wtorek, 5 czerwca 2012

Dzień sto pięćdziesiąty ósmy


Jako że po raz kolejny zajrzało mi w oczy widmo deportacji lub innego pogrążania się w środkowoazjatycki niebyt, postanowiłam wybrać się po nową wizę do Almaty, wierząc, że kazachscy bogowie biurokracji będą mi bardziej przyjaźni niż kirgiscy.
Pierwszą przygodą okazała się być podróż. Moja kazachska Ola, zaprawiona w turystyce wizowej jak nikt, radziła mi, żebym najlepiej pojechała z Biszkeku taksówką, bo wygodniej i nie ma ryzyka, że na człowieka kierowca nie poczeka na granicy jak coś pójdzie nie tak. Pomyślałam jednak, że w końcu nie jestem burżujem i nie będę się w podróż zagraniczną wybierać taksówką. Po południu zatem na biszkeksim dworcu autobusowym znalazłam pana nawołującego „Almaty Almaty Almaty” i wsiadłam w piekielną marszrutkę. Jeny, to niemożliwe, żeby było tak gorąco! Jednak cała zabawa, jak się okazało, była dopiero przede mną. Po niecałej godzinie dojechaliśmy do granicy. Raz tylko zdarzyło mi się przekraczać granicę lądową poza Unią, pamiętam jak dziś moją samotną wyprawę autobusem przemytników z Rumunii do Mołdawii. Dzisiaj okazało się, że azjatycka część byłego ZSRR to dużo większa przygoda J Zasadniczo w części kazachskiej szło szybko. Tzn. dopóki nie doszło do mnie. Jako że nie mogłam się posłużyć lokalnym dowodem osobistym tylko paszportem, miły pan kazał mi czekać przed Tajemniczymi Drzwiami. Ich tajemniczość potęgował fakt, że były lustrzane, więc zupełnie nie mogłam zobaczyć co za dziwy tam się kryły. Czekałam więc i czekałam, na zewnątrz upał zamienił się w lekki deszcz połączony ze strasznym wiatrem, a u mnie w głowie oczywiście wizje tego, co mnie czeka jeśli nie zdążę na marszrutkę. Na szczęście zza Tajemniczych Drzwi wyłonił się pan, który zabrał paszport a potem w miarę szybko go oddał, mogłam zatem przejść do kolejnego etapu. Tutaj przeszkodą okazał się most. Na moście, ogrodzonym siatką i drutem kolczastym były dwie kolejki: ludzi bez bagażu oraz koczowników-przemytników obładowanych do granic możliwości. Ludzie bez bagażu szli, koczownicy koczowali, jakże by inaczej. Wszystko było dobrze dopóki pogoda naprawdę się nie pogorszyła, wtedy przemytnicy zbuntowali się, że muszą czekać i postanowili zablokować przejście reszcie. Zamieszki zatem, nie ma co. Po szybkiej i spokojnej interwencji policji (serio podziwiam, w ogóle nie byli agresywni) udało mi się razem z napierającym tłumem przejść dalej. Level up? Nie bardzo, czekało mnie bowiem spotkanie z panem paszportowym, który tradycyjnie bawił się w „100 pytań do”. Z Polszy? Tak. Paljaczka? No tak, tak napisane tu jest. Katarzyna Agnieszka, hmm. No tak, hmm. A wiza do Kazachstanu jest? Nie, na jana się wbijam, liczę na szczęście. W końcu pan pokontemplował moją więzienną fotkę (czy to tylko ja, czy ludzie na zdjęciach paszportowych wyglądają jak seryjni mordercy kotów?) i przybił pieczątkę. Welcome to Kazachstan!
Marszrutka na mnie czekała. Po przyjeździe okazało się, że jest internet a jak się poczeka to i ciepła woda. Żeby uczcić te radosne wieści wybrałyśmy z Olą rodzimym zwyczajem po browary. Pani w sklepie dała nam dwa Białe Niedźwiedzie i zdecydowanie poradziła, żebyśmy schowały je do torby. „Nie, nie trzeba, poniesiemy, to niedaleko”. „Może i niedaleko, ale piwa po 23 sprzedawać nie można, więc weź to dziewczyno schowaj”. Proszę, pierwszy dzień i już piwo spod lady :] 

3 komentarze:

  1. widzę, Kasia, że NA PRZYPALE ALBO WCALE!!! to lubię!

    OdpowiedzUsuń
  2. a tak w ogóle, to jak jest po rosyjsku "na jana"? "na jurę"?

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha, na przypale albo wcale moim mottem życiowym!

    OdpowiedzUsuń