sobota, 3 marca 2012

Dzień sto trzydziesty ósmy


To prawda, zaniedbałam trochę pisanie bloga. Myślałam, że nikt nie zauważy, a tu proszę, napływają maile od zdruzgotanych czytelników, którzy podejrzewają najgorsze. Takie czasy, przestaje człowiek się uzewnętrzniać w internecie, to od wszyscy myślą, że umarł. Otóż oświadczam, że żyję i mam się wbrew pozorom dobrze. Życie wirtualne zaniedbałam, bo po pierwsze znalazłam sobie nowe pasje, które okazały się dość czasochłonne, a że dodatkowo ciągle pracować muszę to dnia na pisanie nie starcza. Po drugie marzec przyszedł całkiem niespodziewanie, a jak wiadomo na początku każdego miesiąca internet u nas w domu nie rabotajet. Obiecuję jednak się poprawić.

Dzisiaj będzie trochę o kulturze i lokalnych (azjatyckich?) zwyczajach, których zrozumieć nie mogę, a które doprowadzają mnie do obłędu. Po pół roku tutaj dalej nie mogę się odnaleźć i pojąć jednego, jakże kluczowego problemu – czasu. Rozumiem już, że na spotkania towarzyskie nie przychodzi się punktualnie. Nigdy. Nauczyłam się przyjmować spóźnienie ledwie piętnastominutowe z radością, a nie z wyrzutem. Wiem bowiem, że mogło to być równie dobrze minut czterdzieści, albo i godzina. Mogło też się okazać, że czekamy w różnych miejscach. Albo, że osoba, z którą byłam umówiona postanowiła w ogóle nie przyjść, zapomniała mnie jednak o tym poinformować. Tak czy inaczej, wyrzuty i tak sensu nie mają, bo jedyne co mogę dostać w odpowiedzi to stwierdzenie, że traktuję wszystko zbyt poważnie. Tak też to odbierałam na początku. Czułam się niekomfortowo, bo wydawało mi się, że problem jest we mnie, że to ja coś źle robię, że jakoś tych ludzi może uraziłam czy coś, że mnie nie lubią i dlatego mnie nie szanują (bo według moich środkowoeuropejskich norm nagminne spóźnianie się jest niczym innym jak brakiem szacunku właśnie). Przy bliższej analizie problem wydaje się być jednak bardziej powszechny, a myślenie, że dotyczy tylko mojej skromnej osoby byłoby kolejnym przejawem mojego „syndromu pępka świata”. Tak więc wszyscy się z tym borykają, nie dla wszystkich jednak stanowi to problem. Ot, takie życie, bywa. Czasem wynikają z tego dziwaczne paradoksy. Na przykład moi uczniowie na początku nieustannie się dziwili, że przychodzę punktualnie. Oczekiwaliby raczej, że dam im jeszcze pięć minut na plotki czy co tam jeszcze. Ponoć wszyscy nauczyciele tak robią, co stoi w oczywistej sprzeczności ze stanowiskiem mojego menedżera, który za każdą minutę spóźnienia chciałby potrącać nam z pensji. W szkole gdzie uczę się kirgiskiego też jest dziwnie. Jeśli przychodzę punktualnie, to zawsze muszę czekać na rozpoczęcie lekcji (czasem nawet i 20 minut). Potem oczywiście zajęcia mi przedłużają, co jest irytujące, bo spóźniam się na następne spotkania. Uznałam w swojej naiwności, że skoro zajęcia zawsze zaczynają się kwadrans później, to będzie ok, jeśli po prostu przyjdę później zamiast tam gnić bezproduktywnie w oczekiwaniu. Najwyraźniej jednak kiedy ja się spóźniam, to lekcji przedłużyć mi nie można, bo „następny student już czeka”. Cholery można dostać. Teraz jestem już po poważnej rozmowie z moją nauczycielką i wszystko się poprawiło, zaczynam i kończę punktualnie. Zyskałam chyba jednak opinię kłótliwej i roszczeniowej, no i straciłam trochę nerwów dopominając się o rzeczy, które w Polsce wydawałyby się pewnie oczywiste.
Tak to tutaj bywa, że ludzie sami mnie gdzieś zapraszają (do siebie, na obiad, do klubu, cokolwiek), umawiamy się na konkretny termin albo na telefon. Potem przeważnie żadna akcja nie następuje, a kiedy sama dzwonię, żeby się upomnieć (upokarzające, zaiste), to walę głową w ciągle ten sam mur obojętności, zdziwienia i niezrozumienia, o co mi w ogóle chodzi. Z drugiej strony potrafią zadzwonić w niedzielę rano i zaproponować mi wycieczkę w góry, coś w stylu „bądź za dziesięć minut w pełni gotowa, na drugim końcu miasta”. Oczywiście odmawiam, a potem słyszę, że nigdy i nigdzie nie chcę z nimi chodzić.

Na pierwszy rzut oka wydaje się to wszystko takie straszne, okropne i w ogóle nie do ogarnięcia. Wszelkie planowanie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, a kalendarzem należałoby chyba palić w piecu. Z drugiej jednak strony, czegoś mnie to uczy. Może faktycznie nie trzeba tak się spinać, może te zasady i reguły wcale nie czynią życia łatwiejszym, może przewidywalność zabija entuzjazm. Jest niedziela rano, mam na dzisiaj mniej więcej zaplanowane trzy spotkania, może do skutku dojdą wszystkie, a może żadne. Powinnam zatem się po europejsku frustrować, a zamiast tego wybieram czilałt w stylu azjatyckim, co jest ładnym określeniem na to, że po polsku „mam na to wyjebane”. Mogę siedzieć w domu i płakać, że nie zadzwonił, że nie przyszła, że nie lubią mnie, bom brzydka, głupia i zbyt poważna. Mogę też pójść pobiegać, zostawić telefon w domu, bo – o zgrozo!- nawet jeśli nie odbiorę, to świat się nie zawali. Potem i tak zawsze i z każdym można się dogadać, choćby nie wiem co. Tylko trzeba szczerze powiedzieć, o co człowiekowi chodzi. Tak jak moja nauczycielka komuzu, która ostatnio zadzwoniła i rozbrajająco zapytała, czy na pewno chce mi się dzisiaj przyjść, bo jej się nie chce, stara jest i zmęczona, więc może sobie darujmy. Można? Można. Azja uczy życia. 

2 komentarze:

  1. w Rumunii na moje zajęcia też wszyscy przychodzili z 40min opóźnieniem, nawet profesor :D ale hydraulicy o 8 rano to punktualni byli ;p

    Tu w Hiszpanii też taki dramat - co gorsze, jedziesz na spotkanie, a tu ktoś się nie zjawia albo pisze jak już jesteś na miejscu i czekasz, że sorry, ale jednak nie idę xD i przyjazdy na metro i czas stracone!

    Niech się uczą od innych nacji szacunku do czasu:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Azja prędzej oducza życia niz uczy :P Sorry wodzu!

    OdpowiedzUsuń