Muszę przyznać,
że pierwszy raz od początku mojego pobytu w Biszkeku rozczarowała mnie wizyta
na bazarze. Niebywałe! Jak co sobotę wybraliśmy się trochę na zakupy, a trochę
po to, żeby się porozkoszować atmosferą. Jednak tym razem o żadnym
rozkoszowaniu nie było mowy, a jedynym uczuciem jakie mi towarzyszyło przez
większość czasu był solidny, polski wkurw.
Problem nr 1 –
tego nie kupisz, bo jesteś z Zachodu
Zasadniczo
celem zakupowym było zaopatrzenie się w jakieś znośne ubrania letnie, bo jako
że pierwotny plan zakładał, że będę mieszkać tu tylko do marca, to przygniata
mnie nieznośna pustka w szafie. Oczywiście okazało się, że nie mogę sobie nic
kupić, bo generalnie jestem za gruba i powinnam zejść z oczu sprzedawcom, co by
nie razić ich wysublimowanych i wrażliwych na piękno gustów. Pytam uroczej
pani, czy mogę przymierzyć sukienkę. Na początku udaje, że nie rozumie w jakim
języku mówię, ale po kilku uporczywych próbach nawiązania kontaktu wreszcie z
cierpiętniczą miną pyta, jaki noszę rozmiar. Odpowiadam, że 40. Pani mierzy
mnie od góry do dołu krytycznym wzrokiem i stwierdza, że na pewno nie. Wkurza
mnie tym niemiłosiernie, więc jej pokazuję metkę od spódnicy, na której
napisane jest jak byk, że 40 do cholery. Pani przygląda się chwilę, myśli
intensywnie i z triumfem w głosie oznajmia, że to jest EUROPEJSKIE 40. Czyli,
że w Europie z takim rozmiarem można żyć normalnie i czuć, że człowiek zbytnio
od społeczeństwa nie odstaje (no chyba że w Rumunii, kraju ultraszczupłych
dziewcząt). W Azji natomiast trzeba się mierzyć ze spojrzeniami, wyrażającymi
głębokie myśli w stylu: „umrzyj, spasiona świnio”.
Problem nr 2 –
tego nie kupisz, bo nie ma
Dobrze,
przyznaję, dieta oparta na białym chlebie, piwie i baraninie mi służy (albo nie
służy), a jako że lato w pełni to postanowiłam się wziąć za uprawianie sportu.
Bieganie mi nie wystarcza, superpopularny tutaj pingpong mnie nudzi, a po
graniu w siatkówkę miałam ostatnio takie siniaki na nadgarstkach, że jedna z
pań, którą uczę poleciła mi dyskretnie centrum pomocy dla ofiar przemocy
domowej. Postanowiłam zatem pokonać jedną z moich fobii i zapisać się na basen,
nasłuchawszy się oczywiście wcześniej od moich radosnych współlokatorów, że
człowiek, który nie umie pływać nie ma prawa czuć się światłym Europejczykiem.
Potrzebny mi zatem niechybnie był kostium. Banał, prawda? Nie tutaj. I to wcale
nie ze względu na rozmiar. Z powodów zupełnie dla mnie nieodgadnionych
kostiumów kąpielowych bowiem się na bazarze nie sprzedaje. Podobno na całym,
ogromnym bazarze Dordoi jest jedno miejsce, gdzie można takie luksusowe dobro
kupić. Na moim kochanym oszskim rynku nie ma i już. Mieliśmy teorię, że może to
religia zabrania, może pływanie jest niemoralne. Temu jednak przeczy fakt, że
wszędzie sprzedają bieliznę, a na stoiskach z pirackimi filmami podobno można
kupić porno spod lady. Może kostiumy też trzeba spod lady? Pojęcia nie mam
niestety i dalej nie mogę zwać się Europejką.
Problem nr 3 –
to kupisz dwa razy drożej, because you’re from Nju Jork
Przyzwyczaiłam
się już do tego, że większość sprzedawców chce tu zarobić za wszelką cenę, więc
zaczepkom i nawoływaniom nie ma końca. Oczywiście to irytujące, kiedy
przechodzimy przez naprawdę długą alejkę, w której kupić można tylko spodnie i
dosłownie każdy sprzedawca chwyta Aarona za rękę i mówi „Dżinsy, bratan, dżinsy
dżinsy dżinsy”, jednak jakoś można z tym żyć. Dzisiaj jednak sprzedawcy
przeszli samych siebie. Nie wiem zupełnie czemu, ale w pewnym momencie
przestawiliśmy się z ruskiego na angielski, a język ten jak wiadomo działa na
lokalnych biznesmenów bardzo pobudzająco, niemalże widać na ich twarzach
odbicie tych wszystkich dolarów, o których myślą. Okrążyli nas zatem i zaczęli
zachęcać do zakupów tradycyjną formułką „you from nju jork, bratan? Nju jork
nju jork super dżinsy” i podając jednocześnie cenę z kosmosu. Aaron się wkurzył
i z beztroską charakterystyczną dla jego młodego wieku odrzekł swoim ruskim ‘prawie
bez akcentu’, że przecież jesteśmy stąd. Potem było tylko gorzej. „Stąd? Czemu
mówicie po angielsku? Bo umiemy!” Tutaj
nastąpiła długa tyrada o tym, jak to zdradzamy ojczyznę i jej ideały oraz że
sobie z poważnych rzeczy żarty robimy, dając sprzedawcom fałszywą nadzieję na
dolary. Z dżinsowej alejki salwowaliśmy się ucieczką.
Happy end –
kupisz coś, czego nie ma nikt na świecie
Mimo tych
wszystkich porażek bazar po raz kolejny zaskoczył nas pozytywnie i ta w sumie
podła wyprawa zakończyła się szczęśliwie. Tak jak zawsze udało nam się nabyć
drogą kupna przedmiot zupełnie niepotrzebny, niewiarygodnie tani, mało
praktyczny ale zarazem oryginalny. Bardzo oryginalny. Tym razem za dwa dolce
upolowaliśmy pseudo skórzany pasek z metalową, dużą klamrą, na której wypisana
jest życiowa mądrość jakiegoś amerykańskiego socjologa. Piękne! Chcieliśmy
oczywiście kupić dwa, bo taka okazja pewnie się już więcej nie powtórzy (na
bazarze nic dwa razy się nie zdarza), ale niestety ostała się ostatnia sztuka,
chociaż sprzedawca zapewniał, że wcześniej były też paski z cytatami z
Goethego. Nic to, wygląda na to, że dzień z paskiem amerykańskiego socjologa
będziemy mieć na zmianę. Na szczęście mam jeszcze jeden, ten z trójwymiarowym
Alem Pacino.
(Tutaj miało
być zdjęcie mojego nowego cuda, ale błysk klamry jest tak oślepiający, że się nie udało)