niedziela, 29 kwietnia 2012

Dzień sto pięćdziesiąty


Muszę przyznać, że pierwszy raz od początku mojego pobytu w Biszkeku rozczarowała mnie wizyta na bazarze. Niebywałe! Jak co sobotę wybraliśmy się trochę na zakupy, a trochę po to, żeby się porozkoszować atmosferą. Jednak tym razem o żadnym rozkoszowaniu nie było mowy, a jedynym uczuciem jakie mi towarzyszyło przez większość czasu był solidny, polski wkurw.

Problem nr 1 – tego nie kupisz, bo jesteś z Zachodu
Zasadniczo celem zakupowym było zaopatrzenie się w jakieś znośne ubrania letnie, bo jako że pierwotny plan zakładał, że będę mieszkać tu tylko do marca, to przygniata mnie nieznośna pustka w szafie. Oczywiście okazało się, że nie mogę sobie nic kupić, bo generalnie jestem za gruba i powinnam zejść z oczu sprzedawcom, co by nie razić ich wysublimowanych i wrażliwych na piękno gustów. Pytam uroczej pani, czy mogę przymierzyć sukienkę. Na początku udaje, że nie rozumie w jakim języku mówię, ale po kilku uporczywych próbach nawiązania kontaktu wreszcie z cierpiętniczą miną pyta, jaki noszę rozmiar. Odpowiadam, że 40. Pani mierzy mnie od góry do dołu krytycznym wzrokiem i stwierdza, że na pewno nie. Wkurza mnie tym niemiłosiernie, więc jej pokazuję metkę od spódnicy, na której napisane jest jak byk, że 40 do cholery. Pani przygląda się chwilę, myśli intensywnie i z triumfem w głosie oznajmia, że to jest EUROPEJSKIE 40. Czyli, że w Europie z takim rozmiarem można żyć normalnie i czuć, że człowiek zbytnio od społeczeństwa nie odstaje (no chyba że w Rumunii, kraju ultraszczupłych dziewcząt). W Azji natomiast trzeba się mierzyć ze spojrzeniami, wyrażającymi głębokie myśli w stylu: „umrzyj, spasiona świnio”.

Problem nr 2 – tego nie kupisz, bo nie ma
Dobrze, przyznaję, dieta oparta na białym chlebie, piwie i baraninie mi służy (albo nie służy), a jako że lato w pełni to postanowiłam się wziąć za uprawianie sportu. Bieganie mi nie wystarcza, superpopularny tutaj pingpong mnie nudzi, a po graniu w siatkówkę miałam ostatnio takie siniaki na nadgarstkach, że jedna z pań, którą uczę poleciła mi dyskretnie centrum pomocy dla ofiar przemocy domowej. Postanowiłam zatem pokonać jedną z moich fobii i zapisać się na basen, nasłuchawszy się oczywiście wcześniej od moich radosnych współlokatorów, że człowiek, który nie umie pływać nie ma prawa czuć się światłym Europejczykiem. Potrzebny mi zatem niechybnie był kostium. Banał, prawda? Nie tutaj. I to wcale nie ze względu na rozmiar. Z powodów zupełnie dla mnie nieodgadnionych kostiumów kąpielowych bowiem się na bazarze nie sprzedaje. Podobno na całym, ogromnym bazarze Dordoi jest jedno miejsce, gdzie można takie luksusowe dobro kupić. Na moim kochanym oszskim rynku nie ma i już. Mieliśmy teorię, że może to religia zabrania, może pływanie jest niemoralne. Temu jednak przeczy fakt, że wszędzie sprzedają bieliznę, a na stoiskach z pirackimi filmami podobno można kupić porno spod lady. Może kostiumy też trzeba spod lady? Pojęcia nie mam niestety i dalej nie mogę zwać się Europejką.

Problem nr 3 – to kupisz dwa razy drożej, because you’re from Nju Jork
Przyzwyczaiłam się już do tego, że większość sprzedawców chce tu zarobić za wszelką cenę, więc zaczepkom i nawoływaniom nie ma końca. Oczywiście to irytujące, kiedy przechodzimy przez naprawdę długą alejkę, w której kupić można tylko spodnie i dosłownie każdy sprzedawca chwyta Aarona za rękę i mówi „Dżinsy, bratan, dżinsy dżinsy dżinsy”, jednak jakoś można z tym żyć. Dzisiaj jednak sprzedawcy przeszli samych siebie. Nie wiem zupełnie czemu, ale w pewnym momencie przestawiliśmy się z ruskiego na angielski, a język ten jak wiadomo działa na lokalnych biznesmenów bardzo pobudzająco, niemalże widać na ich twarzach odbicie tych wszystkich dolarów, o których myślą. Okrążyli nas zatem i zaczęli zachęcać do zakupów tradycyjną formułką „you from nju jork, bratan? Nju jork nju jork super dżinsy” i podając jednocześnie cenę z kosmosu. Aaron się wkurzył i z beztroską charakterystyczną dla jego młodego wieku odrzekł swoim ruskim ‘prawie bez akcentu’, że przecież jesteśmy stąd. Potem było tylko gorzej. „Stąd? Czemu mówicie po angielsku?  Bo umiemy!” Tutaj nastąpiła długa tyrada o tym, jak to zdradzamy ojczyznę i jej ideały oraz że sobie z poważnych rzeczy żarty robimy, dając sprzedawcom fałszywą nadzieję na dolary. Z dżinsowej alejki salwowaliśmy się ucieczką.

Happy end – kupisz coś, czego nie ma nikt na świecie
Mimo tych wszystkich porażek bazar po raz kolejny zaskoczył nas pozytywnie i ta w sumie podła wyprawa zakończyła się szczęśliwie. Tak jak zawsze udało nam się nabyć drogą kupna przedmiot zupełnie niepotrzebny, niewiarygodnie tani, mało praktyczny ale zarazem oryginalny. Bardzo oryginalny. Tym razem za dwa dolce upolowaliśmy pseudo skórzany pasek z metalową, dużą klamrą, na której wypisana jest życiowa mądrość jakiegoś amerykańskiego socjologa. Piękne! Chcieliśmy oczywiście kupić dwa, bo taka okazja pewnie się już więcej nie powtórzy (na bazarze nic dwa razy się nie zdarza), ale niestety ostała się ostatnia sztuka, chociaż sprzedawca zapewniał, że wcześniej były też paski z cytatami z Goethego. Nic to, wygląda na to, że dzień z paskiem amerykańskiego socjologa będziemy mieć na zmianę. Na szczęście mam jeszcze jeden, ten z trójwymiarowym Alem Pacino.

(Tutaj miało być zdjęcie mojego nowego cuda, ale błysk klamry jest tak oślepiający, że się nie udało)

wtorek, 24 kwietnia 2012

Dzień sto czterdziesty dziewiąty


Weekend jak zwykle pełen był radosnych, kirgiskich atrakcji. W tym tygodniu, mimo wspaniałej pogody, postanowiliśmy zostać w Biszkeku i zażyć trochę życia lokalnego. Będzie zatem mały przegląd wydarzeń kulturalnych :) 

Na początek wybraliśmy się na koncert. Punkowy. Aż się sama sobie dziwię, że jestem takie klimaty w stanie znieść bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Zupełnie jakbym się cofnęła w czasie o dziesięć lat, kiedy to cała podjarana udałam się po raz pierwszy do częstochowskiego odrobinę alternatywnego a jednocześnie odpowiednio modnego klubu Utopia na koncert jakiegoś podrzędnego zespołu śpiewającego o bólu istnienia. Tak, wtedy to była frajda. Teraz trochę cierpiałam mentalne katusze, bo jednak nie bardzo rozumiem jakie to tajne zakamarki ludzkiej (hipsterskiej?) duszy manifestuje człowiek poprzez noszenie gaz-maski w upalne popołudnie. Nieustannie zatem towarzyszyło mi zdziwienie, ale jednocześnie niektóre elementy cieszyły mnie bardzo. Na przykład piwo pite z plastikowego, festiwalowego kubka, który pod stołem uzupełniać można było złotym trunkiem z dwulitrowej butelki przemyconej z pobliskiego supermarketu. Poza tym zastanawiam się, skąd się wzięło w Biszkeku tyle alternatywnej młodzieży i gdzie się ona na co dzień ukrywa przed światem. W marszrutkach i na bazarach jakoś nie widać tylu ludzi odzianych w pokraczne stroje i przyozdobionych milijonem kolczyków tudzież tatuaży. Widać tak mrocznym i alternatywnym można być tylko od święta.

W poszukiwaniu alternatywy w wersji bardziej hipsterskiej wybraliśmy się w niedzielne wczesne popołudnie na event zwany szumnie flashmobem. Nazwa nadana zdecydowanie na wyrost, bo wcale nie było to zaplanowane i ani trochę szokujące czy chociaż zaskakujące dla przypadkowych obserwatorów. Zanim jednak przekonaliśmy się o tym na własnej skórze stawiliśmy się na wyznaczonym miejscu z iście niemiecką punktualnością. Był to oczywiście ogromny błąd, bo jak w wiadomo w Kirgistanie poczucie czasu jest nieco odmienne od europejskiego, zatem o 12 ludzie dopiero zaczynali się zbierać i myśleć co by tu ze sobą począć. Przyszło nam zatem sporo czekać, co w sumie nie było takie złe, bo i słońce świeciło pięknie i miejscówka była irracjonalnie interesująca – niewielki plac przed parlamentem, trochę zapomniany i zaniedbany na rzecz ogromnego, niemiłosiernie wybetonowanego placu Ala-too, który stanowi centrum stołecznego życia. Trochę po drodze ponarzekaliśmy, że co to za flashmob w takim miejscu ukrytym i w sumie nieuczęszczanym, ale kiedy tylko tam dotarliśmy, momentalnie zmieniliśmy zdanie. Na środku placu bowiem stał on. Ogromny, kolosalny wręcz, z ręką wyciągniętą w geście na poły triumfalnym, na poły opiekuńczym. Tak tak, przed parlamentem wciąż podziwiać można potężny pomnik Lenina. W nowych czasach nie wypadało, żeby taki relikt przeszłości stał w centralnym punkcie, zatem na Ala-too Lenina zastąpił Manas, bohater narodowego eposu. Pomnik wielkiego wodza rewolucji został natomiast przeniesiony na tyły, zgodnie z logiką mówiącą, że nie ma sensu niszczyć czegoś, co w sumie jest stanie co najmniej dobrym, niepopsute ani rdzą nie przeżarte. Lenina zatem wciąż można podziwiać. Bardzo przekonująca wydawała nam się idea flashmoba pod czujnym okiem największego z obrońców klasy robotniczej. Niestety, organizatorzy kreatywnością się nie popisali, a jak wiadomo na brak pomysłu to i nawet Lenin nie pomoże.
Zasadniczo cały koncept polegał na tym, żeby się spotkać i popląsać radośnie w rytm najnowszych przebojów muzyki dyskotekowej. Było kilku wodzirejów, którzy mieli ludzi zachęcać do zabawy i uczyć kroków. Wszystko fajnie, szkoda tylko, że każdemu z wodzirejów marzył się chyba własny show, w związku z tym pokazywali całkiem różne a zarazem dość skomplikowane figury taneczne, zmuszając zdezorientowanych uczestników do stawiania raz po raz dramatycznego pytania o to, którego wodzireja należy uznać za swojego guru. Staraliśmy się bardzo brać udział w sposób radosny i entuzjastyczny, ale się nie dało i po kwadransie odeszliśmy, czując ogromny niedosyt. W sumie może zostalibyśmy dłużej, gdyby nie dramatyczna muzyka. Czy w Polsce to też jest hitem? Tutaj słychać tę piosenkę na każdym kroku, co mnie przynajmniej umożliwia normalne funkcjonowanie. Brr.



Mimo wszechobecnego chłamu wierzę wciąż, że istnieją jeszcze piękne dźwięki i ludzie tworzący muzykę z pasją. Jako odtrutkę na dyskotekowe rytmy polecam to klik. Skandynawska opowieść o sześciu szalonych perkusistach terroryzujących praworządnych obywateli za pomocy rytmu, absolutnie wspaniałe! Okazuje się, że można stworzyć hit „grając” na pacjencie szpitala, na buldożerach albo na liniach wysokiego napięcia. To właśnie jeden z głównych powodów, dla którego muszę wrócić do Europy – tylko tam ludzie są w stanie tworzyć takie filmy! Powstają tam też cudowne książki, takie jak na przykład Harry Potter, którego mroczne przygody czytam raz po raz, nawet mimo obawy przed tym, że co niektórzy wiedząc o tym chcieliby mnie wysłać do najbliższego egzorcysty. Ostatnio niezawodnie wprowadzający mnie w tajniki życia lokalnego Timur przyniósł mi przygody małego czarodzieja przetłumaczone na rosyjski! Fantastyczne, teraz nie czytam już o Harrym, tylko o Garrym i tajnej komnacie! Ruski to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się w Kirgistanie przydarzyła!



niedziela, 22 kwietnia 2012

Dzień sto czterdziesty ósmy



Wiosna w Biszkeku w pełni, tak gorąca jak najgorętsze polskie lato. Zadziwiający jest ten tutejszy klimat – ledwo miesiąc temu - podczas obchodów święta Nooruz - cieszyliśmy się pierwszym słonecznym dniem po upiornej zimie, a teraz nagle zrobiło się przerażająco ciepło. Aż nie mogę sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądać w lipcu czy sierpniu. W sumie to jednak nie mam zamiaru oddawać się tej jakże polskiej rozrywce czyli narzekaniu na pogodę i zamiast tego cieszę się tym co jest, czyli pięknym słońcem, wygrzewaniu się całymi dniami w parku i jedzeniem lodów z budki w przejściu podziemnym. Chociaż z tym ostatnim bywa różnie. Ostatnio połączenie pod tytułem podejrzane lody z budki i mój nie zawsze idealny rosyjski zdecydowanie nie wyszło mi na dobre. Pani sprzedająca w ofercie miała zbyt dużo smaków i dodatków, kolejka się niecierpliwiła, ja jakoś nie mogłam zrozumieć co się dzieje, więc żeby nie przedłużać powiedziałam, że chcę dodatki takie jak u Aarona. Tak oto skończyłam jedząc lody o smaku arbuzowym posypane solonymi orzeszkami. Jeśli ktoś szuka sposobu na uniknięcie pracy czy szkoły to polecam, wymioty i rzeź układu pokarmowego gwarantowane. Generalnie jednak mogę powiedzieć, że po kilku miesiącach spędzonych w Azji Środkowej mój europejski, z natury nadwrażliwy żołądek się trochę zmutował i teraz mogę jeść różne dziwne rzeczy i nie następują po tym absolutnie żadne ekscesy. Zajadam się zatem chińskimi, pełnymi dziwnych grzybów sałatkami z bazaru, które popijam czymś w rodzaju słonego, gazowanego mleka, rozkosz! Od czasu do czasu jednak przekonuję się, że do Kirgizów mi daleko i wszystkiego przetrawić nie mogę. Dzisiaj na przykład z rana poległam w starciu z kumysem, dałam radę wypić tylko jeden łyk. Moi współlokatorzy twierdzą, że to po prostu słaba jakość, bo bazarowy, mętny płyn w butelce po fancie nie może być tak dobry jak komuz naturalny, pędzony gdzieś w górskich wioskach. Mnie natomiast zasadniczo odrzuca sama idea picia sfermentowanego mleka klaczy. Jednakże cieszę się, że spróbowałam, mimo że kolejny raz czuję, że niejako przegrałam z kirgiską kulturą. 

Zdobycze z mlecznej części bazaru: kajmak, kumyz i twaróg, wszystko oczywiście domowe i naturalne!

wtorek, 3 kwietnia 2012

Dzień sto czterdziesty siódmy


A. jest młoda, piękna (koreańskie pochodzenie dodaje jej rysom odrobinę egzotyki) i szczera do bólu. Sama przyznaje, że o prawdziwym życiu za wiele nie wie i wiedzieć wcale nie musi, a już na pewno nie chce, istnieje bowiem ogromne ryzyko, że mogłoby to zburzyć jej idealny, przez lata misternie budowany świat. Połowa jej rodziny zasiada w kirgiskim parlamencie, druga połowa natomiast zajmuje się głównie czerpaniem profitów z tego tytułu. Pół roku temu mama postanowiła wysłać A. na kurs językowy do Oksfordu oraz przyobiecała opłacić jej naukę na wybranym uniwersytecie na świecie. Po trzech miesiącach dziewczę wróciło jednak do Biszeku, bo Anglia się nie spodobała, pogoda nie taka jak trzeba, gór nie ma wcale a wcale, ludzie natomiast jacyś tacy nieprzyjaźni. Poza tym trzeba było sobie radzić bez wsparcia wysokopostawionej familii, a tego nawet najlepsze londyńskie kluby zrekompensować nie mogły. A. wróciła zatem na łono rodziny i od kilku miesięcy zajmuje się obmyślaniem planu na życie. Pytana o wymarzoną profesję odpowiada, że chciałaby zostać potentatem naftowym. Jak tego dokonać? Najlepiej znaleźć męża, który już potentatem jest, a następnie przejąć od niego część interesów („Najważniejsze to osiągnąć niezależność. Chcę dojść do wszystkiego sama”). W oczekiwaniu na godnego kandydata A. umila sobie czas chodzeniem na siłownie, do kosmetyczni i fryzjera, na angielski (tak, trafiło na mnie), prywatne lekcje rysunku, a także zadawaniem szyku w stołecznych klubach. Podczas naszych spotkań (tylko dwa razy w tygodniu, w sobotę należy się wyspać, nie ma zatem mowy, żeby wstała na 12.30) A. dzieli się ze mną przemyśleniami na temat sytuacji społeczno-politycznej swojego kraju. Dowiedziałam się już, że kryzys jest dlatego, że rząd nie chce dodrukować pieniędzy, a przyczyna bezrobocia jest szalenie prosta – Kirgizi są leniwi i zamiast się wziąć do uczciwej pracy, bawią się w bezsensowne rewolucje. Prosty lud nic a nic nie rozumie, jak koszmarnie trudny jest żywot kirgiskiego biznesmena, na którego uczciwie zarobiony majątek czyhają nieustannie wyciągnięte zazdrośnie ręce nieudaczników bez krzty intelektu. Jeśliby bowiem mieli jakiekolwiek zdolności czy umiejętności to też by się im powiodło, prawda? Lud nie rozumie także, jak trudne jest życie deputowanego, który co roku w kwietniu (kwiecień to najlepsza pora na rewolucję, nie jest ani za zimno ani za gorąco) drży w oczekiwaniu kolejnych zamieszek i w napięciu szykuje skomplikowany plan ewakuacji do jednego z kilku sekretnych domów. Lud nie widzi również, że klasa uprzywilejowana też cierpi z powodu kryzysu – na ten przykład dziesięć lat temu rodzina A. mogła wyjechać na zagraniczne wakacje nawet i kilkanaście razy w roku, a teraz co najwyżej dwa! Niechże ten cholerny lud wreszcie pójdzie po rozum do głowy i przestanie protestować, niechże się zajmie czymś pożytecznym!

Czasem mam ochotę chwycić A. za te wychudzone ramionka i potrząsnąć, ale szybko jednak dochodzę do wniosku, że ona też jest w pewnym sensie ofiarą tego beznadziejnego systemu, w którym można być chyba tylko albo obrzydliwie bogatym albo rozpaczliwie biednym i pozbawionym perspektyw. W gruncie rzeczy nawet ją trochę lubię – jest miła, kulturalna, nigdy nie bywa złośliwa ani roszczeniowa, czasem wydaje się jakby w tym wszystkim zagubiona. Jest do bólu naiwna i po koniuszki wypielęgnowanych włosów zanurzona w tym magicznym, nierealnym świecie, w którym liczą się tylko koneksje i pieniądze. Wydaje się jedną z tych, która poleciłaby głodującemu ludowi jedzenie ciastek. I nie wynikałoby to absolutnie ze złośliwości ani złej woli, ale z niewiedzy.

Bardzo lubię matkę A., która jest naprawdę światła i chyba jako jedyna w tej rodzinie myśli trochę szerzej, dlatego też raz po raz zmusza córkę do podjęcia jakiegoś wysiłku intelektualnego. Młoda jednak wyraźnie się boi i niczym ta księżniczka z Burany chce przesiedzieć swoje życie zamknięta w wieży, zupełnie odcięta od rzeczywistości, która wydaje jej się być strasznym zagrożeniem. Mam nadzieję, że A. też kiedyś trafi na swojego pająka w arbuzie, który jej co prawda nie zabije, ale otworzy oczy na świat, w którym są problemy większe niż setna para szpilek i idealnie wyregulowane brwi.

Ostatnio często myślę o A. i zestawiam jej historię z historią Asel, która właśnie świętuje wygranie castingu na niewolnicę w Dubaju i pełna nadziei wyrusza w podróż po lepsze życie, którego ojczyzna dać jej nie może. Cóż, podziały klasowe Kirgistanu właśnie z całej siły uderzyły mnie pięścią między oczy.




niedziela, 1 kwietnia 2012

Dzień sto czterdziesty szósty


Dawno, dawno temu w pewnej opływającej w dobra wszelakie krainie żył król. Wiódł życie zaiste idealne – władał wielkim i potężnym królestwem, otoczony był szczerą miłością wiernych poddanych, a jego ukochana żona spodziewała się dziecka. Dzień, w którym królewska córka przyszła na świat był wielkim świętem – poddani wyszli na ulice aby współweselić się ze swoim ukochanym władcą. Radość była wielka lecz krótka, zmącona bowiem została przez starą, nadworną wieszczkę, która przepowiedziała dziewczynce śmierć w młodości. Król, a w raz z nim cały lud, popadł w rozpacz. Postanowił jednak spróbować oszukać przeznaczenie i uchronić córkę przed klątwą. Kazał natychmiast zbudować najpotężniejszą wieżę jaką widział świat i w niej umieścił ukochane dziecko.  Dziewczynka strzeżona była dzień i noc przez najznamienitszych żołnierzy, a nikt oprócz rodziców nie miał do niej dostępu. Lata mijały, a księżniczka z czasem przemieniła się w przepiękną, młodą kobietę. Jej osiemnaste urodziny wyczekiwane były z niecierpliwością, osiągnięcie bowiem przez księżniczkę pełnoletniości oznaczałoby niechybnie, że przepowiednia była fałszywa. Kiedy ten wielki dzień wreszcie nadszedł, wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Godziny mijały, nic dramatycznego ani niespodziewanego jednak się nie działo. Wreszcie krótko przed północą, kiedy wydawało się, że zdarzył się cud, pełen radości król posłał córce kolację przygotowaną przez najznamienitszych kucharzy. Pośród wielu wykwintnych przysmaków znajdował się także kosz owoców, od którego posiłek zaczęła księżniczka. Niestety w arbuzie ukrywał się szalenie jadowity pająk, który ukąsił dziewczynę i ta zmarła natychmiast. Tak oto w dniu jej osiemnastych urodzin wypełniło się proroctwo.


Ta kirgiska legenda, mimo że zupełnie pozbawiona jakichkolwiek optymistycznych elementów, w jakiś dziwny sposób mnie fascynuje. Być może przemawia do mnie ta trochę absurdalna wizja przeznaczenia objawiającego się pod postacią pająka w arbuzie, a może te osiemnaście lat w odosobnieniu i izolacji stanowiące rozpaczliwą próbę ucieczki przed nieuniknionym. 

Owiana tą mroczną legendą wieża wciąż istnieje. Znajduje się nieopodal Tokmoku, oddalonego o ok. 70 km od Biszkeku miasta położonego przy granicy z Kazachstanem. Burana, bo tak nazywa się ta wieża, jest jedyną pozostałością po założonym w 9. wieku mieście Balasagun. W zasadzie wieża przez wieki była minaretem i to całkiem sporym, bo wysokim na ok. 45 metrów. Niestety jednak w wyniku licznych trzęsień ziemi nawiedzających często Azję Środkową a także czynnikowi ludzkiemu (na początku 20. wieku osiedlający się tu Rosjanie wykorzystywali cegły z wieży do budowy własnych domostw) Burana skurczyła się niemal o połowę i dzisiaj mierzy tylko ok. 25 metrów. Wciąż jednak robi niesamowite wrażenie. Kiedy w bólach udało nam po wąskich, pogrążonych w ciemnościach schodach wspiąć na szczyt, naszym oczom ukazał się wspaniały widok – ogromna, przytłaczająco pusta przestrzeń ograniczona tylko z jednej strony ośnieżonymi szczytami gór. W takim miejscu można uwolnić wyobraźnię. Ja czułam samotność tej biednej, uwięzionej na szczycie księżniczki (chociaż na szczęście byłam bezpieczna – mieliśmy klucz do wieży). Chłopcy natomiast mówili, że doskonale mogą sobie wyobrazić średniowiecznych wojowników wpatrujących się w tę pustkę i wyczekujących ataków wroga.




Chłopcy i jutra. Mnie niestety nikczemny wzrost nie pozwolił zajrzeć do środka :( 


Oprócz widoków i mrocznej atmosfery podobała mi się też spontaniczność naszej wycieczki i – po raz kolejny – absolutny brak planu. Trochę zaskoczył nas fakt, że wieża nie znajduje się w samym Tokmoku i że jakoś trzeba się na nią dostać. Oczywiście okazało się, że o marszrutce można było tylko pomarzyć, a osaczający nas niczym sępy rzucali ceny z kosmosu. Budżet mieliśmy wszyscy dosyć, zdecydowaliśmy zatem pojechać w jedną stronę taksówką a z powrotem… jakoś inaczej. Zapowiadał się zatem siedemnastokilometrowy spacer i nadzieja, że po pierwsze pamiętamy drogę, a po drugie zdążymy na ostatnią marszrutkę do Biszkeku. Na szczęście w tej wyludnionej okolicy pojawiały się co jakiś czas samochody wypełnione dobrymi ludźmi. Tak oto pierwszy raz jeździliśmy po Kirgistanie autostopem. Najpierw była stara, rozklekotana, niebieska ciężarówka. Bardzo chcieliśmy jechać na pace (ja najbardziej), ale kierowca cały czas mówił, że to niemożliwe, że nie i nie. W końcu na nasze dramatyczne pytanie o przyczynę, odpowiedział, że „tam mnoga gawna”. No cóż, w takiej sytuacji nie upieraliśmy się zbytnio i zaczęliśmy się upychać do kabiny. Niestety okazała się za mała na naszą trójkę, a że nie chcieliśmy Timura zostawiać (Kyrgyz guy can be useful sometimes :D), to jechał na zewnątrz uczepiony drzwi. Jakże mu zazdrościłam, wiatr we włosach i przygoda, super! Kierowca od gnojówki niestety jechał do domu, więc nie dane nam było długo z nim podróżować. Szybko na szczęście udało nam się złapać kolejnego stopa. Tym razem była to ultrawypasiona bryka z młodzieniaszkami aspirującymi do bycia mafią. Skórzane kurtki, sygnety, te sprawy. Przy tej okazji odkryłam lokalną wersję zimnego łokcia: okno otwiera się tylko troszeczkę, tak żeby nikogo nie przewiało, a potem wywiesza się przez szybę zwisającą niemal bezwładnie dłoń. 

Tak oto dotarliśmy z powrotem do Tokmoku i korzystając z okazji, że na dworcu autobusowym znajdowały się doprawdy dziwne punkty usługowe, udaliśmy się do dworcowego fryzjera. Bardzo alternatywnie i trochę dziwnie, ale w sumie tanio, więc można przeżyć nawet walające się wszędzie butelki po wódce. 


Mycie głowy w takiej pozycji chyba nie jest przyjemne...
... ale klienci mimo wszystko wyglądają na zadowolonych