To prawda, zaniedbałam trochę
pisanie bloga. Myślałam, że nikt nie zauważy, a tu proszę, napływają maile od
zdruzgotanych czytelników, którzy podejrzewają najgorsze. Takie czasy,
przestaje człowiek się uzewnętrzniać w internecie, to od wszyscy myślą, że
umarł. Otóż oświadczam, że żyję i mam się wbrew pozorom dobrze. Życie wirtualne
zaniedbałam, bo po pierwsze znalazłam sobie nowe pasje, które okazały się dość
czasochłonne, a że dodatkowo ciągle pracować muszę to dnia na pisanie nie
starcza. Po drugie marzec przyszedł całkiem niespodziewanie, a jak wiadomo na
początku każdego miesiąca internet u nas w domu nie rabotajet. Obiecuję jednak
się poprawić.
Dzisiaj będzie trochę o kulturze
i lokalnych (azjatyckich?) zwyczajach, których zrozumieć nie mogę, a które
doprowadzają mnie do obłędu. Po pół roku tutaj dalej nie mogę się odnaleźć i
pojąć jednego, jakże kluczowego problemu – czasu. Rozumiem już, że na spotkania
towarzyskie nie przychodzi się punktualnie. Nigdy. Nauczyłam się przyjmować spóźnienie
ledwie piętnastominutowe z radością, a nie z wyrzutem. Wiem bowiem, że mogło to
być równie dobrze minut czterdzieści, albo i godzina. Mogło też się okazać, że
czekamy w różnych miejscach. Albo, że osoba, z którą byłam umówiona postanowiła
w ogóle nie przyjść, zapomniała mnie jednak o tym poinformować. Tak czy
inaczej, wyrzuty i tak sensu nie mają, bo jedyne co mogę dostać w odpowiedzi to
stwierdzenie, że traktuję wszystko zbyt poważnie. Tak też to odbierałam na
początku. Czułam się niekomfortowo, bo wydawało mi się, że problem jest we
mnie, że to ja coś źle robię, że jakoś tych ludzi może uraziłam czy coś, że
mnie nie lubią i dlatego mnie nie szanują (bo według moich środkowoeuropejskich
norm nagminne spóźnianie się jest niczym innym jak brakiem szacunku właśnie). Przy
bliższej analizie problem wydaje się być jednak bardziej powszechny, a myślenie,
że dotyczy tylko mojej skromnej osoby byłoby kolejnym przejawem mojego „syndromu
pępka świata”. Tak więc wszyscy się z tym borykają, nie dla wszystkich jednak
stanowi to problem. Ot, takie życie, bywa. Czasem wynikają z tego dziwaczne
paradoksy. Na przykład moi uczniowie na początku nieustannie się dziwili, że
przychodzę punktualnie. Oczekiwaliby raczej, że dam im jeszcze pięć minut na
plotki czy co tam jeszcze. Ponoć wszyscy nauczyciele tak robią, co stoi w
oczywistej sprzeczności ze stanowiskiem mojego menedżera, który za każdą minutę
spóźnienia chciałby potrącać nam z pensji. W szkole gdzie uczę się kirgiskiego
też jest dziwnie. Jeśli przychodzę punktualnie, to zawsze muszę czekać na
rozpoczęcie lekcji (czasem nawet i 20 minut). Potem oczywiście zajęcia mi
przedłużają, co jest irytujące, bo spóźniam się na następne spotkania. Uznałam
w swojej naiwności, że skoro zajęcia zawsze zaczynają się kwadrans później, to
będzie ok, jeśli po prostu przyjdę później zamiast tam gnić bezproduktywnie w
oczekiwaniu. Najwyraźniej jednak kiedy ja się spóźniam, to lekcji przedłużyć mi
nie można, bo „następny student już czeka”. Cholery można dostać. Teraz jestem
już po poważnej rozmowie z moją nauczycielką i wszystko się poprawiło, zaczynam
i kończę punktualnie. Zyskałam chyba jednak opinię kłótliwej i roszczeniowej,
no i straciłam trochę nerwów dopominając się o rzeczy, które w Polsce
wydawałyby się pewnie oczywiste.
Tak to tutaj bywa, że ludzie sami
mnie gdzieś zapraszają (do siebie, na obiad, do klubu, cokolwiek), umawiamy się
na konkretny termin albo na telefon. Potem przeważnie żadna akcja nie
następuje, a kiedy sama dzwonię, żeby się upomnieć (upokarzające, zaiste), to
walę głową w ciągle ten sam mur obojętności, zdziwienia i niezrozumienia, o co
mi w ogóle chodzi. Z drugiej strony potrafią zadzwonić w niedzielę rano i
zaproponować mi wycieczkę w góry, coś w stylu „bądź za dziesięć minut w pełni
gotowa, na drugim końcu miasta”. Oczywiście odmawiam, a potem słyszę, że nigdy
i nigdzie nie chcę z nimi chodzić.
Na pierwszy rzut oka wydaje się
to wszystko takie straszne, okropne i w ogóle nie do ogarnięcia. Wszelkie
planowanie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, a kalendarzem należałoby chyba
palić w piecu. Z drugiej jednak strony, czegoś mnie to uczy. Może faktycznie
nie trzeba tak się spinać, może te zasady i reguły wcale nie czynią życia
łatwiejszym, może przewidywalność zabija entuzjazm. Jest niedziela rano, mam na
dzisiaj mniej więcej zaplanowane trzy spotkania, może do skutku dojdą
wszystkie, a może żadne. Powinnam zatem się po europejsku frustrować, a zamiast
tego wybieram czilałt w stylu azjatyckim, co jest ładnym określeniem na to, że
po polsku „mam na to wyjebane”. Mogę siedzieć w domu i płakać, że nie
zadzwonił, że nie przyszła, że nie lubią mnie, bom brzydka, głupia i zbyt
poważna. Mogę też pójść pobiegać, zostawić telefon w domu, bo – o zgrozo!-
nawet jeśli nie odbiorę, to świat się nie zawali. Potem i tak zawsze i z każdym można
się dogadać, choćby nie wiem co. Tylko trzeba szczerze powiedzieć, o co
człowiekowi chodzi. Tak jak moja nauczycielka komuzu, która ostatnio zadzwoniła
i rozbrajająco zapytała, czy na pewno chce mi się dzisiaj przyjść, bo jej się
nie chce, stara jest i zmęczona, więc może sobie darujmy. Można? Można. Azja
uczy życia.
w Rumunii na moje zajęcia też wszyscy przychodzili z 40min opóźnieniem, nawet profesor :D ale hydraulicy o 8 rano to punktualni byli ;p
OdpowiedzUsuńTu w Hiszpanii też taki dramat - co gorsze, jedziesz na spotkanie, a tu ktoś się nie zjawia albo pisze jak już jesteś na miejscu i czekasz, że sorry, ale jednak nie idę xD i przyjazdy na metro i czas stracone!
Niech się uczą od innych nacji szacunku do czasu:D
Azja prędzej oducza życia niz uczy :P Sorry wodzu!
OdpowiedzUsuń