Dawno, dawno
temu w pewnej opływającej w dobra wszelakie krainie żył król. Wiódł życie
zaiste idealne – władał wielkim i potężnym królestwem, otoczony był szczerą
miłością wiernych poddanych, a jego ukochana żona spodziewała się dziecka.
Dzień, w którym królewska córka przyszła na świat był wielkim świętem – poddani
wyszli na ulice aby współweselić się ze swoim ukochanym władcą. Radość była
wielka lecz krótka, zmącona bowiem została przez starą, nadworną wieszczkę,
która przepowiedziała dziewczynce śmierć w młodości. Król, a w raz z nim cały
lud, popadł w rozpacz. Postanowił jednak spróbować oszukać przeznaczenie i
uchronić córkę przed klątwą. Kazał natychmiast zbudować najpotężniejszą wieżę
jaką widział świat i w niej umieścił ukochane dziecko. Dziewczynka strzeżona była dzień i noc przez
najznamienitszych żołnierzy, a nikt oprócz rodziców nie miał do niej dostępu.
Lata mijały, a księżniczka z czasem przemieniła się w przepiękną, młodą
kobietę. Jej osiemnaste urodziny wyczekiwane były z niecierpliwością,
osiągnięcie bowiem przez księżniczkę pełnoletniości oznaczałoby niechybnie, że
przepowiednia była fałszywa. Kiedy ten wielki dzień wreszcie nadszedł, wszyscy
zamarli w oczekiwaniu. Godziny mijały, nic dramatycznego ani niespodziewanego
jednak się nie działo. Wreszcie krótko przed północą, kiedy wydawało się, że
zdarzył się cud, pełen radości król posłał córce kolację przygotowaną przez
najznamienitszych kucharzy. Pośród wielu wykwintnych przysmaków znajdował się
także kosz owoców, od którego posiłek zaczęła księżniczka. Niestety w arbuzie
ukrywał się szalenie jadowity pająk, który ukąsił dziewczynę i ta zmarła
natychmiast. Tak oto w dniu jej osiemnastych urodzin wypełniło się proroctwo.
Ta kirgiska
legenda, mimo że zupełnie pozbawiona jakichkolwiek optymistycznych elementów, w
jakiś dziwny sposób mnie fascynuje. Być może przemawia do mnie ta trochę
absurdalna wizja przeznaczenia objawiającego się pod postacią pająka w arbuzie,
a może te osiemnaście lat w odosobnieniu i izolacji stanowiące rozpaczliwą
próbę ucieczki przed nieuniknionym.
Owiana tą
mroczną legendą wieża wciąż istnieje. Znajduje się nieopodal Tokmoku,
oddalonego o ok. 70 km
od Biszkeku miasta położonego przy granicy z Kazachstanem. Burana, bo tak
nazywa się ta wieża, jest jedyną pozostałością po założonym w 9. wieku mieście
Balasagun. W zasadzie wieża przez wieki była minaretem i to całkiem sporym, bo
wysokim na ok. 45 metrów .
Niestety jednak w wyniku licznych trzęsień ziemi nawiedzających często Azję
Środkową a także czynnikowi ludzkiemu (na początku 20. wieku osiedlający się tu
Rosjanie wykorzystywali cegły z wieży do budowy własnych domostw) Burana
skurczyła się niemal o połowę i dzisiaj mierzy tylko ok. 25 metrów . Wciąż jednak
robi niesamowite wrażenie. Kiedy w bólach udało nam po wąskich, pogrążonych w
ciemnościach schodach wspiąć na szczyt, naszym oczom ukazał się wspaniały widok
– ogromna, przytłaczająco pusta przestrzeń ograniczona tylko z jednej strony
ośnieżonymi szczytami gór. W takim miejscu można uwolnić wyobraźnię. Ja czułam
samotność tej biednej, uwięzionej na szczycie księżniczki (chociaż na szczęście
byłam bezpieczna – mieliśmy klucz do wieży). Chłopcy natomiast mówili, że
doskonale mogą sobie wyobrazić średniowiecznych wojowników wpatrujących się w
tę pustkę i wyczekujących ataków wroga.
Chłopcy i jutra. Mnie niestety nikczemny wzrost nie pozwolił zajrzeć do środka :( |
Oprócz widoków
i mrocznej atmosfery podobała mi się też spontaniczność naszej wycieczki i – po
raz kolejny – absolutny brak planu. Trochę zaskoczył nas fakt, że wieża nie
znajduje się w samym Tokmoku i że jakoś trzeba się na nią dostać. Oczywiście
okazało się, że o marszrutce można było tylko pomarzyć, a osaczający nas niczym
sępy rzucali ceny z kosmosu. Budżet mieliśmy wszyscy dosyć, zdecydowaliśmy
zatem pojechać w jedną stronę taksówką a z powrotem… jakoś inaczej. Zapowiadał
się zatem siedemnastokilometrowy spacer i nadzieja, że po pierwsze pamiętamy
drogę, a po drugie zdążymy na ostatnią marszrutkę do Biszkeku. Na szczęście w
tej wyludnionej okolicy pojawiały się co jakiś czas samochody wypełnione
dobrymi ludźmi. Tak oto pierwszy raz jeździliśmy po Kirgistanie autostopem.
Najpierw była stara, rozklekotana, niebieska ciężarówka. Bardzo chcieliśmy
jechać na pace (ja najbardziej), ale kierowca cały czas mówił, że to
niemożliwe, że nie i nie. W końcu na nasze dramatyczne pytanie o przyczynę,
odpowiedział, że „tam mnoga gawna”. No cóż, w takiej sytuacji nie upieraliśmy
się zbytnio i zaczęliśmy się upychać do kabiny. Niestety okazała się za mała na
naszą trójkę, a że nie chcieliśmy Timura zostawiać (Kyrgyz guy can be useful
sometimes :D), to jechał na zewnątrz uczepiony drzwi. Jakże mu zazdrościłam,
wiatr we włosach i przygoda, super! Kierowca od gnojówki niestety jechał do
domu, więc nie dane nam było długo z nim podróżować. Szybko na szczęście udało
nam się złapać kolejnego stopa. Tym razem była to ultrawypasiona bryka z
młodzieniaszkami aspirującymi do bycia mafią. Skórzane kurtki, sygnety, te
sprawy. Przy tej okazji odkryłam lokalną wersję zimnego łokcia: okno otwiera
się tylko troszeczkę, tak żeby nikogo nie przewiało, a potem wywiesza się przez
szybę zwisającą niemal bezwładnie dłoń.
Tak oto
dotarliśmy z powrotem do Tokmoku i korzystając z okazji, że na dworcu
autobusowym znajdowały się doprawdy dziwne punkty usługowe, udaliśmy się do
dworcowego fryzjera. Bardzo alternatywnie i trochę dziwnie, ale w sumie tanio,
więc można przeżyć nawet walające się wszędzie butelki po wódce.
Mycie głowy w takiej pozycji chyba nie jest przyjemne... |
pff.. how the kyrgyz guy can be useful??
OdpowiedzUsuńale fryzjer, hahaha ;D przypomnial mi sie punkt usulugowy ze zdjeciami legitymacyjnymi w Timisoarze - usiasc na tle bialej sciany i voila haaha ;D
OdpowiedzUsuńKasiu, jestem zachwycony Waszym postępkiem! That's the (emigrant) spirit!
OdpowiedzUsuńNotka prjekrasnaja!
A ja zachwycona jestem bajka... tylko dlaczego pojawil sie w ej bajce pajak? W ciekawym miejscu zycjecie.
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judith