„Nie rób Taszkentu!” – taką uwagę
można podobno usłyszeć w Rosji, kiedy człowiek zbyt mocno podkręci ogrzewanie w
samochodzie. Nie bez powodu nie tylko uzbecka stolica, ale i cały kraj, uchodzą
za miejsca gorące, duszne i dla normalnego człowieka niemożliwe do wytrzymania
latem. Zniewalającą, oblepiającą i spowalniającą każdy ruch siłę upału czujemy
po raz pierwszy tak naprawdę dopiero siedząc zamknięci w zapchanym ludźmi, arbuzami
i dywanami wagonie pociągu. Od kwadransa czekamy na odjazd. Wszystkie okna są
pozamykane (chociaż pewnie ich otwarcie nic by nie zmieniło, nagrzane powietrze
nie porusza się ani trochę), na zewnątrz też wyjść nie możemy, bo przy każdym
wejściu do pociągu po raz kolejny przechodzić musielibyśmy kontrolę biletowo-paszportową
i wdawać się w rozmowy z zaciekawionymi milicjantami, czego przy naszym obecnym
stanie wolelibyśmy uniknąć. Próbujemy rozmawiać albo czytać, ale słowa grzęzną
w zaschniętych gardłach a litery skaczą przed oczyma, przybierając dziwne formy.
Z pewnym obrzydzeniem stwierdzam, że moje mokre ciało i obite czerwoną dermą
siedzenia zlewają się jedną, lepką całość. Siedzący naprzeciwko Aaron rozpływa
się na moich oczach i wydaje się tylko kwestią czasu, kiedy pozostanie z niego
jedynie mokra plama na obiciu. Z pogrążenia w tych ponurych myślach wyrywa mnie
lekkie szarpnięcie połączone ze zgrzytem. Zaraz potem pociąg zwolna rusza,
dając nadzieję na poprawę sytuacji – nawet jeśli nie zrobi się chłodniej, to
przynajmniej nie będziemy dłużej tkwić na taszkenckim dworcu i może nawet coś
zacznie się dziać. Ledwo za oknem przemknęły ostatnie zabudowania stolicy, pojawia się konduktor wraz z pomocnikami i zaczynają rozdawać komplety pościeli. Niespodziewanie
wyzwala to w osowiałych dotychczas pasażerach ukryte gdzieś głęboko pokłady
energii – zaczyna się gwar, przepychanki, odszukiwanie swoich miejsc i rytuał
ścielenia łóżek. Następnie przychodzi czas na posiłek – okazuje się, że każda rodzina
wiezie ze sobą czajnik, miseczki do picia herbaty, chleb oraz zapas
monstrualnych arbuzów i gigantycznych melonów. Później zaczynają się masowe
wycieczki do toalety, z której – po odstaniu sporego czasu w kolejce – podróżni
wyłaniają się w pidżamach, w pełni gotowi do udania się na spoczynek.
Zasadniczo mam wrażenie, że wszyscy ci ludzie pokonywali tę trasę już setki
razy i teraz po prostu wykonują wszystkie te wyuczone czynności. Czuję się
trochę zagubiona. Zjedliśmy co prawda nasze zeschnięte lepioszki popijane
resztkami wody, ale co teraz? Jest dopiero późne popołudnie, nie chce mi się
spać, chyba nie ma jednak innego wyjścia, gdyż nieustannie czuję na sobie
ponaglający wzrok współpodróżnych. Siedzimy bowiem na ich – umieszczonych na
dole – miejscach. Nasze, najtańsze, są zawieszone tak blisko sufitu, że nie
sposób na nich siedzieć, można jedynie leżeć, a jako że są też wąskie i nie
mają barierek, nie można też wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Cóż, pozostaje
nam tylko zaufać mądrości bardziej doświadczonych podróżników i spróbować
zasnąć – w końcu mija dopiero druga z siedemnastu godzin, jakie mamy tutaj
spędzić.
Monotonny, kojący stukot pociągu
po raz kolejny przerywa gwałtowny, głośny trzask, który średnio raz na dziesięć
minut bezlitośnie wyrywa mnie ze snu. Trafiło mi się miejsce przy wyjściu z
wagonu, ludzie kręcą się w tę i z powrotem, bezlitośnie trzaskając popsutymi
drzwiami, co zmusza mnie do powtarzania ciągle tego samego rytuału: budzę się,
przez dłuższą chwilę próbuję umiejscowić się w czasoprzestrzeni, wymieniam
pełne bólu spojrzenia z dziewczyną leżącą na łóżku naprzeciwko, a potem znów staram
się zasnąć, wpatrując się w krajobraz za oknem. Mija właśnie piętnasta godzina
w pociągu, a przez co najmniej dwanaście ostatnich widok był ciągle ten sam:
pustynia. Zadziwiająco ta monotonia zamiast mnie nużyć – fascynuje. Być może
dlatego, że wykracza poza moje – budowane na hollywoodzkich filmach –
wyobrażenie pustyni. Oczekiwałam chyba samarskich, oślepiająco żółtych,
skąpanych w słońcu piasków, a zamiast tego ja urzeczona wpatruję się w pokryte
ziemią koloru popiołu pagórki, gęsto usiane kamieniami.
Nagle, zupełnie jakby
znikąd pojawia się wdzierająca się w suchy krajobraz gigantyczna,
szaroniebieska masa wody. Tak oto przekraczamy most na Amu-Darii, co niechybnie
zwiastuje, że nasz pociąg relacji Taszkent-Urgencz zbliża się wreszcie do celu!
Stopniowo za oknem pojawiają się wreszcie jakieś pola i drzewa – zieleń zdecydowania
dobrze robi oczom i głowie zmęczonym pustynią. Wraz z krajobrazem zmienia się
atmosfera w pociągu. W dotychczas uśpionych i pogrążonych we własnych myślach
Uzbeków wstępuje nowy duch, wyzwalając powszechny i zorganizowany rytuał
dojadania ostatnich lepioszek, mycia czajników i uspokajania podenerwowanych
dzieci. Poznany w podróży student sinologii imieniem Aibek, który przez sporą
część drogi zachwalał nam swój rodzinny Urgencz jako miasto inwestycji, patrzy
przez okno i jakby na potwierdzenie swoich słów radośnie wykrzykuje: „Widzicie?
Wzięli się nawet za dworzec!” Faktycznie – „wzięli” to bardzo dobre słowo,
wygląda bowiem na to, że ktoś postanowił budynek po prostu wyburzyć z dnia na
dzień, pozostawiając zdezorientowanych pasażerów na łasce gburowatych
robotników budowlanych, którzy pokrzykują groźnie na ludzi próbujących przez
zwały gruzu przedostać się do miasta.
Przedarłszy się przez tę dżunglę piasku, błota
i świeżo wylanego betonu, trafiamy wprost w środek drugiego żywiołu – zwartym kręgiem
otaczają nas przekrzykujący się nawzajem taksówkarze. Najwyraźniej nasz „zagraniczny”
wygląd nęci, obiecując łatwy zarobek. Jeden z kierowców daje się tej wizji
chyba za bardzo ponieść, bo proponuje cenę zupełnie szałową – pięćdziesiąt
dolarów za trzydzieści minut jazdy. Niestety proszę pana, jesteśmy prawie
miejscowi, z Biszkeku, środkowoazjatyccy do bólu. W końcu znajdujemy kogoś, kto
zgadza się zawieść nas za przystępne pieniądze i tak oto wraz z dwoma
Australijczykami lądujemy ściśnięci na tylnim siedzeniu starego daewoo. Wydaje
się, że po siedemnastu godzinach w pociągu trzydzieści kilometrów to będzie
luźna przejażdżka, jednak w jadącym zbyt szybko samochodzie jest duszno i
ogrania mnie fala mdłości. Nie pomaga mi też wyznanie australijskiego chłopca,
który ponoć cierpi na zatrucie. Wspaniale. Pikanterii sytuacji dodaje jadąca za
nami na sygnale milicja, którą kierowca – za namową siedzącego obok kolegi –
postanawia zignorować. Jesteśmy w Uzbekistanie, nie mamy rejestracji (do
odebrania w Taszkencie dopiero za dwanaście dni), uciekamy przed policją – nie mogłabym
sobie wymarzyć lepszego początku J Niestety kierowca rozwiewa moje nadzieje na szalony
pościg i daje za wygraną zatrzymując się na poboczu. Wychodzi wraz z kolegą z
samochodu i rozpoczynają negocjacje z władzą. Po chwili zatrzymuje się jeszcze
jeden samochód, dołączają jacyś ludzie, którzy po tradycyjnym powitaniu i
wymianie uprzejmości jak gdyby nigdy nic przyłączają się do dyskusji, tak jak „nasi”
kierowcy i milicjanci w wielkich czapkach wymachując rękoma i nerwowo
zaciągając się papierosami w palącym słońcu. Trwa to kilka minut, aż w końcu
jeden z milicjantów wraz z taksówkarzem odchodzi na bok i tam sobie coś
wyjaśniają, najprawdopodobniej ustalają wysokość łapówki. Milicjanci wsiadają
do samochodu i odjeżdżają – my za nimi. Uspokajam się trochę, jednak
przedwcześnie, okazuje się bowiem, że cena okazała się za wysoka, taksówkarz
nie chciał zapłacić, zabrali mu zatem dowód rejestracyjny i kazali podążać za
sobą. Dokąd? Niewiadomo, pewnie na posterunek. Zanim jednak zdążyłam się zacząć
denerwować milicja znowu zatrzymała się na poboczu i wezwała naszego szofera. Widać
podczas pięciu minut jazdy milicjant zmienił zdanie i spuścił trochę z ceny. Zatem
zapłacone, dokumenty oddane i do Chiwy dojeżdżamy już w spokoju, ja jednak
nie mogę przestać myśleć o tym, jaki ten kraj jest szalony.