- Czy zamierza
pani zostać w Biszkeku na stałe?
- Raczej nie.
Życie tutaj jest zbyt stresujące.
- To czemu pani
jeszcze tutaj siedzi, skoro tak jest niby trudno? Poza tym, proszę nie
przesadzać, czym się tutaj stresować? Wystarczy przyzwyczaić się do jedzenia
baraniny i pogodzić z myślą, że jeśli Kirgiz mówi, że będzie za pięć minut to
najpewniej będzie za trzy godziny.
Pierwszy
(oprócz Oli przybywającej regularnie ze swojego kazachskiego królestwa w ramach
turystyki wizowej) spotkany przeze mnie w Kirgistanie rodak chętnie dzielił się
swoimi przemyśleniami na temat różnic kulturowych. W pierwszej chwili oburzyłam
się strasznie, tak jak bowiem większość pseudospecjalistów od nauk społecznych,
gardzę wręcz wstrętnymi uproszczeniami i krzywdzącymi stereotypami. Lepiej przecież
przeprowadzić gruntowną analizę, wszystko porozkładać dokładnie na czynniki
pierwsze i szukać skomplikowanych wyjaśnień w historii, kulturze, religii oraz
podziałach socjopolitycznych. Z drugiej strony, może jednak faktycznie nie
warto się nad tym wszystkim aż tak dogłębnie zastanawiać, może tego wszystkiego
wcale nie da się zrozumieć i nawet nie trzeba próbować. Może wystarczy sprowadzić
wszystkiego te kulturowe trudności do jakichś absurdalnie prostych truizmów i
pogodzić się z tym, że jest jak jest. Oczywiście panu profesorowi, wpadającemu
do Biszkeku raz na pół roku na tydzień czy dwa, pewnie snuć takie teorie jest
nieco łatwiej niż komuś, kto mieszka tutaj przez dłuższy czas. Mnie po ośmiu
miesiącach wydaje się, że Kirgistan to coś więcej niż baranina. Coś dużo
bardziej nieprzewidywalnego i czasami stresującego.
Nie, nie
narzekam. Nie czuję się wyalienowana ani nie rozdziera mnie tęsknota za
ojczyzną, nie odliczam też dni do powrotu (czy pewnie raczej do wyjazdu gdzie
indziej). Wiedziałam, na co się decyduję i jest mi z tą decyzją dobrze. Męczy
mnie już jednak trochę tłumaczenie wszem i wobec, że nie prowadzę tutaj życia
beztroskiego, bo niby nie mam „prawdziwej” pracy, że sobie zwiedzam, odpoczywam
i w ogóle żyję jak pączek w maśle oraz nie mam absolutnie żadnych prawdziwych
problemów, albowiem nie posiadam na stanie męża ani dzieci. Oświadczam zatem,
że jestem pączkiem ostatnio pogrążającym się w ascezie, w Biszkeku bowiem
remontują rurociągi i z tego powodu w całym mieści wyłączyli na miesiąc ciepłą wodę. Nasze mieszkanie jest
niestety typowo studenckie, nie należymy zatem do klasy uprzywilejowanej
posiadającej junkersy czy inne luksusowe urządzenia grzewcze. Zamiast tego mamy
metody domowe.
W ramach
wmawiania sobie, że jednak wcale mnie to nie boli, zrobiłam mały research i co
się okazuje? Zimne prysznice są zdrowe. Na wszystko – na skórę, na koncentrację,
na trawienie, ha! Nic tylko się cieszyć. Poza tym wszelkie niedogodności wynagradza
mi fakt, że w Kirgistanie już w maju mamy supertanie truskawki i czereśnie,
zazdrośćcie :]
a jedna baronowa (nie pamiętam teraz nazwiska) całe życie kąpała się tylko w lodowatej wodzie i w wieku 70 lat wyglądała na 30 (według źródeł) - zatem ciesz się!
OdpowiedzUsuńDodam, ze w Hiszpanii prysznice nie lepsze: włączasz wodę, leci zimna. Po chwili ciepła i znowu zimna - ogólnie zawsze mam zimny prysznic, bo ile można czekać aż się ciepła załaduje? bez sensu, zgniły zachód nie radzi sobie z wodociągami, skandal!
"czy pewnie raczej do wyjazdu gdzie indziej" - what's on your mind, Kaśa? ;)
OdpowiedzUsuń