poniedziałek, 19 marca 2012

Dzień sto czterdziesty czwarty


Wszystkim zaniepokojonym moim stanem psychicznym spieszę oświadczyć, że bardzo dziękuję za troskę, ale nie mam żadnego emigracyjnego kryzysu i nie targają mną jakieś szczególnie dramatyczne wątpliwości na temat mojego miejsca we wszechświecie (a przynajmniej nie bardziej dramatyczne niż zazwyczaj). Owszem, mam lekki spadek nastroju, ale to raczej spowodowane jest czynnikiem tak przyziemnym jak pogoda. W Kirgistanie bowiem wiosny nie widać, co mnie ogromnie smuci i nastraja moją wrażliwą duszę niezwykle melancholijnie. I chyba nie tylko mnie, bo Polska Partia Hipsterów (tak, istnieje coś takiego w rozhipsteryzowanej Polszy) umieściła w necie kawałek ze Staffa okraszony jakże wybitnie hipsterskim komentarzem:

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny

Chuj że koniec zimy

Przyznaję, twórczość to niskich bardzo lotów i może oburzać, gorszyć i oburzać co wrażliwszych, bo wszak Staff wielkim poetą był. Niemniej jednak chodziło to za mną wczoraj cały dzień, kiedy tak mokłam i mokłam i mokłam, a na zewnątrz robiło się coraz zimniej i mroczniej. Dzisiaj to jednak już nieaktualne, bo zamiast jesieni zrobiła się prawdziwa zima, a zawrotnej temperaturze (minus trzy) towarzyszą obfite opady śniegu. Chyba się tej wiosny nie doczekam.

Lekko przygnębiona tą niesprzyjającą aurą postanowiłam zastosować zaiste kobiecy sposób na poprawę nastroju i wybrałam się do fryzjera (nowa wersja mnie miała być ruda w stylu Gosa, wyszła ruda w stylu Joli :D). Nie na próżno jednak poświęciłam znaczną część mojej młodości zgłębianiu wiedzy tajemnej na Wydziale Nauk Społecznych (zwanym także Wydziałem Nauk Sporadycznych) i cały wypad potraktowałam jako świetną okazję do bliższego zapoznania się z życiem społecznym Kirgistanu. Salon o wdzięcznej nazwie elegant okazał się ku temu miejscem wprost idealnym. Właścicielka owego przybytku, Andżela, wydała mi się małomiasteczkowym fryzjerskim typem idealnym. Duża, zażywna, z długimi różowymi paznokciami, złotymi bransoletkami i fantazyjnym kokiem. Oczywiście znała też wszystkie najnowsze plotki. Andżela początkowo podchodziła do mnie nieufnie (wiadomo, obcy), jednak dosyć łatwo udało mi się wkupić w jej łaski – wystarczyło w miarę ładnie przedstawić się po rosyjsku, dorzucić parę zdań po kirgisku i od razu atmosfera stała się bardziej swojska. Przyswoiłam zatem porcję nowości z dzielnicy (chłop zostawił żonę po latach, bo ciągle mu rodziła córki zamiast upragnionego syna) oraz pogłębiłam swoją wiedzę na temat mody i urody (zalety i wady makijażu permanentnego). W reszcie pod koniec Andżela podzieliła się ze mną kilkoma refleksjami dotyczącymi życia w Kirgistanie. I co się okazało? W Biszkeku brakuje siły roboczej i bardzo ciężko znaleźć fryzjerkę czy manicurzystkę. Andżela co prawda wymagania ma spore – jej pracownice muszą być nie tylko dobre w swoim fachu ale także się odznaczać się znakomitą prezencją i manierami – w końcu nazwa „Elegant” zobowiązuje. Słowem kandydatki muszą być co najmniej tak dobre jak dziewczyny, które pracowały tutaj poprzednio. Co się z nimi stało? Oczywiście wyjechały. Niby nic dziwnego, emigracja to w końcu zjawisko powszechne także w Polsce. Nie zdziwiłabym się zatem wcale, gdyby okazało się, że dziewczyny w poszukiwaniu szczęścia i dolarów udały się do Stanów czy chociażby Europy. Dla środkowoazjatyckich fryzjerek american dream przegrywa zazwyczaj starcie z biurokracją. Nie ma wizy, nie ma zielonej karty, nie ma Ameryki. Radzić sobie jakoś jednak trzeba, więc dziewczyny musiały trochę zweryfikować marzenia i wybrać inne destynacje. I tak, jedna została manicurzystką w amerykańskiej bazie wojskowej w Afganistanie. Trochę może to i niebezpiecznie, ale wciąż światowo no i płacą w dolarach). Druga natomiast wyjechała do Chin pracować jako tancerka go-go. Na temat warunków pracy nic nie wiadomo, bo po dziewczynie słuch zaginął. Według Andżeli warto jednak podjąć ryzyko mimo czyhających  niebezpieczeństw, w końcu a nuż się poszczęści i będzie człowiek zarabiał godnie? Towarzysząca mi Asel jest tego samego zdania. Sama, po spłaceniu wszystkich swoich długów, postanowiła wyjechać. Przechodzi właśnie wieloetapowy proces rekrutacyjny na stanowisko pomocnicy (służącej?) w parku wodnym w Dubaju. Swoje szanse ocenia jednak raczej sceptycznie, bo konkurencja spora. Wiele dziewczyn i kobiet ubiegających się o tę jakże atrakcyjną posadę (praca sześć dni w tygodniu po dwanaście godzin, kontrakt co najmniej na trzy lata) zna świetnie języki (angielski, francuski, arabski, turecki), niektóre z nich studiowały w Anglii czy w Stanach. Takie czasy, trzeba przejść casting, żeby zostać niewolnikiem.

Wizyta w salonie fryzjerskim Andżeli zdecydowanie uleczyła mnie z narzekania na pracę. 

2 komentarze:

  1. a fota gdzie? zwłaszcza, że w stylu Joli :D
    A w Hiszpanii - w Madrycie wstrętna mżawka, koło Alicante podtopienia, a na południu w Andaluzji - ŚNIEG!

    masakra!

    OdpowiedzUsuń