poniedziałek, 25 czerwca 2012

Dzien sto szescdziesiaty piaty


Ogłaszam wszem i wobec, że oto dzisiaj spektakularnym zwycięstwem zakończyła się kolejna batalia z biurokracją i po serii dramatycznych zmagań dostałam wreszcie wymarzoną wizę do Uzbekistanu! Walczyliśmy z dezinformacją (znajome ajsekowe praktykantki opowiadały przerażające historie o dziwnych procedurach i absurdalnych wymaganiach, przez które zmieniły plany i pojechały do Afganistanu – tam łatwiej wjechać) oraz naciągaczami, czyli biurami podróży, które próbowały nam wmówić, że żeby dostać ten magiczny invitation letter trzeba zarezerwować hotele i przejazdy na cały pobyt i uiścić jakieś kosmiczne kwoty. W końcu jednak wszystko załatwiliśmy tak, jak chcieliśmy, poszliśmy z rana do ambasady i oto widzimy, jest wiza, wszystko jest, jedziemy! Oczywiście jednak nie mogło być tak różowo. Kiedy przyszło do płacenia, pani spojrzała na nas z podejrzliwością godną agenta CIA i stwierdziła, że to jest fałszywy banknot. Litości, ja wiem, że moją złotą zasadą jest na przypale albo wcale i różne już miewałam pomysły, ale naprawdę, płacenie za uzbecką wizę podrabianą studolarówką nigdy by mi nie przyszło do głowy. Wyjścia jednak nie było – zostawiliśmy nasze paszporty w ambasadzie i wyruszyliśmy na pielgrzymkę po kantorach. Wszędzie jednak było tak samo. Ludzie patrzyli przez kilka sekund na naszego Franklina i stwierdzali, że nie przyjmą. Przyznaję, banknot był może trochę brudny (dokładniej ujebany farbą niczym stół w tefałenie) ale żeby zaraz robić aferę? Na moje bardzo nieudolne próby argumentacji w stylu u nas w amerikje takimi można płacić, jeden pan odpowiedział równie elokwentnym to se pani w amerikje kupi za to gamburgera. Mistrzowie ciętej riposty są wszędzie, nie podyskutujesz. W końcu prawie pogodziłam się z myślą, że sobie tę studolarówkę zawieszę na ścianie i rzucaniem lotkami we Franklina będę wyrażać pogardę dla amerykańskiej dominacji, jednak na szczęście w ostatnim banku pani się zlitowała i nam wymieniła na somy. Zatem wszystko skończyło się dobrze i wiza jeeeeest!
Teraz pozostaje nam tylko przygotowywać się do wyjazdu. Pierwszym i bodaj najtrudniejszym krokiem było poinformowanie mojego szefa, że zamiast we wrześniu odchodzę w lipcu. Spodziewałam się, że nastąpi jakaś fala marudzenia, złośliwości oraz odbieranie/dokładanie godzin w akcie zemsty, a tu proszę, nic takiego! Spytał tylko o datę, wymruczał charaszo charaszo i kazał mi się czym prędzej oddalić. Kolega z pracy stwierdził, że szef znienawidził mnie do tego stopnia, że moje odejście go ucieszyło. Wyjaśnienie całkiem możliwe, jednak, jak się później okazało, w szkole wybuchł niemały skandal i wszyscy żyją plotkami na jego temat i w tym świetle moje odejście jawi się jako naprawdę wydarzenie drugiej kategorii. W jednym z oddziałów szkoły zatrudniono ostatnio nową administratorkę – szesnastoletnią, z lekka szaloną dziewczynę, która chciała sobie dorobić podczas wakacji. Wszystko było świetnie, chociaż dziewczę czasem narzekało na nudę, wszak w biurze nie było internetu, co zatem można robić? Sposobem na zabicie czasu okazało się urządzanie schadzek po godzinach. Nie wiadomo jak długo ten proceder trwał, pewnie wszystko dalej pozostałoby tajemnicą, gdyby nie szef, który dnia pewnego zapomniał czegoś z biura i wrócił po zamknięciu. Oczom jego okazały się podobno sceny gorszące – dziewczę leżało na sofie w objęciach niewiele starszego przystojniaka, który notabene był naszym studentem. Malowniczego obrazu dopełniały walające się wokół butelki po piwie i kartony po piwie. Nie ma co, piękne będę mieć wspomnienia z tego przybytku.
Tak czy inaczej, żegnaj szkoło, witaj przygodo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz