Jako
że po raz kolejny zajrzało mi w oczy widmo deportacji lub innego pogrążania się
w środkowoazjatycki niebyt, postanowiłam wybrać się po nową wizę do Almaty,
wierząc, że kazachscy bogowie biurokracji będą mi bardziej przyjaźni niż
kirgiscy.
Pierwszą
przygodą okazała się być podróż. Moja kazachska Ola, zaprawiona w turystyce wizowej
jak nikt, radziła mi, żebym najlepiej pojechała z Biszkeku taksówką, bo
wygodniej i nie ma ryzyka, że na człowieka kierowca nie poczeka na granicy jak
coś pójdzie nie tak. Pomyślałam jednak, że w końcu nie jestem burżujem i nie
będę się w podróż zagraniczną wybierać taksówką. Po południu zatem na
biszkeksim dworcu autobusowym znalazłam pana nawołującego „Almaty Almaty
Almaty” i wsiadłam w piekielną marszrutkę. Jeny, to niemożliwe, żeby było tak
gorąco! Jednak cała zabawa, jak się okazało, była dopiero przede mną. Po
niecałej godzinie dojechaliśmy do granicy. Raz tylko zdarzyło mi się
przekraczać granicę lądową poza Unią, pamiętam jak dziś moją samotną wyprawę
autobusem przemytników z Rumunii do Mołdawii. Dzisiaj okazało się, że azjatycka
część byłego ZSRR to dużo większa przygoda J Zasadniczo w części
kazachskiej szło szybko. Tzn. dopóki nie doszło do mnie. Jako że nie mogłam się
posłużyć lokalnym dowodem osobistym tylko paszportem, miły pan kazał mi czekać
przed Tajemniczymi Drzwiami. Ich tajemniczość potęgował fakt, że były
lustrzane, więc zupełnie nie mogłam zobaczyć co za dziwy tam się kryły. Czekałam
więc i czekałam, na zewnątrz upał zamienił się w lekki deszcz połączony ze
strasznym wiatrem, a u mnie w głowie oczywiście wizje tego, co mnie czeka jeśli
nie zdążę na marszrutkę. Na szczęście zza Tajemniczych Drzwi wyłonił się pan,
który zabrał paszport a potem w miarę szybko go oddał, mogłam zatem przejść do
kolejnego etapu. Tutaj przeszkodą okazał się most. Na moście, ogrodzonym siatką
i drutem kolczastym były dwie kolejki: ludzi bez bagażu oraz koczowników-przemytników
obładowanych do granic możliwości. Ludzie bez bagażu szli, koczownicy
koczowali, jakże by inaczej. Wszystko było dobrze dopóki pogoda naprawdę się
nie pogorszyła, wtedy przemytnicy zbuntowali się, że muszą czekać i postanowili
zablokować przejście reszcie. Zamieszki zatem, nie ma co. Po szybkiej i
spokojnej interwencji policji (serio podziwiam, w ogóle nie byli agresywni)
udało mi się razem z napierającym tłumem przejść dalej. Level up? Nie bardzo,
czekało mnie bowiem spotkanie z panem paszportowym, który tradycyjnie bawił się
w „100 pytań do”. Z Polszy? Tak. Paljaczka? No tak, tak napisane tu jest. Katarzyna
Agnieszka, hmm. No tak, hmm. A wiza do Kazachstanu jest? Nie, na jana się
wbijam, liczę na szczęście. W końcu pan pokontemplował moją więzienną fotkę
(czy to tylko ja, czy ludzie na zdjęciach paszportowych wyglądają jak seryjni
mordercy kotów?) i przybił pieczątkę. Welcome to Kazachstan!
Marszrutka
na mnie czekała. Po przyjeździe okazało się, że jest internet a jak się poczeka
to i ciepła woda. Żeby uczcić te radosne wieści wybrałyśmy z Olą rodzimym
zwyczajem po browary. Pani w sklepie dała nam dwa Białe Niedźwiedzie i
zdecydowanie poradziła, żebyśmy schowały je do torby. „Nie, nie trzeba,
poniesiemy, to niedaleko”. „Może i niedaleko, ale piwa po 23 sprzedawać nie
można, więc weź to dziewczyno schowaj”. Proszę, pierwszy dzień i już piwo spod
lady :]
widzę, Kasia, że NA PRZYPALE ALBO WCALE!!! to lubię!
OdpowiedzUsuńa tak w ogóle, to jak jest po rosyjsku "na jana"? "na jurę"?
OdpowiedzUsuńHaha, na przypale albo wcale moim mottem życiowym!
OdpowiedzUsuń