki temu, że wreszcie zaczęłam się porządnie uczyć kirgiskiego i jakoś mi to idzie lepiej. Wspaniałą mam satysfakcję, kiedy mogę coś prostego powiedzieć, choćby do moich uczniów. Od razu widzę, jak zmienia to nasze relacje, a w szczególności ich nastawienie do mnie. Awansowałam ostatnio z trochę obcej i lekko ignoranckiej „pani z zachodu” na swojskiego zioma, z którym można po kirgisku ponarzekać na jazdę marszrutką. Od razu chętniej ze mną rozmawiają, dzięki czemu z pewnością mogę się więcej o Kirgistanie nauczyć i więcej przeżyć. Poza tym nie ukrywajmy, kirgiski jest mega hipsterski! 

3 komentarze:

  1. a co to za książka o korespondencie, chcę też poczytać :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Maciej Kuczewski "Rumunia. Koniec Złotej Epoki". Lekko grafomańska jak dla mnie, ale jak wiesz pewnie wszystko o Rumunii warte jest przeczytania. Poza tym na okładce jest grób Ceausescu i toi toi :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ej ziom, co racja, to racja z tym językiem. Ja jestem zbyt leniwa:( No i za głupia: 6 tonów jednak mnie przerasta. Musze się jakoś usprawiedliwić

    OdpowiedzUsuń