niedziela, 25 marca 2012

Dzień sto czterdziesty piąty



21 marca to data zaiste magiczna. Równonoc wiosenna nieodmiennie od wieków zwiastuje upragniony i długo wyczekiwany koniec mrocznej i męczącej zimy. Dni wreszcie robią się dłuższe i istnieje nadzieja, że naprawdę skończą się te upiorne, przytłaczające śniegi i mrozy. Nic więc dziwnego, że tego dnia w całej Azji Środkowej i okolicach hucznie obchodzi się Nowy Rok. Nooruz (dosłownie Nowy Dzień) to stare – znane już za czasów Zaratustry -  irańskie święto znane również jako Perski Nowy Rok.  Huczne, silnie związane z kultem natury obchody powszechnie uważane są za pogańskie, stąd też wielu ortodoksyjnych wyznawców Islamu bojkotuje je jako sprzeczne z wiarą. Na początku lat osiemdziesiątych, krótko po rewolucji islamskiej, władze Iranu starały się nawet oficjalnie zakazać świętowania, jednak praktykowany przez wieki kult okazał się zbyt silnie zakorzeniony w społeczeństwie i próby te spełzły na niczym.

Nooruz w Kirgistanie uchodzi za jedno z najważniejszych świąt w roku. W co bardziej tradycyjnych rodzinach kilka dni wcześniej rozpoczyna się wielkie gotowanie. Tym razem, oprócz znanych mi już potraw składających się głównie z mięsa, w świątecznym menu powinien znaleźć się jeden przysmak przygotowywany tylko raz w roku – sumolok. Jest to bardzo specyficzna w smaku słodka mieszanka pszenicy, jęczmienia i prosa, przypominająca gęstą owsiankę. Cała mikstura powinna gotować się nieustannie przez dwadzieścia cztery godziny. Istnieje również zwyczaj dodawania do garnka z sumolokiem czterdziestu kamieni. (Czterdzieści to w Kirgistanie liczba wyjątkowa, symbolizuje bowiem liczbę plemion zjednoczonych w walce przeciwko Mongołom przez mitycznego bohatera, Manasa. Czterdzieści promieni znajduje się też na kirgiskiej fladze). Związane jest to z legendą opowiadającej o biednej matce, która chcąc pocieszyć swoje głodne dzieci gotowała kamienie, obiecując, że wkrótce wszyscy będą mogli się posilić. W nocy wszyscy posnęli, a rankiem ich oczom ukazał się garnek pełen przysmaków – znak przychylności niebios. Od tej pory każda kirgiska rodzina powinna przyrządzić sumolok oraz dzielić się nim z przyjaciółmi i krewnymi, tak aby wszystkim zapewnić pomyślność w nowym roku.

Oprócz jedzenia i odwiedzania krewnych Kirgizi spędzają Nooruz biorąc udział w  tradycyjnych grach. Najbardziej spektakularne i przyciągające najwięcej widzów są oczywiście - uważane za narodową rozrywkę - gry z udziałem koni. Co roku zatem tysiące Kirgizów udaje się na stołeczny hipodrom, żeby móc wziąć udział w tym niesamowitym widowisku. W tym roku udaliśmy się tam i my. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Po pierwsze musieliśmy się zmierzyć z dzikim, nieokiełznanym tłumem i brutalnymi milicjantami. Cały stadion otoczony jest ogromnym, żelaznym ogrodzeniem, w którym jest tylko kilka wąskich bram. Ludzie w takich sytuacjach oczywiście nie bawią się w żadne tam kolejki ani inne ceregiele, tylko napierają ile sił. Wygląda to jak regularna wojna – z jednej strony napierający tłum, z drugiej strony kordon milicjantów, którzy starają się powstrzymywać co bardziej agresywnych i przeszukiwać co bardziej podejrzanych. Ludzi było tak wielu, że w końcu postanowiono przestać wpuszczać kolejnych. Straszna w swoich konsekwencjach była to decyzja, większość ludzi bowiem zakupiła już bilety i zasadniczo nie chciała się pogodzić z tym, że wyczekiwanego widowiska nie obejrzy. Zaczął się więc istny armagedon, teraz oprócz napierania były także krzyki i wygrażanie. Na szczęście jakiś młody, dobry milicjant musiał zauważyć w tym tłumie moje wystraszone lico i szybkim zdecydowanym ruchem złapał mnie i dosłownie wrzucił na drugą, bezpieczną stronę. Ludzie na zewnątrz kontynuowali swoje wygrażania przez kilka minut, jak widać skutecznie, bo w końcu bramy zostały otwarte i dziki tłum dosłownie wlał się do środka.

Ludzie szturmujący mury. To pierwsze zdjęcie, które udało mi się zrobić, wcześniej było zdecydowanie zbyt tłoczno.



Kolejną przeszkodą okazało się błoto. Na trybunach oczywiście nie było już miejsca, pozostało nam zatem obserwować wszystko z boku boiska. Żeby tam się dostać trzeba było pokonać naprawdę spory odcinek brodząc w klejącej mazi. Na dodatek trzeba było to zrobić w miarę szybko i bez ociągania się, bo w każdej chwili mógł człowiek być stratowany przez konie jeżdżące tam i z powrotem.

Wyzwanie: przejść przez bagno i nie zostać stratowanym przez konia

Nawet milicja brnie przez błoto


Najbardziej interesujący i chyba najbardziej typowy dla Kirgizów jest ulak- tartysz (zwany też kok-boru) – sport przypominający trochę polo. W rozgrywce biorą udział dwie drużyny, a zamiast piłki czy innego banalnego obiektu, do gry używa się zwłok kozy lub owcy pozbawionej głowy (nazwę gry tłumaczy się dosłownie jako „wydzieranie sobie kozy”). Na początku rozgrywki zawodnicy zbierają się na środku boiska, a ich celem jest poderwanie leżących w wyznaczonym kręgu zwłok, które potem muszą przetransportować na koniec pola i wrzucić do bramki (wyznaczony na boisku okręg, może być to na przykład sterta opon). Gra jest bardzo trudna, bo po pierwsze zwłoki ciężko złapać i utrzymać, a po drugie gracze są nieustannie i dosyć brutalnie atakowani przez innych zawodników.
Napięcie na trybunach...
...i gol!

Jest i nagroda dla koni: taxi-sianowóz


Kok-boru to zasadniczo rozrywka dla ludzi o mocnych nerwach. Dla co wrażliwszych są przewidziane inne atrakcje, m.in. wyścigi konne (tym razem bez żadnych udziwnień) z udziałem bardzo czasem młodych chłopców. Jest też coś specjalnie dla kobiet – rozgrywka, w której biorą udział pary. Młoda, przepięknie ubrana dziewczyna pędzi na koniu, chłopak natomiast musi dogonić ja i pocałować. Wszystko oczywiście podczas jazdy. W następnej rundzie jest odwrotnie – to dziewczyna próbuje chłopaka doścignąć i ściągnąć mu z głowy kołpak.



Malczik jak dorośnie też pewnie będzie gonił dziewczyny


Po emocjach związanych z wizytą na hipodromie postanowiliśmy się udać w spokojniejsze  (i czystsze) miejsce.  Wybraliśmy się zatem na Ala-too – główny plac Biszkeku, który podczas wszelkich świąt nieodmiennie stanowi centrum wydarzeń. Oczywiście i tym razem zabraknąć nie mogło przaśnych dekoracji, na tle których za drobną opłatą można sobie zrobić przesłodkie, pamiątkowe zdjęcie. Widziałam już kilka wersji – zimowo-noworoczną (z Dziadkiem Mrozem), z okazji dnia kobiet (z mnóstwem kwiatów) i teraz tę, wiosenno-noworoczną (z żywymi zwierzętami).
Sweet focia z królikiem...


Oprócz tego mnóstwo było zupełnie absurdalnych, gigantycznych maskotek przypominających zające lub świnie (dlaczego świnie, dlaczego?), których znaczenia chyba nigdy nie pojmę.

... i ze świnią



Poza robieniem zdjęć na tle jurty lub psychodelicznych maskotek, można było na Ala-too pograć w kolejną, tradycyjną grę, polegającą na rzucaniu małymi, baranimi kostkami (rus. alczik, kirg. czuko).  Zasadniczo istnieje mnóstwo odmian tej gry – można rzucać do celu, można starać się strącić kości ustawione w jednej linii itp. Na Ala-too narysowane były po prostu kręgi, ze środka których należało wypchnąć znajdujące się tam kości. Chciałam oczywiście spróbować swoich sił w tym sporcie, ale podobno dziewczynom się nie godzi.







Na koniec oczywiście skusiliśmy się na tradycyjny, przygotowywany za jurtą szaszłyk oraz pierwsze w tym sezonie piwo na świeżym powietrzu. Wiosnę zatem uważam za oficjalnie rozpoczętą. Szczęśliwego Nowego Roku!





3 komentarze:

  1. omg, ale atrakcje! a na zgniłym zachodzie nuda!

    poza tym OMG x2! Rudy Jolowy chyba bardziej Ci pasuje niż blond! daj więcej fot (nawet na fejsbuniu!) :DDDD

    OdpowiedzUsuń
  2. Normalnie jakbym Harrego Pottera czytała! Niezłe gry, zwłaszcza koza!

    OdpowiedzUsuń