Ogłaszam wszem i wobec, że oto dzisiaj spektakularnym zwycięstwem
zakończyła się kolejna batalia z biurokracją i po serii dramatycznych zmagań
dostałam wreszcie wymarzoną wizę do Uzbekistanu! Walczyliśmy z dezinformacją
(znajome ajsekowe praktykantki opowiadały przerażające historie o dziwnych
procedurach i absurdalnych wymaganiach, przez które zmieniły plany i pojechały
do Afganistanu – tam łatwiej wjechać) oraz naciągaczami, czyli biurami podróży,
które próbowały nam wmówić, że żeby dostać ten magiczny invitation letter trzeba zarezerwować hotele i przejazdy na cały
pobyt i uiścić jakieś kosmiczne kwoty. W końcu jednak wszystko załatwiliśmy
tak, jak chcieliśmy, poszliśmy z rana do ambasady i oto widzimy, jest wiza,
wszystko jest, jedziemy! Oczywiście jednak nie mogło być tak różowo. Kiedy
przyszło do płacenia, pani spojrzała na nas z podejrzliwością godną agenta CIA
i stwierdziła, że to jest fałszywy
banknot. Litości, ja wiem, że moją złotą zasadą jest na przypale albo wcale i różne już miewałam pomysły, ale naprawdę,
płacenie za uzbecką wizę podrabianą studolarówką nigdy by mi nie przyszło do
głowy. Wyjścia jednak nie było – zostawiliśmy nasze paszporty w ambasadzie i
wyruszyliśmy na pielgrzymkę po kantorach. Wszędzie jednak było tak samo. Ludzie
patrzyli przez kilka sekund na naszego Franklina i stwierdzali, że nie przyjmą.
Przyznaję, banknot był może trochę brudny (dokładniej ujebany farbą niczym stół w tefałenie) ale żeby zaraz robić aferę? Na moje bardzo nieudolne próby
argumentacji w stylu u nas w amerikje
takimi można płacić, jeden pan odpowiedział równie elokwentnym to se pani w amerikje kupi za to gamburgera.
Mistrzowie ciętej riposty są wszędzie, nie podyskutujesz. W końcu prawie
pogodziłam się z myślą, że sobie tę studolarówkę zawieszę na ścianie i rzucaniem
lotkami we Franklina będę wyrażać pogardę dla amerykańskiej dominacji, jednak
na szczęście w ostatnim banku pani się zlitowała i nam wymieniła na somy. Zatem
wszystko skończyło się dobrze i wiza jeeeeest!
Teraz pozostaje nam tylko przygotowywać się do wyjazdu. Pierwszym i
bodaj najtrudniejszym krokiem było poinformowanie mojego szefa, że zamiast we
wrześniu odchodzę w lipcu. Spodziewałam się, że nastąpi jakaś fala marudzenia,
złośliwości oraz odbieranie/dokładanie godzin w akcie zemsty, a tu proszę, nic
takiego! Spytał tylko o datę, wymruczał charaszo
charaszo i kazał mi się czym prędzej oddalić. Kolega z pracy stwierdził, że
szef znienawidził mnie do tego stopnia, że moje odejście go ucieszyło.
Wyjaśnienie całkiem możliwe, jednak, jak się później okazało, w szkole wybuchł
niemały skandal i wszyscy żyją plotkami na jego temat i w tym świetle moje
odejście jawi się jako naprawdę wydarzenie drugiej kategorii. W jednym z
oddziałów szkoły zatrudniono ostatnio nową administratorkę – szesnastoletnią, z
lekka szaloną dziewczynę, która chciała sobie dorobić podczas wakacji. Wszystko
było świetnie, chociaż dziewczę czasem narzekało na nudę, wszak w biurze nie
było internetu, co zatem można robić? Sposobem na zabicie czasu okazało się
urządzanie schadzek po godzinach. Nie wiadomo jak długo ten proceder trwał,
pewnie wszystko dalej pozostałoby tajemnicą, gdyby nie szef, który dnia pewnego
zapomniał czegoś z biura i wrócił po zamknięciu. Oczom jego okazały się podobno
sceny gorszące – dziewczę leżało na sofie w objęciach niewiele starszego
przystojniaka, który notabene był naszym studentem. Malowniczego obrazu
dopełniały walające się wokół butelki po piwie i kartony po piwie. Nie ma co,
piękne będę mieć wspomnienia z tego przybytku.
Tak czy inaczej, żegnaj szkoło, witaj przygodo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz